niedziela, 24 grudnia 2017

Życzenia świąteczne i powrót

Wszystkiego Najlepszego z okazji Świąt Bożego Narodzenia. Sztampowo, ale szczerze. Czytelnikom i Nawigatorom, od klasy pierwszej do maturalnej, którzy już nie tylko łódkę po przyszkolnym stawie, ale i co mniejsze żaglowce wieść zdolni.


Zwolennicy ( więcej niż trzech, to już banda ) „Negocjatora” niech sobie westchną z ulgą, bo trza było wigilijnego poranka, by wasz skromny autor raczył poczynić w tekście niewielkie zmiany, przygotowując całość do ponownego rozruchu. Zmiany są naprawdę niewielkie, bo ich wprowadzenie zajęło mi niecałą godzinę. I to jest dobra wiadomość. Gorsza jest druga i może nieco dotknąć leniuchów czytania, ponieważ powieść nieco zmieniła tytuł i nazywa się teraz „Prawo do powrotu 2 – Negocjator”.  Mam wrażenie, że razem z tym co dopiero zamyślam, wszystkie wątki ustawią się teraz we właściwej kolejności. 

niedziela, 17 grudnia 2017

Wołanie o krew

Idea ogłupiania społeczeństwa, podsuwania mu autorytetów do podziwiania, a nawet tematów do kłótni ma w Polsce długą tradycję. Nie tylko w Polsce, żeby to było jasne, ale mnie, z oczywistych powodów obchodzi Polska. By uzyskać trwały efekt prawdziwego ogłupienia nie należy bynajmniej „porywać ludzi za sobą” bo to głupota i wielkie ryzyko. Najbezpieczniejszą metodą jest utrwalanie. Władza raz utrwalona jest prawie niemożliwa do obalenia, a przynajmniej tak wydawało się jeszcze niedawno. Oczywiście, pisząc „władza” nie mam na myśli kolejnych, zmieniających się rządów, ponieważ jej istota przypomina rozpościerającą się pod ziemią grzybnię, której owocniki znajdujemy i chętnie zjadamy, nie trudząc się dociekaniem jej ukrytej struktury.

Aby uzyskać efekt utrwalenia, należy w proces zaangażować możliwie wielu ludzi, a najlepiej żeby w ogóle nie zdawali sobie sprawy ze swojej roli. Tacy są tańsi i skuteczniejsi w swej szczerości. Ale dla tego nieaktualnego nagle przepisu, najważniejsze jest szerokość spectrum. Od tasiemcowego serialu, kabaretu, przez uczelnie, fundacje, sądownictwo, propagandę prasową i telewizyjną, aż do organizacji przestępczych i politycznych. Tak dopięty układ, wspólnie i zacierając z zapałem ręce, przystępuje w poczuciu bezkarności do łapczywego ograbiania tak zwanego suwerena. Upadający padali na placówki zagraniczne, albo w czule objęcia rad nadzorczych spółek. I wszystkim działo się jak najlepiej, ponieważ machina ogłupiająca działała na pełnych obrotach, a jej mechanizm był skuteczny, ponieważ oparty został na antypropagandzie. W sumie było to konsekwentnym  działaniem, skoro socjalizm zastąpiono liberalizmem i najlepsze, że przez długie lata przynosiło władzy pełne powodzenie. Antypropaganda polega na tym, że przed obliczem zbiorowości postawiono krzywe zwierciadło i kazano nam wierzyć, że odbita w nim twarz Polski jest właśnie taka: ohydna, nabrzmiała od wódy i nieróbstwa i tak w nieskończoność, na sto tysięcy sposobów, z których, o dziwo, wierzgający przeciw władzy dostrzegli jedynie „historyczną pedagogikę wstydu”, choć był to tylko wierzchołek góry lodowej.

W podobny sposób wmówiono, i do dzisiaj słyszy się to i czyta, że polityka podzieliła polaków na dwa zwalczające się plemiona. Co głupsi publicyści polityczni przydają nam nazw ludów, zaczerpniętych z czarnego serca Afryki. Prawie nikt nie zauważa za to, że przede wszystkim wyrzucono poza nawias zainteresowania sprawami publicznymi prawie połowę dorosłej populacji, która w ogóle nie ma zamiaru wypowiadać się w żadnych kwestiach, wszystkich polityków mając za łajdaków.

Wszystko, jak napisałem powyżej, szło pięknie, ale nasi władcy nie przewidzieli własnego zmęczenia. Poza tym, pazerność na profity spowodowała, że prawo do podziału łupów obejmowało coraz węższe kręgi łupieżców. Do tego doszła zabobonna władza w moc magicznych formuł, które miały powstrzymać zmianę władzy politycznej.

W końcu, z całą tą swoją propagandą i utrwaleniem zostali, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, sami, w otoczeniu najzagorzalszych klakierów, którzy zagalopowali zbyt daleko, by mieć szansę wrócić na pozycje zbliżone do neutralnych. Porażka  nie boli, ale porażka zamieniła się w klęskę o niewiadomych i trudnych do przewidzenia rozmiarach. Jedno jest dla mnie pewne. Otóż oni już nie wrócą, nie tylko do władzy, ale też do znaczenia w żadnej ze sfer, w których tak starannie ugruntowali swą władzę. To jest zgoła niewykonalne, a ostatni sposób, polegający z grubsza rzecz ujmując na eskalacji radykalizmu jest dla nich prostą drogą wiodącą w przepaść.

Ciekawsze jest to, że nikomu już się nie uda. I to jest dopiero ta dobra wiadomość, którą chciałem się z Wami podzielić. Prawo i Sprawiedliwość próbuje nieudolnie budować zręby podobnej struktury w oparciu o instytucje, czy chociażby nieszczęsną telewizję, ale brak w tym stosownego rozmachu i autorytetu. I bardzo dobrze, ponieważ zmusi to Państwo, jako takie, do położenia nacisku na dziedziny, które są mu właściwe, jako pole działania. To, co się obecnie dzieje jest dopiero zalążkiem, kamieniem węgielnym nowej Polski. Odzyskaniem narzędzi do skutecznego rządzenia, a przy tym wzięcia odpowiedzialności za ich skuteczność i sposób działania. Aby to się udało, należy zawęzić pole działania, a nie rozkładać się i umacniać w chwilowo zdobytych miejscach, nikomu do niczego niepotrzebnych, poza ewentualnymi beneficjentami.


Spójrzcie jak odchodzący miotają się na sztucznie stworzonych polach. Jak próbują daremnie wzbudzić zainteresowanie, wypychając do pierwszego szeregu coraz to nowe, albo odkurzone autorytety, a nie potrafią wzbudzić niczego, poza śmiechem i wzruszeniem ramion. Im mniej ci ludzie wiedzą o Polsce, tym radykalniej grzmią, a im radykalniej grzmią, tym mniej nadstawia na te grzmoty ucha. Zostanie tylko wołanie o krew, a tego nie chce słuchać dosłownie nikt, poza kompletnymi już degeneratami.

piątek, 8 grudnia 2017

Proza politycznego życia

Może się to wydać dziwne, ale mnie osobiście, zmiana na stanowisku premiera niewiele obeszła. Z pewnym, choć ledwie wartym wspomnienia oporem, przyjąłem wyniesienie pani Beaty Szydło, tak i jej odejście kwituję i tyle. Należy jednakowoż zauważyć, że pani premier wygrała dwie wyborcze bitwy z rzędu, czego w żaden sposób nie można powiedzieć o nikim z grona ją odwołujących. Król (takie czasy, moi mili) odwołał zwycięskiego hetmana, by wręczyć buławę beniaminkowi. Trzeba się przyzwyczaić i tyle, choć moim zdaniem ta decyzja wskazuje, że obecna władza przechodzi na pozycje obronne. Artyleria w miejsce lekkiej jazdy, to jakby nieco nowocześniej, ale nie znamy pola kolejnych bitew, więc trudno orzec, czy lepiej.

W samej zmianie akurat nie ma nic złego, choć moment, forma i dziwaczność całego procesu nie świadczy dobrze o strategicznych możliwościach samego monarchy. No, może nie tyle strategicznych, co personalnych. Nie chcę tu bynajmniej porównywać pana Morawieckiego do zgrai cymbałów wynoszonych w dawnych, słusznie zapomnianych czasach przez pana Kaczyńskiego, ale nawet najzagorzalszy miłośnik jego geniuszu przyzna, że zdarzały się mu całkiem dotkliwe porażki na tym polu.

Pan Mateusz ma zarówno narzędzia jak i możliwości, by być dobrym premierem. Niestety, wspomniany w poprzednim akapicie sposób w jaki go nominowano, niezawodnie położy się cieniem na pierwszych miesiącach jego rządów. Z jednej strony to dobrze, ponieważ polityk, który obejmuje taki urząd nie jest od wzbudzania entuzjazmu, a od ciężkiej pracy, ale sądząc po reakcjach co zapalczywszych zwolenników PiS, łatwo miał nie będzie. I nie pomoże serwilistyczna, zahaczająca już o obłęd propaganda lejąca się z Woronicza, tym bardziej, że nawet najtwardsza głowa pojmie, że wśród mechanizmów rządzących tą służalczą narracją, czego jak czego, ale szczerości nie ma na pewno.

Inną rzeczą jest kwestia dotychczasowych sukcesów rządzącej ekipy, w tym oczywiście samego pana Morawieckiego. Z błędami stosunkowo łatwo sobie poradzić, naprawiając je, także te personalne, choćby poprzez wymianę ministrów. Gorzej z sukcesami, które albo trzeba pomniejszyć, albo przypisać w całości nowemu premierowi, a tak się po prostu nie da, nawet jeśli zostały osiągnięte w dziale, za który dotychczas odpowiadał, bo to jednak praca zbiorowa.

Wbrew pozorom jest to poważny problem, dotyczący bezpośrednio partii rządzącej składającej się jednak z żywych ludzi, o czym niektórzy chętnie zapominają. Odchodząc od paraleli królewsko-hetmańskiej i nawiązując do naszych, łatwiej przyswajalnych czasów: Awansowaliśmy na MŚ w piłkę kopaną, ale czy gramy naprawdę na tyle dobrze, by odnieść w Rosji znaczący sukces? To może zmieńmy zimą Adama Nawałkę na wspanialszego, choćby zagranicznego trenera? Gdyby to pomogło w zdobyciu złotego cielaczka, czemu nie, ale jeśli dostaniemy w cymbał… Sami sobie dopiszcie.

Nie należę do ludzi, którzy wznoszą politykom pomniczki, czy publikują kwietne wiązanki, co ma taką dobrą stronę, że po nich nie płaczę, nie wymagając jednocześnie, by oni z kolei wsłuchiwali się w mój głos. Jeszcze tego brakowało! Na takich, z pewnością bym nie głosował. Chętnie przyznaję rację, że mylę się częściej niż oni, zasadniczo poza jedną kwestią, a mianowicie personaliami. Niech wyjdę na pochlebcę nowego premiera, ale nie wyczuwam w nim łajdaka. Dobra, wystarczy serwilizmu i pochwał.


Jeszcze jedno. Najgorsze, podkreślam, byłoby dowiedzieć się, że zmiana premiera została wymuszona już to przez naciski wewnątrz koalicji, już to przez pana Prezydenta, że o naciskach zewnętrznych nawet nie wspomnę, ponieważ kto raz ulega, zawsze ulega. I to jest chyba oczywiste. Reszta to proza życia. Zaczęły się porównania, próby bilansu i całe to publicystyczne trele morele. W tym wszystkim siedzę sobie spokojnie, ponieważ w polityce nie mam beneficjów, a tylko starannie oznaczonych wrogów. Dopóki nikt nie każe mi, mieć ich za przyjaciół, szable odpoczywają na szafie.  

niedziela, 3 grudnia 2017

Uzasadniony gniew opozycji

Determinacja, gniew, a przede wszystkim język używany przez opozycję do opisu zachodzących w Polsce zmian, wywodzi się ze zdziwienia i absolutnego wprost rozczarowania obecną, wielce przerażającą sytuacją. Patrząc w głąb historii, można było bowiem przyjąć za pewnik, że siedem dekad jakie minęły od czasu, gdy sowieci nadali nad Wisłą swe prawa i obsadzili swoich namiestników, są dystansem absolutnie bezpiecznym. Przecież wszystko zostało dokonane wedle zasad sztuki, tysiące razy przerabianej na ludach i narodach świata.

Od przysłowiowych bagnetów, nagiej przemocy, przysposobienia pogardzanej dotychczas mniejszości i kooptacji do swych szeregów rozmaitej proweniencji łajdaków, do oddania władzy niepopularnemu ugrupowaniu politycznemu, które wsparto w zagarnianiu pełnej władzy, na wszelkie możliwe sposoby. Oczywiście, tak rządzić się nie da na dłuższą metę, w związku z czym natychmiast przystąpiono to tworzenia szerokiego spektrum nowych elit. Nic bowiem konieczniejszego niż pozór. 
Dlatego też najcenniejszymi okazami dla nowo powstającej klasy rządzącej, od początku byli przedstawiciele elit rozgromionych, skuszeni już to przywilejami, już to możliwością codziennej pracy, jakby nie patrzeć, dla dobra społeczeństwa.

Kolejne dziesięciolecia poświęcono skutecznie i pracowicie, na cywilizowanie nowo powstałych elit. Kto słabo mówił po polsku, zdążył się nauczyć mówić płynnie. Inny, przeznaczony do roboty patriotyczno - narodowej, sam zdążył uwierzyć w swą misję. Przyjęto ogólnie do wiadomości, że człowiek na pewnym poziomie intelektualnym nie powinien pluć na podłogę, ani smarkać z palca. Ogólnie rzecz ujmując, osiągnięto wiele w dziedzinie ukulturalnienia i spolszczenia zaborców. W końcu najgorszych łajdaków i krwiopijców odsunięto od władzy w ramach kolejnych odnów i tak odnowieni płynęliśmy sobie ku świetlanej przyszłości, a kto tego nie rozumiał, dostawał w łeb.

Do pierwszego prawdziwego zderzenia doszło w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku, gdy zbyt wielu ludzi nie pojęło scenariusza, który miało odegrać. Dotychczasowa metoda, metoda kooptacji do elit rządzących i finansowych zawiodła. Nie mogła zdać egzaminu, choćby z powodu liczebności i różnorodności Solidarności. By można było dalej prowadzić grę z podległym sobie narodem, potrzebna były wstrząs i jednocześnie cezura, oddzielająca stary niedobry świat od nowego, dużo wspanialszego. Wielce tu pomogła zmiana światowej sceny.

Ledwie wygaszono koksowniki, ledwie otwarto bramy więzień oraz internatów, rozpoczęto ulubiony proces kooptacji. Towarzysze posunęli się w kierunku biznesu i wszystko pięknie zakwitło wolnością jednych, a upodleniem drugich. Już dzieci, a wnuczki nadobne zajęły miejsce na drabinach społecznych i tak sobie szło. Zmieniały się władze, prezydenci, pojawiały się i padały partie polityczne, ale trzon władzy trwał nienaruszony, dając pewność, że niczyje interesy nie zostaną poważnie zagrożone. Wszystko zdawało się bujdą i abstrakcją, dziejącą się gdzieś obok nas. 

Nałożyły się na to starannie przygotowane działania propagandowe, cała machina stręcząca lęk i małość jako jedyną możliwość narodowego przetrwania. Nawet Smoleńsk nie naruszył mocy i ważności początkowego, licząc lata, starczego już nadania.

Ani przez chwilę nie wierzyłem, że PiS przejmując dwa lata temu władzę zmieni w zasadniczy sposób układ sił w Polsce. Czekałem raczej na zmiany kosmetyczne i bardziej ludzką twarz przejmującego władzę reżimu, co w zasadzie obiecywał w kampanii wyborczej. Zmiany głębsze, w kierunku obalenia rządów szajki gnębiącej Polskę od tylu dziesięcioleci brałem li tylko za przydatną w kampanii retorykę. Na szczęście, rzecz polityczna poszła w kierunku zgoła zaskakującym. Skoro dla mnie zaskoczeniem jest, że PiS zaczął działać „na poważnie” jakim szokiem musi to być dla tych wszystkich elit, wysiłkiem całych pokoleń usadowionych na naszych karkach.

Dosłownie na naszych oczach są okradani z przywilejów. Łamie się pieczęcie wiecznych kontraktów, które zawarli sami ze sobą. Nie dziwcie się histerii ani językowi gniewu, nieadekwatnym porównaniom historycznym, ani temu, że te spaślaki przyjmują pozy męczenników. 
– Nadchodzi dzicz! – grzmiał w piątek rzymski, owinięty w togę senator Żakowski. 
– Opozycji potrzebna jest wielkość na miarę Wyszyńskiego i Wojtyły – wtórował mu kolega w studio.  

Nie dziwcie się, mili moi, niczemu. Dosłownie niczemu.

niedziela, 22 października 2017

O propagandzie i trafianiu kulą w płot

Ludzie są naprawdę dziwni. Uszczegółowię, żeby mi się jakiś niczemu niewinny czytelnik nie obraził. Jeszcze raz: Ludzie zajmujący się propagandą i medialnymi narracjami w Polsce są naprawdę dziwni, a jeszcze dziwniejsi są ci, którzy im płacą z obfitości nie swojego portfela. Tekst poniższy jest sprawiedliwy, ponieważ dotyczy zarówno partii rządzącej, jak i tej drugiej, szczęśliwie już tylko podrygującej na uboczu. Dla jasności, będę się trzymał jedynie ekscesów wczorajszego dnia, a właściwie tylko samej koncepcji przekazu. Nastąpiło bowiem, nie po raz pierwszy i nie ostatni zderzenie dwóch idiotyzmów. Zaczną od popisu prorządowej telewizji, zwanej dla niepoznaki publiczną.

Tak, zgódźmy się wreszcie co do faktów. TVP to telewizja prorządowa, nie udająca nawet obiektywizmu i prowadzona przez prymitywnych propagandystów, którzy nie wiedzieć czemu uważają, że zwolenników PiS bawią metody walki zaczerpnięte z arsenału komuszej propagandy. Otóż mnie osobiście nie bawią i w końcu muszę dać temu wyraz publicznie. Zamiast odetchnąć po koszmarze propagandowym lat szczęśliwie minionych, ktoś uznał, że muszę koniecznie mieć jeszcze gorzej, bo za czasów PO mogłem pogardzać, a teraz konsekwentnie muszę się wstydzić, choć w stanie obecnym nie znajduję żadnej swojej winy.

Przepraszam, ale wczorajsze „przedstawienie z paskami” na TVP Info podczas występów PO było już nawet nie popisem chamstwa, a wprost obrzydliwością, całkowicie skreślającą tę stację telewizyjną. I naprawdę nie interesuje mnie, czy ktoś zostanie ukarany, podobnie jak w przypadku niedowarzonego Ziemowita Kossakowskiego, ponieważ ukarani powinni zostać ci, którzy takich bezgłowych jeźdźców zatrudniają, a przede wszystkim ci, którzy zatrudniają tych, którzy ich zatrudniają. Krótko pisząc, należy rozgonić całą bandę zajmującą się w TVP informacją i publicystyką, bo przynoszą wstyd tak zwanej „zjednoczonej prawicy” a ich działania w dłuższej perspektywie zadziałają zgoła przeciwnie, niż sądzą mocodawcy tej telewizyjnej hucpy.

Najgorsze jest to, że znacząca część tej zupełnie świńskiej propagandy wypływa nie z jakiegoś wyrachowania, a wprost ze szczerych intencji. Tak bywa, gdy na ważne stanowiska w propagandzie awansuje się ludzi, którzy nawet w zwykłej blogosferze nie radzili sobie zbyt dobrze, a do cholery jasnej, Telewizja Publiczna zasadniczo nie jest blogosferą, ani tym bardziej twitterem. Argument, że inni też łżą i sieją propagandę, to żaden argument, o ile przedstawiamy się jako stojący w prawdzie idealiści. Może kogoś zdziwi, a nawet przerazi ta myśl, ale TVP należy do wszystkich, o dziwo także do ludzi, którzy nie wiedzieć czemu popierają PO, a nawet partię Razem. Dziwne to, ale teoretycznie tak być powinno.

Skoro taki argument nie trafia, spójrzcie na jakie wygwizdowa, gdzie ino wiatr hula, trafili mocarze propagandy poprzedniej władzy. Mam nadzieję, że PiS się ogarnie na tyle, że zdąży i was tam wysłać, panowie propagandziści z TVP, nim zdołacie zaszkodzić mu na tyle, że nie będzie władny już tego uczynić.

Pretekstem do wygłupów telewizji publicznej była Krajowa Konwencja PO, w mieście Łodzi. Efekt, jak mniemam, długotrwałych przemyśleń ludzi, którym myślenie musi sprawiać dużą przykrość, za to licznie gotówki otrzymanej za sformowanie narracji od największej (na razie) partii opozycyjnej dużą przyjemność.

Nie muszę chociaż wgłębiać się w sens politycznego bełkotu liderów, ponieważ nie ma sensu komentować wypowiedzi ludzi, którzy nie pojmują sytuacji w jakiej się znaleźli, a to jest akurat oczywiste. Zresztą, cała ta impreza służyła wykreowaniu kilku haseł, zdaniem tych dziwnych ludzi nośnych i zmieniających wizerunek partii na tyle, że zaowocują wzrostem spadającego poparcia. Sama myśl, że hasła w rodzaju „ Jesteśmy patriotami wolności” są skuteczną przynętą jest tak dziwna, że staję wobec takiego sposobu myślenia bezradny.

Partia, która sprawowała władzę przez osiem lat, a jej niektórzy członkowie w rozmaitych konfiguracjach rządzili Polską przez przynajmniej lat kilkanaście, wierzy, że zjedna sobie poparcie hasłami, albo już raz zużytym drugim filarem emerytalnym.  Brakowało tylko fotki z emerytem popijającym drinki pod palmą, choćby tą na rondzie de Gaull’a. O prostych obietnicach finansowych, z litości nie wspomnę. Ludzie partyjni, jaki idiota się na to nabierze?

Przepraszam. Profesor Balcerowicz pochwalił, czyli macie jednego fana więcej. Włosy stają mi dęba na głowie, na myśl, że rządzili mną ludzie do tego stopnia naiwni, a ja przez osiem lat miałem ich za grubszych cwaniaków, najwyraźniej myląc prostacką pazerność z przebiegłością.

Za darmo, panie i panowie z PO, informuję was, że nigdy nie powrócicie do władzy, a co gorsza, nie uda się wam wymyślić takiej alternatywy wobec siebie samych, żeby wtargnąć na salony, gdzie stoją wiadome koryta, przy tej alternatywy pomocy. Plan „B”, z Nowoczesną jako dźwignią, nie powiódł się, choć przyznam, że było blisko, ale to, jak mówią „sztuka na raz”.

Efekt zresztą jest taki, że obecnie ekscesy pana Petru i spółki tylko was obciążają, czemu oczywiście sami jesteście winni, co rusz przedstawiając się jako „my opozycja”. Nie dalej jak przedwczoraj widziałem, że odżywa projekt wspólnego startu, do kupy z N i PSL. Jako człowiek gardzący waszą „polityką” szczerze polecam taki wspólny start. W prosty sposób pokonacie PiS i będzie wam dobrze. Mnie też, przy okazji, o ile oczywiście nie pęknę ze śmiechu w trakcie wieczoru wyborczego widząc wasz słupek.

Jest tak, drodzy moi, że Prawo i Sprawiedliwość może mieć fatalny aparat propagandowy, ze szkaradną TVP na czele, może popełniać małe i duże błędy nie tracąc przy tym poparcia, ponieważ działa i pracuje. Wy dziwicie się, że tyle krzyku, a nie spada. Zrozumcie, a to nie jest trudne do zrozumienia, że ludzie w swojej masie wiedzą, że kto pracuje popełnia też błędy, a wy chcecie tryumfu, starannie unikając nawet posądzenia, że chcecie pracować i zamiast tego ogłaszacie, że jesteście patriotami wolności.


Nie wiem, gdzie staliście, gdy Bóg dzielił rozumem, ale chodzą pogłoski, że w tym czasie zwołaliście akurat konwencję programową pod hasłem: „Rozum szkodzi”.  Nie dziwota, że trzymacie się tego tak kurczowo.

środa, 18 października 2017

Autopromocja, z braku innej promocji. Prawo do powrotu

Nie wiem, kto zgłosił moją powieść "Prawo do powrotu" do tego konkursu. Przegapiłem nawet jego pierwszą rundę, ale widzę, że jutro koniec glosowania, a pisarz zagraniczniak zaczął mnie niepokojąco gonić. Nie mam pojęcia, czy ewentualny sukces cokolwiek pomoże w promocji książki, ale z racji, że pisząc dzieliłem się z Wami obficie obszernymi jej fragmentami ( ku radości jednych, a niechęci drugich) uznaję za dość uczciwe, zwrócić się do was o wsparcie.

Oddanie głosu jest oczywiście darmowe, a organizator przewidział dla uczestników całkiem solidną pulę nagród książkowych.

Nadmienię, że mile łechce moje ego fakt, że w kategorii znajdującej się tuż obok mojej Fantastyki, prowadzi Chesterton ze swoim znakomitym księdzem Brownem.
Jeszcze minimalnie prowadzę, ale...
Wszystkich zachęcam i przy okazji pozdrawiam.

http://ksiazkanajesien.pl/#1

Książka do nabycia tutaj:

https://goneta.net/pl/ksiegarnia/kategorie/proza-doroslych/prawo-do-powrotu-3-szczegoly


wtorek, 17 października 2017

PiS podskakuje, czyli po rozum do głowy

PiS niepotrzebnie podskakuje. Społeczeństwo stanowe istnieje i nie odpuści, póki jego przywileje nie zostaną ostatecznie usankcjonowane i zaopatrzone w dyndające pieczęcie z orłem. Tym razem, system jest oderwany od ziemi, ale niewiele zmieniają jego kosmiczne wręcz afiliacje. Wbrew pozorom jest na tyle trwały i posadowiony nie tylko w dobrach doczesnych, ale i w świadomości ogółu, że rząd tak zwanej „dobrej zmiany” zdaje się przy nim czym przejściowym, bez mała chimerycznym. Przy czym należy, dla uczciwości, zaznaczyć, że występuje tu pewna dwoistość, charakterystyczna dla współcześnie rozumianej demokracji.

PiS przyjmując rolę reprezentanta stanów niższych i średnich, naraził się w oczywisty sposób nowomodnie rozumianej szlachcie i arystokracji. Nowomodność w tym, że współcześnie spożywane i oczekiwane przywileje, nie mają oparcia ni w krwi, ni w ziemi, ni nawet w jakiejś ogólnie sformułowanej teorii, a w prostackim: Tak jest i tak ma być. Stany wyższe są oczywiście zbyt liczne, by zadowalająco zaspokoić jej apetyty, ale dla arystokracji starczyć musi. Jednocześnie, ich liczebność jest zbyt mała, by zagwarantować przywołane w pierwszym akapicie zawieszenie na umowie oficjalnych pieczęci. W tym problem. Im silniejszy nacisk elit, tym mniejsze szanse wyborcze ich reprezentantów.

PiS nie jest, patrząc z drugiej strony, wcale beneficjentem tej sytuacji, choćby dlatego, że stany wyższe są zorganizowane, a niższe wcale, przez co Polska sprawia osobliwe wrażenie twierdzy oblężonej od środka. Z każdym przybywającym obecnie rządzącym procentem poparcia, rośnie niezadowolenie z działań rządu i protesty stają się gwałtowniejsze. Strach pomyśleć, co będzie, gdy poparcie przekroczy pięćdziesiąt procent. Takie zależności widać gołym okiem i nie trzeba przesadnej bystrości, by je dostrzec. Sytuacja wynikła z takiego stanu spraw jest niebezpiecznie podatna na prowokacje i w ciągu przewidywalnych zdarzeń, może doprowadzić do naprawdę poważnych zaburzeń.

PiS w pewnym sensie jest zakładnikiem używanego przez siebie języka, w którym roi się od pro obywatelskich przymiotników. Nie przypadkiem banda cynicznych łobuzów nazwała się ‘obywatelami”. Zwróćcie uwagę, że w obecnie przyjętej nomenklaturze, status obywatelski nabywa się jedynie działając w grupie, choćby była to jeno grupa zawodowa. Tu powtórzę, że stany wyższe mają swoją hierarchię. Stabilną, opartą na koneksjach rodzinnych i zależnościach zawodowych, a stany  niższe, szamoczące się w walce o codzienny byt, oczywiście nie. Jak zawsze są tylko plebsem. I niech nie zmyli cię miły czytelniku fakt, że masz firmę, milionowe przychody, zatrudniasz ludzi i mieszkasz w pałacu. Nadal jesteś plebejuszem, którego rola jest o tyle istotna, że płaconymi przez siebie podatkami, zaspokajasz aspiracje stanów wyższych.

PiS raduje się wzrostem gospodarczym. Z mojej perspektywy, z perspektywy plebejusza, słusznie, ale tak naprawdę, to tylko pretekst do zacierania rąk przez klasy o tyle ode mnie wyższe, że nawet nie wiem, gdzie sufit, po którym raczą stąpać. Na dodatek mam wrażenie, że myślą przewodnią jest uszlachetnienie stanów wyższych poprzez narzuconą im kooptację ludzi własnego chowu i ugłaskiwanie konfliktów na tym tle. Zupełnie jakby rządzący zdawali sobie sprawę z ulotności własnej władzy i tryumfów. To prosta droga do zaburzeń społecznych. Półśrodki i cwaniactwo bowiem, zawsze prowadzą do tragedii.

Konieczne są zmiany strukturalne od fundamentów po strych. Odpowiedź na taką potrzebę jest na razie taka, że potrzeba po temu większości konstytucyjnej. Stawiam dolary, których nie mam, przeciwko orzechom, których mam w nadmiarze, że nawet sześćdziesięciu procentowy tryumf wyborczy, takich zmian nie zagwarantuje, ponieważ opór stanów wyższych będzie tak gwałtowny i widoczny, że politycy nie zaryzykują starcia. Dochodzi tu aspekt zmęczenia materiału, ponieważ nie sposób bez odbijającego się na determinacji zmęczenie toczyć niekończącej się walki. My, plebejusze, w walce nie pomożemy, ponieważ tak zostaliśmy wytresowani przez życie. No, chyba, że pójdziemy po rozum do głowy, ale ostrzegam, że to daleka i niełatwa droga.


niedziela, 15 października 2017

Prawdziwe kino. Gotowała sroczka jagiełki

Im bardziej staram się być pisarzem fantastycznym, tym mniej się nim czuję, ponieważ prawie codziennie natykam się na coś zgoła realnego, czego w żaden sposób wymyślić bym nie zdołał. Na przykład: Wczoraj wieczorem wpadło mi coś do głowy i wdarłem się jako „czytelnik incognito” na stronę Gazety Wyborczej, żeby przeczytać wywiad z panią Magdaleną Sroką, odwołaną właśnie szefową PISF, czyli zacną niewiastą obdzielającą dotychczas grubą forsą naszych filmowych cwaniaków i nieudaczników. Zachęcił mnie tytuł, cytat z pani Sroki:

„ Podcinanie gałęzi sztuce to kopanie grobu Polsce”

Sądzę, że każdego wrażliwego na los Polski, taka metafora powinna zachęcić do lektury. Dlatego ukryłem się w anonimowości, bo inaczej treść tak ważka jest przede mną ukryta. Otwieram i czytam drugi tytuł:

„Magdalena Sroka: Weźmiesz pod buta sztukę, już po wolności”

No ładnie z tym butem – pomyślałem i zagłębiłem się w lekturze. O dziwo, nie same komunały tam znalazłem. Najpierw dowiedziałem się, że pani Sroka została zwolniona za:

„Przyczyną odwołania dyrektor PISF z pełnionej funkcji jest naruszenie podstawowych obowiązków na zajmowanym stanowisku oraz naruszenie przepisów prawa w związku z listem dyrektor PISF do Christophera J. Dodda, prezesa Stowarzyszenia Amerykańskich Producentów Filmowych (...). W oficjalnym piśmie wydanym przez PISF (...) dyrektor Magdalena Sroka naraziła na szwank wizerunek Polski i polskich instytucji kultury na arenie międzynarodowej”.

O, cholera, ale w czym rzecz?

Otóż pani Sroka podpisała list, ale biedaczka nie znała jego treści, albowiem była zajęta na festiwalu w Cannes przygotowywaniem prezentacji. Jest całkowicie niewinna, w związku z tym rozwijaniem czerwonych dywanów, a nawet w osobnym piśmie wyjaśniła Prezesowi Stowarzyszenia Amerykańskich Producentów Filmowych, senatorowi Doddowi, że list był po prostu kompilacją półoficjalnych maili, pełnych niezbyt szczęśliwych sformułowań jakiejś bliżej nieokreślonej Osoby z PISF.
Pani Sroka tłumaczy:

„Kiedy się o tym dowiedziałam, napisałam do senatora Dodda i go przeprosiłam, zastrzegając, że treść listu, który otrzymał, absolutnie nie jest stanowiskiem polskiego rządu. Senator zrozumiał, napisał, że pomyłki się zdarzają i list zostawia tylko do swojej wiadomości.”

Czyli wszystko ok, ale w PISF znalazł się wredny PIS-owiec ( hi hi ), który list wyniósł i doniósł. W dalszej części wywiadu dziennikarka dopytuje o to, a wielkoduszna ex. Szefowa łaskawie zaznacza, że obejmując stanowisko nie mogła zwolnić wszystkich zwolenników „dobrej zmiany” ponieważ brzydzi się prześladowaniami z powodów politycznych. Acha. Czyli był ten nieszczęśliwy list… Przepraszam, ale zapomniałem wtrącić, czego, wedle słów pani Sroki dotyczyła cała ta dziwna korespondencja z senatorem. Otóż, nie zmyślam, chodziło o to, żeby amerykanie udostępnili polakom nagranie z wręczania Oscarów panom Wajdzie i Pawlickiemu! Nie wiem, jak to skomentować.

W każdym razie epistolografia zgubiła panią Srokę, chociaż:

- „A jednak ktoś go z PISF wyniósł i przekazał ministerstwu.
– Owszem, nawet wiem kto. Tylko jaka z tego korzyść wyszła dla polskiego filmu? Kiedy ministerstwo otrzymało list, od razu złożyłam wyjaśnienie. Opowiedziałam całą historię, przekonując, że sprawa została między PISF a senatorem i nie podzielam treści listu. Wydawało mi się, że minister zrozumiał i sprawa nie będzie miała ciągu dalszego. Myliłam się. Tak naprawdę list był tylko pretekstem do odwołania mnie. Mam wrażenie, że ministerstwo nie miało innego powodu. A to świadczy tylko o tym, że PISF był dobrze zarządzany i haków takich jak niegospodarność nie udało się znaleźć. Nie wypieram się swojej odpowiedzialności – pod listem jest mój podpis. Tego już nie zmienię.”

To są rzeczy, jak się dokładniej przyjrzeć, po prostu niesamowite, ale… Dalej bywa równie ciekawie. W końcu, to film!

Dlaczego polskim kandydatem do Oscara jest „Pokot” Agnieszki Holland?
…jakość, wartości artystyczne… Srutu tutu, oraz przede wszystkim to, że film zrozumie każdy widz, a także członkowie Akademii.

Zauważę na boku, że nie każdy, ponieważ przerwałem oglądanie tego beznadziejnego gniota po godzinie, nie rozumiejąc nawet, po co dręczę się czymś tak wypranym z rozumu. I nie chodzi mi o żadne tam przesłanie filmu, tylko po prostu nie cierpię, gdy ktoś robi ze mnie durnia.

A dlaczego nie „Wołyń”?

Tu zacytuję, ponieważ nie potrafię streścić zaprezentowanego przez panią Srokę rozumowania, ale najpierw dodam od siebie, że tego filmu nie próbowałem nawet obejrzeć, ponieważ wręcz fizycznie nie znoszę dzieł pana Smarzowskiego. W przeciwieństwie do pani Magdaleny. Uwaga cytat:

„– Nad tą kandydaturą też się zastanawialiśmy. Mieliśmy świadomość, że film jest absolutnie genialny, że przez następne 10 czy 20 lat nie powstanie nic tak fundamentalnego i ważnego. Ale „Wołyń” opowiada wątek polskiej historii, która zupełnie nie jest zrozumiała dla zagranicznego widza. To skomplikowany obraz – z mnóstwem bohaterów, galopującą akcją. Nie miałby szans, żeby powalczyć o Oscara właśnie z tego powodu – nieczytelności.”

Wielkie budżety, rozdzielnia kasy, pani Torbicka w polskiej komisji oscarowej. Taka Polska właśnie. Z ciekawostek dodam, że z tekstu można się dowiedzieć o planie uszczęśliwienia Krakowa, panią Sroką, jako nowym prezydentem, ale ona nie chce, ponieważ jest wielbicielką pana Majchrowskiego (w to akurat wierzę). Całość godna polecenia. Naprawdę.

Wiem, że to oznaka chamstwa, ale nie mogę się powstrzymać. Niech będzie, że to przypadkowa zbieżność, ale podczas czytania wywiadu, cały czas moje myśli krążyły wokół przywołanej w tytule dziecięcej wyliczanki. Im dłużej mieliłem ją w myślach, tym bardziej pasowała. Pamiętacie? Kolejne paluszki się zagina.

Gotowała sroczka jagiełki, temu dała na miseczkę, temu na łyżeczkę, temu dała w kubeczku, temu na podstaweczku… A temu nic nie dała, tylko łepek urwała i frr…Poleciała!

Szczęśliwej podróży!

sobota, 14 października 2017

Piątek trzynastego. O sukcesie pozornym i papierowej flaucie

Jak nie wozi się drewna do lasu, tak ja nie powinienem pchać się tutaj ze swoim towarem, i tak otaczanym dość powszechną pogardą. Wcale się zresztą nie dziwię, bo jakiż entuzjazm może wzbudzić sprzedawca wykrzykujący znad swojego wózka: - Nieświeże ryby! Nieświeże ryby! Tak już jest i będzie. Nawet nie zaklinam rzeczywistości. Zdaję sobie sprawę z tego, że powoli staję się śmieszny. I niech tak zostanie.

Wczoraj mnie ruszyło. Już od dawna nie śledzę losów mojej powieści „Prawo do powrotu” i nielicho zdziwiłem się, gdy kurier przywiózł mi paczkę egzemplarzy autorskich, co znaczy, że ukazała się wersja papierowa. Przyznam się, choć jest to nieco żenujące, że ucieszyłem się. Może ktoś nie lubi, ale ja lubię dotknąć, przekartkować, powąchać papier, a nawet znaleźć błąd drukarski. Książka jako przedmiot jest ładna. Pięćset cztery strony dość grubego papieru sprawiają, że „jest co wziąć w rękę”. W sam raz, żeby miło i w jakimś sensie odświętnie spędzić piątkowe popołudnie.

Ale dzisiaj sobota i od nowa trzeba godzić się z losem. Jeden, zafoliowany egzemplarz do archiwum, dwa dla córek, jeden dla przyjaciela i jeden na półkę, żebym, jeśli znajdzie się chętny do czytania znajomek, mógł mu pożyczyć. I tyle mojej, prawda, sławy pisarskiej. Nie będę w tym miejscu, co oczywiste, wygłupiał się pisząc o dystrybucji, obyczajach rynku itp. Tutejsza publiczność zna tematykę lepiej niż jakakolwiek inna.

Zauważę jedynie, że w moim przypadku, narodziny książki, są jednocześnie jej pogrzebem. Nawet nie jest ważne, czy powieść jest płodem poronionym w sensie pisarskim, czy nie. I tak nie ma prawa do oddechu. Dlatego wczorajsza, nieco dziecinna radość, dzisiaj głębokim smutkiem i zniechęceniem. Siedzę przy klawiaturze i dukam niezgrabne zdania. Nie użalam się nawet, bo niby na co? Nawet nie potrafię narzekać, a tym bardziej napisać, że nauczony doświadczeniem kończę z głupią pisarską manią raz na zawsze, ani bombastycznie zapowiedzieć, że stworzę teraz coś lepszego. Pustka, cisza morska. Ani optymizmu, ani pesymizmu. Nic.

Najgorsze i jedyne złe jest to, że niepomny na doświadczenia, jakie stały się moim udziałem, gdy ukazały się „Wypisy z księgi mroku” pochwaliłem się wydaniem książki w necie. Teraz żałuję, ale mleko już się rozlało i jestem dziwnie przekonany, że wszystko się powtórzy. Rzecz w tym, że od trzech lat choruję, co zmieniło życie moje i moich najbliższych, w niezbyt zachęcającą wegetację. Ludzie to widzą i taka książka działa na nich, niczym przysłowiowa płachta na byka. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, że ktoś, kto łazi po ulicach ich miasteczka mógł swoje bazgroły, po prostu sprzedać. Nigdy nie wkurzyłem się na tutejszych tak mocniej, niż wtedy, gdy po ukazaniu się „Wypisów…” znajomy zapytał mnie na ulicy, ile mnie kosztowała ta publikacja. Na jego szczęście, sens pytania dotarł do mnie nieco później. Znaczyło ono tyle, że wśród tych niewielu ludzi, którzy w ogóle wiedzieli o książce, poszedł chyr, że Jarecki odejmuje od ust najbliższym, żeby zaspokoić swoje chore ambicje. Teraz będzie podobnie. Na moją korzyść działa jedynie to, że od piątego października wreszcie znowu pracuję. To niewiele, a zważywszy na to, że pracuję w domu, i tak nikt o tym nie wie. Niestety pochwaliłem się książką. Z głupoty, bo niby z jakiego powodu?

Tak niewczesna radość zmienia się w trwałą przykrość. Ach ta moja Golina, miasteczko pisarzy i znawców literatury, skazana na to, że opisałem ją jako pierwszy, choć szczęśliwa i w tym, bo nigdy się o tym nie dowie.

Takie, widzicie, marudzenie człowieka, którego nic nie zadowoli. Mam nadzieję, że chociaż wkrótce zacznę tutaj coś publikować. Muszę się jeno wdrożyć w nowe obowiązki, które całkowicie przewróciły moje wewnętrzne porządki.

piątek, 1 września 2017

Futbol piramidą. Także finansową

Piłka nożna jest sportem, miliardowym biznesem, ale też machiną propagandową. Niestety, ale to, co w wydaniu popularnym przedstawiane jest za sukces, w rzeczywistości zwiastuje nadchodzący kryzys. Już teraz, niekontrolowany dopływ pieniądza i amok właścicieli najbogatszych klubów, wychodzi daleko poza granice sensownego biznesu.

Popatrzcie na to, wręcz histeryczne, gromadzenie piłkarzy, kreowanie juniorów na światowe gwiazdy. Te wszystkie galaktyczne, kosmiczne, historyczne… No, przecież brednia! Wielcy trenerzy, którzy zamiast szkolić piłkarzy, opowiadają w mediach, że bez transferów za pół miliarda, nie są w stanie osiągnąć sukcesu. Gówniarze, którzy po jednym udanym sezonie plują na klub, który dał im szansę zaistnienia. Ligi, w których poważna rozgrywka toczy się pomiędzy dwiema, trzema zespołami, podczas gdy reszta stanowi coraz śmieszniejsze w swej bezradności tło.

Twierdzę, że obecny kształt piłkarskiego Olimpu, w żadnym z przywołanych na wstępie aspektów, nie ma waloru pozytywnego. Codzienna ligowa i pucharowa - do szczebla ćwierćfinału LM - rywalizacja, z co sezon słabszymi rywalami, nie może w żaden sposób zostać uznana za sprzyjającą rozwojowi graczy. Eufemizm „finansowe fair play” przetłumaczony prawidłowo, to zakaz wydawania więcej, niż się zarabia. Taki to biznes. Aspekt propagandowy, to nie chwała poszczególnych klubów, ale to, co politycy mogą ugrać na istnieniu w ich państwach piłkarskich molochów. Dla takich korzyści, kryje się finansowe machinacje, umarza długi, tworzy cuda fiskalne, by przedstawienie mogło trwać.

Od lat najbogatsze (najwięcej wydające, najbardziej rozwielmożnione) kluby rozpowiadają, że czas stworzyć prawdziwą ligę, gdzie ku zachwytowi publiczności, będą mogły grać między sobą, nie potykając się o pętających się im pod nogami maluczkich. Takie, rozumiecie, piłkarskie NBA, tylko broń Boże, bez draftu. Taki ruch, choć wydaje się konsekwentnym ruchem ku zagładzie futbolu, jaki znamy, jest oczywiście tylko bajaniem, ponieważ takie rozgrywki nie byłyby w stanie zgromadzić budżetu, choćby na miarę Premiership.

Weźmy, szalenie topowy ostatnio klub, jakim jest PSG. Identyfikacja z jego sukcesami, we Francji jest żadna, no chyba, że za taką weźmiemy otaczającą go, delikatnie rzecz ujmując, powszechną niechęć. Nawiasem pisząc, jego główny rywal z księstwa Monaco, też nie jest zbyt popularny, o czym łatwo przekonać się, oglądając skróty meczów tamtejszej ekstraklasy. W tym sezonie, proces alienacji PSG będzie się tylko pogłębiał. Doczekamy się, mili moi, że słabiacy zaczną wystawiać na mecze z gigantami swoje rezerwy, bo prawdę pisząc, po co kopać się z koniem?

I teraz spójrzcie na takie hipotetyczne rozgrywki, gdzie będą grali sami wielcy. Nie wszyscy. Ups. Bez klubów z, Premiership, bo tamtejsi kibice daliby im bobu, gdyby zostali bez swojej najlepszej w Kosmosie ligi. No i bez Niemców, bo ci żartów nie znają. Tego się nie bójcie, to tylko gadanie, by wymóc na FIFA/UEFA rozmaite drobne ustępstwa.


Tak, wszystko zmierza ku ścianie. Rozpędzone piłkarskie stajnie ze swoimi galaktycznymi gwiazdami, absurdalnie rozwleczone, inflacyjne rozgrywki pucharowe, rozdęte, oszukańcze budżety, ta cała magia, która staje się nudna, gdy w końcu pieprznie w ścianę, nie będzie, czego zbierać. 

Wśród najdziwniejszych, najbardziej zabobonnych teorii ekonomicznych dwudziestego wieku, można znaleźć „teorię nieograniczonego rozwoju” ukutą w latach trzydziestych przez niejakiego Lawsona. Na szczęście, nie wiecie, o co chodzi i wiedzieć nie musicie. Wystawcie sobie, że to zapomniane dziwactwo, znalazło swoich nieświadomych czcicieli wśród działaczy i właścicieli klubów piłkarskich. 

Upraszczając: Współczesne piłka nożna jest po prostu wielką, kolorową, zachwalaną przez medialnych naganiaczy piramidą finansową. I rypnie. A huk będzie straszny. 

czwartek, 31 sierpnia 2017

Być faworytem

Najwyższy czas przyjąć do wiadomości, że reprezentacja Polski w piłce nożnej, do kolejnych meczów staje w roli faworyta. Znaczy to, że każdy stracony przez nią punkt będzie przykrą niespodzianką. Wiadomo, że jest to rola niewdzięczna, ale to powód do dumy, nie zaś trzęsienia portkami, że niby, kto wyżej wlezie, niżej spadnie. Nie jestem przesadnym wielbicielem rankingów, ale śmieszą mnie ludzie, którzy gorliwie wyliczają, ile to jest jeszcze na świecie drużyn lepszych, niż nasza, tak jakby koniecznie musieli udowadniać, że ewentualny sukces będzie szczęśliwym fuksem. 

Zwróćcie uwagę, że od prawie czterech lat, nasza reprezentacja tylko raz przegrała w meczu o punkty, do tego, na boisku mistrza świata 1-3. Najmłodsi dziecięcy kibice, ledwie wiedzą, co to smak porażki, ale starsi, na klęskach wyhodowani, chyba podświadomie tęsknią za dobrze znanym otoczeniem, czekając, kiedy ta passa zostanie przerwana.

Coś w naszej zbiorowej mentalności przeszkadza, w byciu pewnym siebie. Jakbyśmy lubili ponad wszystko sami sprawiać sensacje, ratować honor, w ostatnich azardach kłaść na szale… To szersze niż sam futbol, ale zacznę od niego i wspaniałego lata tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku. Cała ówczesna propaganda skierowana była na to, żeby przedstawić naszą reprezentację, jako biednego Kopciuszka, który owszem, ma swoje osiągnięcia w przesiewaniu maku, ale na światowym balu z pewnością wywali się jak długi. Komentatorów wprawiała w drżenie słaba gra w sparingach z drużynami klubowymi, na co nikt w świecie nie zwracał najmniejszej uwagi, a Polska stawiana była w gronie czterech, pięciu drużyn, mogących walczyć o najwyższe cele. I zawalczyła. Wszystko skończyło się dobrze, ale w decydującym meczu z RFN czegoś zabrakło. Może właśnie pewności siebie, która podwyższa poprzeczkę prawdziwego sukcesu, jaki w każdym turnieju jest tylko jeden.

Dzisiaj gramy tylko kolejny mecz eliminacyjny, ale już teraz należy uświadomić sobie, o co gramy. Cel dla prawdziwie silnej drużyny może być tylko jeden i nie jest nim ćwierćfinał MŚ. Z takim celem nie warto się w ogóle pokazywać w Rosji.

Miało być szerzej o pomniejszaniu, by podkreślić sukces, to będzie, w gęstym sosie historii na dodatek. Wszyscy, nawet najwięksi historyczni abnegaci, znają bitwę pod Grunwaldem. Można rzec, że jesteśmy tym chwalebnym zwycięstwem wręcz molestowani. Jej obraz utrwalony przez Długosza, Sienkiewicza i Matejkę, a na koniec przez reżysera Forda, został zakodowany raz na zawsze w naszej zbiorowej wyobraźni. Widzimy zakutych w stal butnych Krzyżaków, ich wielkiego mistrza zwalonego z konia przy pomocy rohatyny, naszych wielobarwnych rycerzy, nadrabiających techniczną przewagę wroga „siłom i ambicjom osobistom”. I jeszcze, szczyt nowości, wróg strzelał z armat.
A
 przecież prawda jest piękniejsza od zmyśleń. Dzięki znakomitemu wywiadowi, armia królewska wkraczając na tereny zakonu, doskonale wiedziała, że jest bitym faworytem przyszłego starcia. Inaczej nigdy nie doszłoby do bitwy. Mieliśmy, przy wyrównanej liczebności, znaczną przewagę jazdy ciężkiej, uzbrojenia i techniki wojskowej. Nawet armat więcej i nowocześniejszych. Król dysponował, wbrew dziwnym mitom, środkami finansowymi niedostępnymi Wielkiemu Mistrzowi. Nasi szli po swoje, od razu paląc i rżnąc, kogo popadło. Logistyka przygotowań, których finałem była bitwa, zadziwia nawet dzisiaj.

Reszta jest propagandą, początkowo stworzoną na użytek polskiej dyplomacji, a potem już tak zostało.  Na plac konnego starcia wprowadzono jakichś dziwnych ludzi w zwierzęcych skórach, bo przecież nie można było dopuścić, by na zachodzie poszedł hyr, że nasze, rozbijające się po tamtejszych dworach rycerstwo, wzięło bitwę na tyle poważnie, że nie łasząc się na okup, wyrżnęło swoich kolegów rycerzy. Trzeba było wprowadzić nieobeznanego z regułami chłopa z rohatyną, bo przecież pasowany rycerz Mszczuj, nie mógł zabić naczelnego wodza przeciwnej armii. A zabił, odarł do goła i zostawił ścierwo na polu. To było tak wielkie nadużycie, jakby w pierwszej minucie meczu z Danią, Kamil Glik najpierw udusił bramkarza przeciwników, a następnie sędziego.


Teraz na szczęście, nie grozi nam oglądanie podobnych ekscesów. Niemniej nie wspomniałem słynnej bitwy na darmo. Piłka nożna też jest historią starć. Mniej krwawych, ale zawsze. I piłkę otacza propaganda. Chciałbym kiedyś usłyszeć, przeczytać, że idziemy po swoje. Że jesteśmy lepsi, mentalnie przygotowani do zdobywania najwyższych celów. Że nasza piłkarska armijka jest przygotowana, nie do wygrania eliminacji, dojścia do bezsensownego ćwierćfinału, a do walki o pieprzony Puchar Świata.  

czwartek, 24 sierpnia 2017

Telewizja publiczna i przyjaciele

Poniższy tekst jest w pewnym stopniu nadużyciem, ponieważ telewizji w telewizorze prawie nie oglądam. Nie oglądam, a mam pretensje. Taki mnie duch opanował, protestacyjny. To „prawie” ma wyjątki. Pierwszy dotyczy sportu, drugi programów informacyjnych.

Na dodatek, jeśli chodzi o sport, doceniam starania, owocujące odzyskaniem transmisji imprez ważnych. Nie w tym rzecz. Proszę tylko, o odpowiedź na najprostsze w świecie pytanie:

- Jak to jest możliwe, że kanał TVP Sport nie jest dostępny w najtańszej ofercie komercyjnych platform cyfrowych?

Wbrew pozorom jest to bardzo poważna kwestia, która dotyka sedna telewizyjnego biznesu. TVP wykładająca miliony na transmisje, jawnie klęka przed Solorzami tego świata, zupełnie jakby nie miała żadnych atutów w ręku, bo chcąc oglądać transmisje na takim cyfrowym Polsacie, trzeba dorzucić dodatkowo do sakiewki, dzierżonej przez zaprzańców tego świata. Wiem, ponieważ moja szanowna teściowa, ma zarówno telewizor, jak i cyfrowy Polsat właśnie.

Oczywiście, można oglądać TVP Sport w necie. Tyle, że stream produkowany przez TVP jest tak beznadziejny, że ostatnie pucharowe mecze nieszczęśliwego Lecha Poznań musiałem oglądać na stronach piratów, transmitujących stream TVP, bo na oryginalnym paśmie było to niemożliwe. Nie był to jedynie mój problem, o czym świadczyły komentarze innych meczoholików.

Druga kwestia, to programy informacyjne, bo o tak zwanej publicystyce, szkoda w ogóle pisać. 

Początkowo, nie ukrywam, dla samej satysfakcji, że nie muszę wreszcie oglądać fałszywych gąb, zaprowadzonych w telewizji za peowskiej komuny, oglądałem TVP Info na ekranie mojego monitora. Już nie mogę. Tak, jak wywaliłem TVN24 czy pozujący na obiektywizm Polsat, tak pozbyłem się też manii oglądania/słuchania, naszej rzekomo, telewizji publicznej.
Niewiele wymagam, że pozwolę sobie przypomnieć słynną wypowiedź Arystydesa Brianda o podległym mu korpusie dyplomatycznym, ale… Kto zna, wie. Kto nie zna, niech się podciągnie we własnym zakresie.

Czy oddzielenie informacji od publicystyki wymaga jakichś nadzwyczajnych umiejętności? Jakiegoś wielkiego rozumu? Przy kolacji mam często nieprzyjemność oglądać Wiadomości.  Ten, podstawowy program informacyjny jest po prostu chory! To nie jest czas na prezentację felietonów wzmożonych prawicowo redaktorów, tylko na podanie informacji, do cholery! Guzik mnie obchodzą przemyślenia młodego Wildsteina, Rachonia, czy kto tam pisze teksty pod obrazki. One są niewarte nawet tego przywołanego guzika. I ten głos lektora, żywcem z komuszych kronik. To akcentowanie, oburzenie…

Walę w tę hucpę, ile mogę na twitterze, a w zamian czytam, że tak trzeba, bo TVN, bo Wyborcza… A może ja mam taki kaprys, żeby dowiedzieć się, co się dzieje w świecie, poza zamachami terrorystycznymi? A może nie interesują mnie kłamstwa Wałęsy, który od lat jest tylko postacią żywcem wyjętą z dzieł Mikołaja Gogola? Informacji łaknę, nie komentarza! Czy to tak trudno pojąć?

Filmów ani, pożal się Boże, rozrywki nie oglądam. No czasami, z przywołanych powyżej kolacyjnych powodów, teleturniej „Jeden z dziesięciu” ale Sznuk, to jest Sznuk! Gdyby tak resztę podciągnąć do jego poziomu… Marzenia, prawda, ściętej głowy.


wtorek, 15 sierpnia 2017

Prawo do powrotu. Premiera powieści, czyli krew i dynamit

Już sam pomysł, żeby napisać tekst o własnej książce, która właśnie ukazuje się na wspaniałym, pełnym autorów i dzieł najwyższej próby rynku polskiej powieści, czyni mnie w oczach większości potencjalnych czytelników, człowiekiem niegodnym. Nawet fakt, że w poniższym tekście nie znajdziecie słowa zachęty, by nabyć moje dzieło, w żaden sposób mnie nie usprawiedliwia. Autora nie tłumaczy dosłownie nic, ponieważ z założenia jest namolny i podstępny. Jeśli otacza go aura reklamy i przyjaznego środowiska medialnego, wtedy czytelnik, w razie poczucia klęski w kontakcie z dziełem, ma na kogo zwalić winę za rozpowszechnianie bredni, a autor chodzi sobie na swobodzie, niczym ta niewinna lelija. Ja na taką pobłażliwość liczyć nie mogę. W najlepszym wypadku zostanę skwitowany wzruszeniem ramion, a wydawnictwo, które wyłożyło forsę, odeśle mnie następnym razem, do wszystkich diabłów.

Nie bierzcie tego, co napisałem powyżej za wyraz defetyzmu, czy jakiegoś zabobonnego odczyniania uroków. Nic z tych rzeczy.

O czym jest „Prawo do powrotu”?

Wydawca raczył określić powieść mianem: fantastyczno – przygodowej. I niewątpliwie jest to rzecz fantastyczna, a z racji przygód przeżywanych przez bohaterów, można ją też z powodzeniem nazwać przygodową. Przy takich założeniach, wystarczy spojrzeć na tutuł, by zrozumieć, że mamy do czynienia z daleką krewną „Odysei”. To nie wartościująca opinia, albowiem jest to rodzina, do nieprzyzwoitości liczna i zróżnicowana.

W pewnym sensie jest to powieść o mnie. Nie w sensie fabularnym, oczywiście, ale trudno uniknąć wątków autobiograficznych, skoro rzecz jest pisana w pierwszej osobie, a towarzyszem narratora jest całkiem żywy i żwawy eks bloger, a obecnie mój chimeryczny przyjaciel. Tak być musi, ponieważ z innej strony patrząc „Prawo do powrotu” jest powieścią o pisaniu, o samym procesie twórczym. I nie jest to ukryte w alegorii, a jawnie, z flakami, wywalone na stół.

W historii literatury nie jest wielką osobliwością, że integralną częścią powieści jest inna powieść, ale wzajemne stosunki autora i tworów jego umysłu, dość rzadko wchodzą w interakcje, które są czymś więcej, niż literackim żartem. Nie mam zamiaru zdradzać fabuły, a już szczególnie sposobu, w jaki rozwiązałem piętrzące się przy takich założeniach problemy. Niech to, dla większości z was, pozostanie na zawsze tajemnicą.

W sumie, wiedza o tym, co dzieje się z bohaterami powieści, gdy autor wystuka na klawiaturze magiczne słowo „Koniec” nie jest specjalnie potrzebna, w życiu i tak przesadnie gwarnym i ludnym. Swoją drogą, spotkałem się już z opinią (wszak nie jest tak, że dotychczas byłem jedynym czytelnikiem powieści) że książka jest emanacją marzeń o życiu prostym, pełnym jednocześnie napięć i zagrożeń, ale takich, do których rozwiązania można samemu przyłożyć rękę. Można spojrzeć i pod takim kątem.

Poniżej link, pod którym można nabyć „Prawo do powrotu”. Jest tam i darmowy fragment, z którego można co nieco wywnioskować, gdyż wydawca pokazuje w całości pierwszy z osiemnastu rozdziałów.


Dodam na koniec podziękowania, które zamieściłem w książce. Jako, że jest to moja pierwsza powieść, nie od rzeczy i tu, na blogu, jest przytoczenie tych, bynajmniej nie kurtuazyjnych ukłonów.

„Bemikowi, która brnęła wraz ze mną brzegiem tej zdawałoby się meandrującej w nieskończoność rzeki. Karolinie, Ance, Iwonie, dzielnie dodającym mi sił, gdy brako-wało sensu. Sławkowi za dostojną krytykę. Igle nie tylko za dość cenne (jak na niego) uwagi, ale przede wszystkim za to, że zgodził się wystąpić w powieści, co jest nie lada wyczynem i aktem odwagi. Pani Izabeli za ostatni szlif, a także miastu, mojej słodkiej Golinie, którą zniszczyłem i odbudowałem pod rozgrzanym lipcowym niebem.”

Dzisiaj powieść ukazuje się w formacie PDF, ale to oczywiście nie koniec. Będą inne, a na koniec wersja papierowa, dla tradycjonalistów, do których, wstyd przyznać, sam należę. W związku z tym zaznaczam, że to nie ostatni godny pogardy mój tekst. Ten nie tchnie zbytnim optymizmem, ale nie wykluczam, że kolejne, gdzieś tam, w przyszłości, będą uśmiechnięte.


poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Model. Ujęcie popularne. Wersja dla zaawansowanych

Klęska szeroko pojętej prawicy w trwającym na polu kultury starciu wydaje się oczywista. Choć mecz trwa, wynik zero do pięciu, nie pozostawia złudzeń i ma znaczący wpływ, na toczący się obok mecz informacyjno – propagandowy. Dzieje się tak, ponieważ nie zakwestionowano samego Modelu, stawiającego na piedestale instytucje i ludzi, w mierze zgoła nieproporcjonalnej do ich wartości.

Nie zakwestionowano, ponieważ to bardzo intratny piedestał i wydało się niektórym, że stosunkowo łatwo będzie zepchnąć bezproduktywne złogi w niwecz, samemu zajmując ich miejsce. Była to myśl dziecinna i szkodliwa. Model, bowiem został stworzony razem ze wzrostem znaczenia kultury popularnej, razem z budową systemów promujących kulturę wyższą wśród ludu, a z tego jasno wynika, że nie ma tam miejsca dla jakiejś „kultury prawicowej”. Takowa, przynajmniej w istniejącym Modelu zawsze będzie aberracją i przykładem jawnej uzurpacji, ponieważ przy istniejącej strukturze, nikt nie jest w stanie wspiąć się na tyle wysoko, by jego głos był słyszalny, bez akceptacji jawnych i tajnych kapituł rządzącym modelem od wewnątrz. To, oczywiście, żadna polska specyfika, ale nasz Model wydaje się szczególnie trwały, gdyż został wykuty z przedwojennych pierwocin, w ostatecznej postaci, na moje oko, w latach sześćdziesiątych, a zmiany polityczne i rynkowe, jedynie pozwoliły podnieść wysokość premii za bycie uznanym artystą i takie rozszerzenie wachlarza oferty, że na piedestał wpuszczono prawdziwą już hołotę. Ale to niczyja wina i trend, że tak się wyrażę, światowy.

Niektórzy ludzie dziwią się, jak to możliwe, że na stu aktorów, reżyserów, pisarzy, śpiewaków, dyrektorów domów kultury i tym podobnych osób, ponad dziewięćdziesięciu ma identyczne zdanie na tematy społeczne i polityczne, co biorąc pod uwagę wyniki wyborów, stawia to zacne grono, zaraz obok pensjonariuszy zakładów karnych. Sprawia to dziwne wrażenie, jakoby ci drudzy także przepełnieni byli ideałami demokratycznymi, humanizmem i zamiłowaniem do nowości obyczajowych. Takie myślenie polega na grubym nieporozumieniu. Jedyne podobieństwo pomiędzy pensjonariuszami a ludźmi kultury, poza tym, że są utrzymywani z zasobów skarbu państwa, polega na prawidłowym odczytaniu przez nich rzeczywistości, czego w żaden sposób nie potrafią zrozumieć krytycy jednych i drugich. Chodzi o stabilność i bezpieczeństwo, a to przecież nie byle, jakie motory. 

Nie siedziałem nigdy w pace, ani też nie wspiąłem się, choć na pierwszy stopień Modelu, ale nie wierzę, że ludzie trafiają tam z powodu wyboru poglądów politycznych. Do powyższego akapitu, pasuje klasycznie brodate: Byt określa świadomość.

W Modelu, który tworzy i awansuje ludzi przez kooptacje, unifikacja poglądów jest koniecznością, mimikrą pozwalającą przeżyć i odnosić sukcesy. Co miałby tam robić twórca o skrajnie odmiennych poglądach niż większość, w ogóle nie wiadomo. No, chyba, że dano by mu rolę „kwiatka przyczepionego do kożucha”, ale ta rola jest już obsadzona przez szczerze wiarygodnych towarzyszy. 

Można sarkać, śmiać się z opiniotwórczej roli około czerskich mataczy od kultury, ale nic, kompletnie nic, z tego nie wynika. Oni rządzą i będą rządzili do końca, tym chybotliwym, coraz marniejszym Modelem, ale gdy spojrzy się na modele powstające niejako w kontrze, trudno nie odnieść wrażenia, że istnieją tylko, jako wyraz rozczarowania niemożnością wspięcia się ku szczytom, sankcjonowanym przez wrogi, najeżony „lewackim humanizmem” obóz.

Przymus recenzowania i bycia recenzowanym wskazuje, kto aspiruje do bycia panem, a kto tym panem jest od pokoleń.  Nie pomoże przekierowanie strumienia państwowej forsy w kierunku złaknionych „prawych” ani przekupstwo wobec napęczniałego oburzeniem Modelu. Jedno skorumpuje nędzę, która ogłasza się alternatywą, drugie wzmoże jedynie rytualny wrzask. To żadna nowość. Kultura, w znaczeniu popularnym, to bardzo śliska rzecz. Nie od rzeczy przypomnieć los cesarza Nerona, mogącego stanowić wzorzec władcy dotującego i promującego kulturę ( oraz sport wyczynowy ), który na koniec musiał sam się przebić, albo został dorżnięty. Nie wiadomo.

Dopóki nie zostanie zakwestionowane samo istnienie Modelu, nic z tego. Przegrany mecz będzie trwał, a ja będę zmuszony czytać, co byle pierduśnik ma do powiedzenia o Polsce, albo patriotyczną krytykę wypowiedzi tegoż pierduśnika, spod pióra „naszego” wicepierduśnika. Nie ma odpowiedzi na pytanie, jak stworzyć „naszego” Wajdę, czy innego, ale „naszego” śpiewaka, którego pokochają miliony. Nie ma odpowiedzi, ponieważ samo pytanie jest bezsensowne. Kto łaknie utożsamienia z obecną polską kulturą, musi utożsamiać się z Modelem, który z kolei musi zębami i pazurami trzymać się płaszcza, odchodzącego w przeszłość majestatu. To nie wybór, przemyślenia, czy ideologia, ustawiają szyki przed kolejną turą zmagań. Na razie jest zero do pięciu, a kolejne gole, jak mówią sprawozdawcy sportowy, wiszą w powietrzu.

Kończę ten, pełen cudzysłowów i tajemniczego słowa „model” tekst z prawdziwą ulgą. Kto dobrnie, też pewnie odetchnie swobodniej, wiedząc, że autor, odchodząc od klawiatury, wzruszył ramionami i zaśmiał się śmiechem cynicznym. Tu też powinienem postawić cudzysłów, bo to cytat z piosenki, ale nie postawię, bo w nosie mam Model i jego wartości!




środa, 9 sierpnia 2017

O naciskach epistolograficznych i kulturze całkiem niepodległej

Jako znany cham i prostak, mam awersję do kultury, a gdy słyszę, że ktoś jest „człowiekiem kultury” zaraz, na wszelki wypadek, spluwam przez lewe ramię i mówię: A kysz! Może mam jakieś kompleksy, albo za dużo czytam? Nie wiem, może coś całkiem innego, ale to bardzo silna awersja. Wczoraj wystarczyła wzmianka o planowanej bohaterskiej superprodukcji, a dzisiaj znowuż natknąłem się na list zbiorowy, właśnie tych całych ludzi kultury, oraz osobny apel środowiska, które przyjęło dość mylącą nazwę „Kultura niepodległa”.

List, podpisany przez tysiąc dwieście osób płci obojga, zawiera szereg charakterystycznych dla obecnie promowanej nowomowy zwrotów. Szczególnie urzekł mnie zwrot: My, polscy pisarze, artyści i naukowcy… Nie przeczę, że pod listem podpisali się pisarze, artyści czy naukowcy, ponieważ sama wyliczanka, nie jest wartościująca. Rzecz w tym, że już zawsze, zaśpiew zaczynający się od „My” będzie mi się kojarzył z sierpniowymi babami, protestującymi przeciwko strajkom, jako: My, kobiety polskie! Zapamiętałem, bo strasznie to złościło moją mamę, która zaraz groziła: Już ja wam dam kobiety!  To taka dygresja.

Dalej w tym liście jest, że sygnatariusze zdają sobie sprawę, że słowo jest słabsze w konfrontacji z siłą, co w przypadku kilku podpisanych pisarzy, z których dziełami raczyłem się zapoznać, jest akurat prawdą. Nawiasem mówiąc, od ich słowa, silniejsza jest nawet marchew, ale to już nie moje zmartwienie.

Oczywiście jest tam i o zamachu stanu, i o tym, że konstytucja jest emanacją woli narodu, przez co stoi nieco wyżej, od tegoż narodu zachcianek. Ogólnie, ton jest dość dramatyczny, pewnie dlatego, że nie po to ludzie kultury są właśnie ludźmi kultury, by zawracać sobie głowę czymś więcej niż emocjami.

Zabawna, w tym liście skierowanym do prezydenta Andrzeja Dudy, nie jest łatwa do przewidzenia treść, a nowatorska w pewnym sensie metoda epistolograficzna. Otóż list ten, zaopatrzony w ponad trzysta podpisów ludzi wybitnych, a nawet luminarzy, został wysłany dziewiętnastego lipca, a dwudziestego czwartego, po zdobyciu kolejnych, ponad ośmiuset autografów, wysłano go ponownie. Nie wiem, czy nadal są zbierane podpisy, ale jeśli tak, można jeszcze wiele razy zwiększyć przy ich pomocy siłę nacisku na głowę państwa. Przy okazji, list przed kolejnym wysłaniem, mógłby przejrzeć jakiś wybitny polonista. To nie robota dla chama i prostaka w jednym.

Druga inicjatywa, zwaną „kulturą niepodległą” jest na tyle enigmatyczna, że trudno znaleźć jej oryginalne deklaracje, a o jej istnieniu dowiedziałem się, z cytującego jej postulaty i manifest, portalu wpolityce, do którego mam, delikatnie rzecz ujmując, ograniczone zaufanie. Być może wyjaśnienie jest prozaiczne, skoro „niepodlegli” szykują wielkie otwarcie na początek września. Jakoś te inicjatywy się zazębiają i znając chłopski spryt naszych elit, to kulturalne wzmożenie może być starannie zaplanowanym posunięciem.

W każdym razie, w opublikowanych materiałach, pod powierzchnią komunałów o dostępie do kultury, o niezależności i tym podobnych banialukach godnych pięciolatka, kryje się ostry korporacyjny nóż, którym „ludzie kultury” wymachują w celu aż nazbyt oczywistym, który można streścić w jednym, konkretnym zdaniu: Dawajcie nam forsę, tylko nam ją dawajcie!


Tak, jestem złym człowiekiem. Nie ufam, nie doceniam i przede wszystkim nie daję się nabierać. Z nabieraniem, szanowni artyści, proszę się wybrać pod inny adres, do tych, którzy czują potrzebę bycia przez was recenzowanymi, utożsamiać się z waszymi sukcesami, do ludzi, którzy zagrożenie dla wolności widzą w tym, że być może dostaniecie mniej forsy, niż tego oczekujecie. Są tacy. 

Zadziwiające, ale są. Pewnie z nimi i dla nich, chcecie czcić stulecie niepodległości, co dość śmiało deklarujecie. Życzę powodzenia, o ile nie będę zmuszony do czytania czy oglądania waszych dzieł, które powstaną z tej okazji. Także tych, z pięćdziesięciotysięcznych mini-grantów, które jak raz, zaczął rozdawać minister kultury. 

wtorek, 8 sierpnia 2017

Dykta

Wstrząsająca wiadomość, że Polska Fundacja Narodowa, dysponent stu milionów złotych, darowanych jej przez Spółki Skarbu Państwa zabiera się za promowanie Polski poprzez międzynarodowe produkcje filmowe dotarła do mnie za pośrednictwem strony braci Karnowskich wpolityce.pl. Przymierzają się do rozmów z panem Eastwoodem oraz jakimś Melem Gibonsem. Ten drugi zwrócił od razu moją uwagę. Wiem, wiem, to tylko literówka, ale doskonale nadaje się na symbol, całej tej hucpy.

Jeden film ma być o Amerykańcach walczących ramię w ramię, w latach 1918-1920 jak zrozumiałem z zapowiedzi pana Cezarego Jurkiewicza, prezesa fundacji, który łaskawie dodał, że będzie to film ciekawy. 

Drugi, to prawdziwe kuriozum. Nie ze względu na tematykę Powstania Warszawskiego, a sprytny pomysł, by wykorzystać akurat barykadę w alejach Jerozolimskich, o której z taką pasją przemówił prezydent Trump. Dosłownie widzę koła zębate, obracające się w głowach patriotycznie nastawionych dysponentów naszych stu baniek. Obracają się, obracają… Aż tu nagle bingo! Przecież, jeśli ten film jakimś cudem powstanie, na sto procent, jak w dobrej amerykańskiej produkcji, będzie zamykała go współczesna sekwencja z przemawiającym Trumpem. To jest, przepraszam za wyrażenie, ale żadne inne nie pasuje, tak zajebiste, że aż przyklęknąłem z szacunku na dywanie, co wykorzystała suczka Aza i zaraz polizała mnie po nosie. Film ma się nazywać „Jerusalem Avenue”, co już jest dobre, samo w sobie. Jeśli poza, wieńczącym dzieło Trumpem, dodamy powiewający gwiaździsty sztandar, międzynarodowy sukces murowany. Może tylko jakiś ciemny, prowincjonalny Chińczyk zdziwi się, że Amerykanie zbombardowali Jerozolimę, ale kto by się tam liczył z prowincjonalnymi Chińczykami.

Na szczęście, od ględzenia do realizacji droga daleka. Za każdym razem, gdy temat powraca, a wraca niczym bumerang, przypomina mi się szmonces o Żydówce, która dostała od kucharki bogacza przepis na świąteczną babkę: Sześć jaj? Mam dwa, starczy. Mleko? Bez przesady, dam wodę. Bakalie? Jeszcze, czego! Cukru nie mam, ale sacharyna jest. Piec w piekarniku… - czyta. Nie mam piekarnika, ale można i w gorącym popiele. Upiekła i próbuje: - Tfy! Jak bogacze mogą jeść takie świństwo!


Tak to się skończy. Zamiast Mela Gibsona, nakręci rzecz jakiś, właśnie, Gibons, albo nawet całkiem swojski Gibon, Trump przemówi, sztandar załopoce i można się będzie zabrać za kręcenie filmu o Bolesławie Chrobrym, gromiącym Niemców. O ile, oczywiście, budżet się dopnie i zazębi z talentami twórców, o co nietrudno, gdyż ludzie kultury w sposób szczególny dbają o swoje uzębienie, by móc się wzajemnie gryźć i podgryzać.

środa, 26 lipca 2017

Polacy to ludzie łagodni

Codzienne emocje spowodowane nawalankami politycznymi sprawiły, że ludzie, a myślę o zawodowych i amatorskich komentatorach polityki, oraz samych politykach, nie zaś o mądralach, którzy wykorzystując zamieszanie, przynoszą z lasów kosze prawdziwków, albo trzęsąc się z zimna, udają, że świetnie się bawią na urlopie, że ci wyróżnieni zbieraną latami wiedzą ludzie zupełnie zapomnieli, co to jest ta cała polityka. (Przesadziłem z tym zdaniem, ale niech zostanie). W dawnych czasach, gdy pilniej bawiłem się pisaniem, lubiłem rozpoczynać tekst od uwagi, że ludzie są naprawdę dziwni. Bo są, a z każdym rokiem stają się dziwniejsi.

Weźmy, na przykład, jedną z najpopularniejszych narracji, która pojawiła się po zawetowaniu przez prezydenta RP, pana Andrzeja Dudę dwóch wiadomych ustaw. Jest interesująca o tyle, że używają jej obydwie strony sporu i obydwie nie bardzo chyba rozumieją, co tak naprawdę komunikują swoim wyborcom. Chodzi o powielaną masowo brednię, że decyzja prezydenta została podjęta, łamane na wymuszona, pod wpływem krzykliwych protestów, organizowanych przez wysoko płatnych, lub tylko głupio-bezczelnych aktywistów.

Liderzy opozycji, którzy tkwią w powodowanym bezradnością stuporze, chętnie szukają poklasku, choćby kosztował lizanie zgoła byle jakich pup. Niczego nie nauczył ich romans z panem Kijowskim. Oni, w moim przekonaniu, są wysoce uodpornieni na wiedzę. Ale doprawdy, żeby nie przemknęła im przez głowy myśl, że zgoła niepotrzebnie uzależniają się od chimery, to już doprawdy dziwne. Opowiadając brednie o wymuszeniu/skutecznym nacisku, sami siebie stawiają niejako poza nawiasami realnej polityki. Czy na to pan Schetyna tak pilnie inwestował w uzębienie, by teraz kłaniać się jakiemuś trójzębnemu typkowi z prośbą o umożliwienie zabrania głosu na jakimś idiotycznym wiecu? Nie siłę pokazali tylko beznadziejną słabość. Do już beznadziejnego hasła „ulica i zagranica” dodali menelstwo. Przecież widać jasno, że w ostatnie ekscesy wpakowano sporo forsy, w związku z czym powstały tak zwane długi wdzięczności. Czy to zysk, dla takiej Platformy Obywatelskiej?

Niestety, ale spora część, wzmożonych politycznie i moralnie zwolenników Prawa i Sprawiedliwości, którzy zajmują się obecnie głównie łajaniem Prezydenta, ochoczo podchwyciła tę idiotyczną narrację i rozpowiada, że od teraz wszystko już będzie można wymusić na panu Dudzie. Blogerzy, twitterowi mądrale, dziennikarze, a nawet politycy opowiadają te duractwa z całkowitą powagą. Dla nich też polityka przestała istnieć, zastąpiona przez emocje, a w najgorszym przypadku, przez grę na takowych. W pierwszym szeregu, jak zawsze nieoceniona Gazeta Polska, której redaktorki i redaktorzy, wedle tego, co mówią i piszą, wygrali ostatnie wybory parlamentarne i prezydenckie. Kolejny, prawda, suweren, zaraz po konstytucji - ustawie zasadniczej, jakby nie patrzeć. Skoro i oni twierdzą, że Polską rządzą wrzaski, tupanie, i walenie tyłkami w policyjne bariery, niech sobie wrzeszczą i tupią do woli.

Wszystko ma być proste, natychmiast, bo inaczej… Wszystko jest sprawą życia i śmierci. Jedni bez Sądu Najwyższego, w jego obecnym, nędznym i ułomnym stanie, po prostu żyć nie mogą. Drudzy, bez natychmiastowych zmian, chyba nie doczekają końca wakacji. Jedni, od dwóch lat budują swoje nędzne kariery na opluwaniu przy każdej okazji Prezydenta, drudzy, na razie półgębkiem, ale ochoczo dołączają, z innej nieco mańki.

Ktoś spyta, o ile znajdzie się taki dobrodziej, który doczyta do tego miejsca: Ale, o co ci chodzi, skoro wszyscy wiemy, że emocje, szukanie politycznej tożsamości, że ludzi tylko wyraźne stanowisko interesuje?

Otóż nie. Polityka, to nie seria gorączkowych, pisanych pod wpływem emocji komentarzy, a trwający latami proces, droga prowadząca do celu, nierzadko poplątana, bywa, że manowce wiodą na pokuszenie, ale dopóki nie ulega zmianie cel, do którego dążymy, nie ma powodu drzeć szat i gąb niepokornych. Polacy to ludzie łagodni, społeczeństwo, które jest w swojej masie na tyle rozsądne, że nie unikając politycznych błędów i niedorzeczności, przecież jest najgorszą w naszej słodkiej Europie pożywką dla radykalizmów. Prawo i Sprawiedliwość po latach niepowodzeń wygrało wybory, bo przemyślawszy jak się sprawy mają, stało się emanacją takiej właśnie postawy. Przede wszystkim stąd wynika furia tak zwanych elit, które w pogoni za efekciarskimi nowinkami dawno temu skonsumowały własny ogon.

Dlatego uważam ruch Prezydenta za słuszny, bo łagodzący. I nie chodzi tu wcale o łagodzenie ulicznych wrzaskliwców, bo na nich skuteczny byłby kij, albo, chociaż odspawanie tej dziczy od koryt i korytek, przy których nabierają sił, by pluć na swoich naiwnych darczyńców. Wszyscy dostali trochę czasu na przemyślenie własnych postaw i koncepcji. Wszak nawet zawzięty pojedynek bokserski jest podzielony na rundy, w przeciwieństwie do ulicznego mordobicia, gdzie nikt nikogo nie wachluje ręcznikiem w antrakcie. Nie tylko sport ma swoje ramy, ale na szczęście polityka też. 

Dlatego ci, którzy chętnie wychodzą poza jej ramy, są jak bokser, który w przerwie walki, podbiega do siedzącego w przeciwnym narożniku przeciwnika i zaczyna go dusić.
Bez bólu mogę przyznać, że Prezydent dał też szansę opozycji, na zweryfikowanie swej destrukcyjnej strategii. Na razie widzę, że ta nie ma zamiaru z tej szansy skorzystać.

A publiczność patrzy!