Nikt nie wie
co mnie jest.
Poszedłem do lekarza. Nie powiem, kulturalny lekarz. Proszę się rozebrać. Nie, tego nie trzeba. Osłuchał. Popukał tu i ówdzie. Cisza. Nasikałem do pudełka. Zabrali trochę krwi.
Poszedłem do lekarza. Nie powiem, kulturalny lekarz. Proszę się rozebrać. Nie, tego nie trzeba. Osłuchał. Popukał tu i ówdzie. Cisza. Nasikałem do pudełka. Zabrali trochę krwi.
Pan
przyjdzie pojutrze! Za plecami szurum burum i dla oka w ciup buzie i krzywe
uśmiechy i białe fartuchy i na korytarzu jedzie kwaszoną kapustą i plakat na
którym przykładowa dieta. Należy spożywać owoce i ryby. Kapustę oczywiście. Nie
pij! Nie pal! Nie wyśmiewaj!
Nic nie
wykryto, a ja nadal blady. Krzywy i jakby nadgryziony zębem czasu. Skierowano
mnie do innego lekarza. Specjalisty. Ten chyba pomylil mnie z innym pacjentem,
ponieważ o nic nie pytając, a jedynie głaszcząc się po łysinie, mrugał do mnie
znacząco. Zauważyłem, że ma brudne paznokcie. Brud wżarł się bardzo głęboko.
Potem już tylko pisał. Oto skierowanie. Podniosłem papierek z blatu taniego
biurka i złożony we czworo schowalem do portfela. Dziękuję doktorze!
Poszedłem do
szamana. Ten miącha, wydziwia. Oferuje w promocji nastawianie gnatów, ale niestety
ja niczego sobie nie złamałem. Nie wie, łobuz, co mnie jest. W poczekalni
szamańskie plakaty. Wyspy tropikalne, a w izdebce do ktorej nieopacznie
zajrzałem, nudziły się kosmate pająki. Pająkotopia.
Morze.
Oddycham jodem. Wysokie sosny. Biały piasek. Wydmy, bryza. Bałtyk. Brnę na
bosaka. Sweter razi mój nagi, spocony pod wełną tors milionem delikatych
ukąszeń. W lewej dłoni niosę buciki do których wtłoczyłem kulki skarpetek. Z
prawej zrobiłem daszek nad oczkami i stojąc na fali piasku spoglądam w głąb
morza. Nade mną białe samolociki mew.
Bursztyn!
Nie, to tylko szkło butelki. Morze
wyrzuciło na brzeg pół drewnianej palety. Z Tajwanu. Idę, mijam,
dotykam. Jakiś dobrodziej na wilgotnym, ciężkim piasku narysował palcami swojej
prywatnej stopy, znaki zodiaku. Nieco koślawe. Nieważne!
Między
wydmami, a wysokimi, ukoronowanymi sosnami zielona plama brzeziny. Siadam na
karpie, oddycham. Kładę się na wznak i wpatruję się w niebo. Październikowe
chmury przemykają ukradkiem. Morze szemrze. Robaczki bawią się na moim swetrze. Na mojej klatce
piersiowej.
Zasnąłem i
śniłem, że Węgrzy opatentowali gulasz, w nastepstwie czego wszędzie się kręcili,
zaglądając ludziom do garów. Po lepszych domach chodzili huzarzy, a po
gorszych, zwykłe, tęgie baby.
Powiało
chłodem, albo robaczek z robaczków wszedł do mojego nosa. Nie pamiętam.
Przebudziłem
się. Szukałem jaśka by osłonić oczy przed blaskiem. Nie było słodkiej
poduszeczki. Piasek, sosny, posiwiałe morze. Budząc się, przeważnie mam głowę
pełną pomysłów. Tym razem nie. Pustka.
Najgorsze
jest to, że sam nie wiem. Mam niejasne wrażenie, że kiedyś, dawno temu
wiedziałem. Teraz nie wiem niczego. Omfalos!
Omfalos!
Cóż za
zadziwiający pruderyjny atawizm. Poszedłem odlać się pod stuletnią sosnę, tak jakbym nie
mógł po prostu wstać, otrzepać dżinsy z piasku i wyszczać się na na piasek,
patrząc na morze. Ulga. Mocz, panie tego, to nie zdrój. Nie krynica.
Pamietajcie,
że czytając powieści tracicie czas na poznawanie świata w jakim żyje ich autor.
Rozumu, żeby to było jasne. Niczego więcej nie doświadczycie. Nie ma wartości
dodanej. Talent potrafi ukryć ten prosty fakt. Na chwilę.
Nawet sam
Bóg nie ma szans by wyjść z ludzkiej skali. Mikrej, co przyzna każdy przytomny.
Reszta jest komentarzem.
Przygladziłem
włosy, ubrałem buciki na bose stopy. Skarpetki ukryłem pod korzeniami karpy. Za
bardzo cuchnęły człowiekiem.
Omfalos!
Minęły lata.
Nastała era internetu.
Przepisałem
powyższy tekst z karteczki ukrytej i zapomnianej między malarskimi popisami, z
albumu wypełnionego dziełami sztuki, obecnie składowanymi w Rosyjskim muzeum. W
Ermitażu.
Karteczka
wypadła z księgi, gdy układałem się w łóżku, gawrze, a księga miała służyć jako
podstawka pod laptopa. Na karteczce ktoś, kto kiedyś był mną zapisał datę.
4.10.1983.
Omfalos!
Minęło dwadzieścia
dziewięć lat. Przynajmniej tak się wydaje ludziom naiwnym. Czas, o dziwo, nie
ma tu nic do rzeczy.
Jeśli jest
ktoś, kto raczył przeczytać powyższy tekst, ma prawo cofnąć się o dwdzieścia
dziewięć lat i samemu sobie spojrzeć w twarz. Jeśli chodzi o mnie, uciekam!
O, po tylu
latch przyszła pocztą kartka z diagnozą. Nic nadzwyczajnego. Wyniki analiz
wskazały, że jestem zwykłym Polakiem. Bywa i tak.
Piękne J.J.:))
OdpowiedzUsuń