wtorek, 30 listopada 2010

Edukacja, sześciolatki, a nawet pięciolatki i...czterolatki?

Trochę więcej jak dwa lata temu pisałam o przymusowej edukacji sześciolatków.
http://iwona.jarecka.salon24.pl/49348,szesciolatki-w-szponach-przymusowej-edukacji#

I pomyliłam się, bo od roku szkolnego 2012/2013, będzie przymus zapisania dziecka do tzw. „zerówki” w wieku pięciu lat.

Mój Krzyś jest już uczniem klasy pierwszej. Nadal ma sześć lat, bo siedem skończy 28 grudnia, więc i tak jest od swoich rówieśników (w połowie, prawie o cały rok młodszy), a tak się złożyło, że wszystkie dzieci do pierwszego września w klasie Krzysia ukończyły siedem lat.
Zapewne zastanawiacie się czemu to piszę. Fakt, Krzyś bardzo dobrze sobie radzi w szkole. Ha, nawet najlepiej czyta z klasy, tylko czy to zasługa edukacji. Nie, bo nauczyłam go czytać gdy miał pięć lat, teraz to po prostu procentuje i sam czyta sobie ksiązki.

Ale, jego rówieśnicy np. już w tamtym roku powyrywali sobie „mleczaki”, a mój synek teraz dopiero jest „szczerbolkiem”.
W 60% są od niego wyżsi, silniejsi, co też nie jest bez znaczenia, choćby dla chłopca.

W klasie Krzysia jest osiemnastu uczniów! To też wydaje mi się zabawne, bo za moich czasów klasy były co najmniej trzydziestoosobowe. Ale, no dobra, nie będę się czepiała, bo fakt, że im mniejsza grupa, tym lepiej można z dzieckiem współpracować na lekcji.

Do czego zmierzam.

Bo wyobraźcie sobie, że gdyby ten przymus edukacyjny wszedł szybciej, mój Krzyś do „zerówki” chodziłby do grudnia jako czterolatek!

Ile będzie takich rodzin, które będą musiały zapisać czteroletnie dziecko do „zerówki”?

A czasem się tak zdarza, że malec np. chodzi w pieluchach do trzeciego roku życia, czyli ledwie wyrośnie z pieluszki, pójdzie do szkoły?

Zwłaszcza, że „zerówka” jako taka niczego nie uczy, raczej odwrotnie.
Toalety szkolne nie są przygotowane na to, by korzystały z nich tacy malcy, przynajmniej w naszej placówce.
Korytarze, na których te maluchy przebywają na przerwach międzylekcyjnych, niestety są wspólne ze starszymi klasami.

Mogłabym jeszcze wiele mankamentów tego pomysłu wymieniać, ale czy to coś zmieni?

Cieszę się tylko z tego, że Mój Krzyś jeszcze nie załapał się na tą wczesnoszkolność.

Pozdrawiam.

sobota, 27 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXXIV


Oboje wstali i zgodnie z wczorajszymi zapowiedziami poszli najpierw do Kobielaka, by zrobił im drewniany krzyż.
Choć Kobielak był wścibski, a ciekawość go zżerała, po co im ten krzyż, zbyli go mówiąc, że Elżbieta chce go w swoim ogrodzie postawić, bo przed śmiercią prosiła ją o to babcia.
Kobielak im nie dowierzał, w prawdzie chciał się czegoś więcej dowiedzieć, ale musiał obyć się takim tłumaczeniem, bo oni zaraz wyszli, prosząc go, by krzyż był zrobiony jeszcze dziś.
Mężczyzna westchnął i zapewnił, że ma akurat odpowiednie drewno i że za jakie dwie godziny, można będzie go odebrać.
Poszli na Plebanię. Gospodyni księdza powitała Piotra z radością, zaś intensywnie zaczęła przyglądać się Eli
- Witam pana doktora – zaczęła – a cóż to pan za gościa nam przyprowadził?

- Witam pani Mario, to wnuczka pani Karskiej, co oczywiście pani wie – uśmiechnął się łobuzersko.- Ksiądz Janusz u siebie?

- Nie, ksiądz w ogrodzie, zaraz po rannej mszy poszedł, nawet śniadania nie zjadł. Powiedział, żeby mu nie przeszkadzano, bo – tu spojrzała na Elę – coś w tej swojej palmiarni robi. Bo nasz ksiądz to prawdziwy hodowca rzadkich roślin, wie pani ?

- Nie wiedziałam – powiedziała lekko zmieszana Ela.

- No, skąd też pani by mogła wiedzieć…jeszcze pani na mszy nie widziałam – dodała.

- Pani Mario, to my pójdziemy do księdza, bo mamy ważną sprawę. Myślę, że się na nas nie obrazi, co?

Wzruszyła ramionami, ale wciąż świdrowała Elę wzrokiem.

- Nie wiem, ja tu jestem od do gotowania i sprzątania.

- Oj, pani Mario, niech pani tak nie mówi. - Piotr obdarzył gospodynię czarującym uśmiechem. – Przecież wszyscy wiedzą, że bez pani, Janusz by sobie za nic nie poradził.

Uśmiechnęła się szeroko na słowa Piotra i przychylniejszym okiem spojrzała na Elę.
- Niech państwo idą do księdza. A niech pan, panie doktorze, niech mu powie, że śniadanie już trzy razy szykowałam. Utrapienie z nim jest, jak już coś u tych ziel robi, to o świecie zapomina. Czy to się godzi?

- Oczywiście, pani Mario, przekażę mu i tu na śniadanie zaciągnę, sami też co prawda jeszcze nie jedliśmy, bo spraw dużo mamy.

- Z tego wszystkiego zapomniałam się zapytać czy państwo nie głodni. A jak z Kanusią? czy już zdrowa? Bo podobno przywiózł ją pan ze szpitala. A na śniadanie zapraszam! Już biorę się za szykowanie. Byleby księdza tu pan przyprowadził.

- Kanusia zdrowsza, dzięki za pamięć. Choć jak zwykle uparta i nie dała się dłużej utrzymać w szpitalu. A za zaproszenie dziękujemy i chętnie skorzystamy. Idziemy w takim razie po księdza do ogrodu. – Znów obdarzył panią Marię czarującym uśmiechem, co całkiem ją rozbroiło, więc podśpiewując zabrała się za śniadanie, a oni poszli do ogrodu, w poszukiwaniu księdza.
Odnaleźli go w altanie, gdy przyglądał się jakiemuś kwiatkowi.
Elżbieta nie kryła rozczarowania. Ksiądz Janusz okazał się małym, grubym człowiekiem o wyraźnej łysinie i dość gapowatej twarzy. Sutannę miał pobrudzoną ziemią i w ogóle stwarzał wrażenie typowego wiejskiego proboszcza.

- Pochwalony! – Zawołał Piotr już z daleka.

- Na wieki wieków – Odparł trochę roztargnionym głosem. – Kogoż to dobry Bóg prowadzi?

- Niestety tylko grzeszników. – Zażartował. – A co tam za cudo oglądałeś?

- To jest Laelia Speciosa, sam ją wyhodowałem i właśnie obdarzyła mnie kwiatami. – Spojrzał na Elżbietę – Czyli storczyk, storczyk meksykański, bardzo rzadki u nas.- Dodał – A my się chyba jeszcze nie znamy? Pani jest wnuczką pani Leokadii, prawda?

- Tak. Niech ksiądz wybaczy nasze najście – powiedziała Ela jakby chcąc się tłumaczyć.

- Oj dziecko, Bóg zawsze jest gotowy do dialogu z nami, a ja tylko jego rab najniższy, więc jakbym mógł mieć komu to za złe? Szefowa pewno zła? – zapytał Piotra – uciekłem jej zaraz po mszy i pewno ma mi za złe, że nie jadłem.

- Już ją udobruchałem, ale zapewniając, że zaraz cię stąd wywabię i doprowadzę do kuchni. – po tych słowach chwilę coś ważył w myślach i wreszcie powiedział. – Słuchaj mamy do ciebie ważną sprawę. Przy pani Marii jednak nie chcę o tym mówić, czy byłbyś skłonny pójść z nami do Elżbiety?

czwartek, 25 listopada 2010

Nihil novi sub, prawda, sole

Ach, kupiłem jako makulaturę „Poczet cesarzy Rzymskich” Krawczuka. Całkiem dziewiczy, czyli nie czytany, choć ma już 24 lata.
Zacząłem przeglądać i tak mi się jakoś otworzył na biogramie Augusta czyli Gajusza Oktawiusza, a to był grubszy cwaniak, który porządził sobie lat czterdzieści i jeden, znajdując do tego rządzenia, sporo ciekawych pretekstów, ale ja nie o tym.

Na stronie 24 Aleksander Krawczuk pisze tak:

„Istniały też wszystkie dawne, republikańskie instytucje: senat, hierarchia zmieniających się co roku urzędników, a początkowo nawet zgromadzenia wyborcze. Lecz była to tylko fikcja lub prawie fikcja. August bowiem zrozumiał – i było to odkrycie prawdziwie genialne! – ze myśleniem i wyobraźnią większości ludzi rządzą pozory, hasła, nazwy. Kto posługuje się nimi umiejętnie i konsekwentnie, może wmówić każdemu niemal wszystko. Fikcja staje się realną siłą polityczną, taką samą jak armia i pieniądze. Zrozumiał też, że władza to nie sprawa tytułów i blichtru, lecz tego, ze trzyma się w ręku istotne nici kierownictwa.; a także tego, że czyni się odpowiednie gesty, zgodnie z nastrojami i oczekiwaniami społeczeństwa”

No właśnie. Od tego odkrycia minęło około 2030 lat a ludzie nadal się dziwią, że – Jakże to tak? Tamtejszy Mistewicz też się musiał nieźle uwijać. Złośliwi powiedzą zaraz, że za Augusta efekty były. Toteż nie porównuje.

Zwolennicy współczesnych Cezarków zaraz się żachną, że owszem, że może i ich Donaldus z tym wąsatym Cycero takich osiągnięć nie miewają, ale prawda jest taka, że Augustowi Jarosław Kaczyński nie bruździł, a złośliwi pisowcy piasku w szprychy rydwanów nie sypali.
Może to i prawda, a poza tym, wyraźnie mu życzliwy Krawczuk dyskredytuje go nieintencjonalnie pisząc na przykład:

„Pracował wiele i nieustannie…
Był człowiekiem wykształconym humanistycznie…
Jako budowniczy Cesarz zdziałał wiele…
Sam zaś żył i mieszkał bardzo skromnie...”


Na szczęście minęło te ponad dwa tysiące lat i choć nic nowego nie wyjaiło się pod Słońcem nie trzeba już ponosić takich kosztów wizerunkowych. Wystarczy być!

wtorek, 23 listopada 2010

Przezabawne. Jaruzel zamiast Kaczoka!

Albo ktoś sobie ze mnie kpi, albo to jest prawda. Czytam sobie listę osób zaproszonych na spotkanie Rady Bezpieczeństwa Narodowego.

Już pomijając zdrajcę Jaruzela, którego tylko ostatni kretyn zaprosiłby do przedpokoju swojej chaty, mamy tam kwiatuszki cudne w rodzaju Millera czy Marcinkiewicza.

Jaruzelski

Wałęsa

Kwaśniewski

Bielecki

Oleksy

Marcinkiewicz

Mazowiecki

Cimoszewicz

Miller

Nie, mili moi, to nie jest lista zatrzymanych przez CBA, a skład grona myśliklicieli, którzy będą rozważać przyszłość stosunków na linii "Warszawa - Moskwa"
Już nie pali pieniążek moskiewski?

Jezu Chryste!!!

niedziela, 21 listopada 2010

Ciągle i gągle - Bajka o dzielnych rycerzach

Przed zaśnięciem mój skromny, siedmioletni synek przybiega do mnie na opowiadanie bajek, nazywając to „nocką” Początkowo było tak, że najpierw on opowiadał a potem ja. Teraz on opowiada a ja tylko dopytuję i uszczegółowiam. Bajki Krzysia są opowieściami o przygodach czwórki najdzielniejszych rycerzy.

Główną rolę gra Błękitny Rycerz Krzysio, który jeździ na błękitnym koniu, ma błękitną zbroję i błękitny miecz. Jego siostra, Złota Rycerka Natalia, która jeździ na złotym koniu, ma złotą zbroję i walczy „czworokątnym”, oczywiście złotym, toporem. Jest jeszcze Czarna Rycerka Różyczka, która nie jeździ na koniu, ponieważ jest psem, ale ma czarną zbroję i czarne sztylety, którymi celnie rzuca. Jest jeszcze, trochę jako postać humorystyczna, Czarno – Biały Rycerz Kozio, kot, który walczy bez zbroi, ale drapie, prowokuje do walki, a w sytuacjach ekstremalnych „miąsi” przeciwników ogonem!

Wczoraj Krzysio opowiedział bajkę o upadku króla Komorosia I, pokonaniu potwora Grutha i niby ludzi – Glutów, dlatego dodaję tekst do kategorii „polityka”

Bajka o upadku Komorosia Pierwszego czyli „Ciągle i gągle”

Dawno, dawno temu żył sobie król Komorosiu I, który rządził swoim krajem na średnim poziomie do czasu gdy pojawił się potwór Gruth. Był to straszny, zupełnie nowy potwór, który na brzuchu i na plecach miał potworne kolce, w oczach lasery a walczył za pomocą kamiennego topora. Napadał na ludzi, zabijał ich i prześladował. Palił wsie i miasteczka, a na dodatek otaczał się bandą zwyrodniałych Glutów. Gluci są zupełnie podobni do ludzi tylko dużo lżejsi, ponieważ są wypełnieni watą. Skradają się cicho i napadają przeważnie na starszych ludzi oraz dzieci. Są przewodnikami Grutha.

Wszyscy ludzie prosili Komorosia Pierwszego by zebrał rycerstwo i wyruszył walczyć z Gruthem i Glutami, ale król był królem z tych powolnych. Raczej lubił chodzić na ryby z wędką i łowić, niż walczyć z potworami.

Co prawda zwołał rycerzy ale ci pokłócili się o to, kto będzie dowodził i nie było z nich pożytku, poza tym, że siedzieli w stolicy. Pili, jedli i liczyli na palcach, co i komu się należy z królewskiego skarbca. Może by w końcu walczyli, ale pewnego dnia król łowiąc ryby wyłowił pęknięta sprężynę i odtąd cały czas się nią bawił powtarzając w kółko takie słowa:

- „Ciągle i gągle”

Chodził po zamkowych komnatach i ciągle mówił:

- Ciągle i gągle!

Bawił się też pękniętą sprężyną. Nawet jak królowa zrobiła dobry obiad to siedząc za stołem cały czas parzył na swoją sprężynę i powtarzał:

- Ciągle i gągle!

Sprzykrzyła się ta sytuacja poddanym, prześladowanym przez potwora Grutha i bandy Glutów, bo ile razy można słuchać gadania:

- Ciągle i gągle?

W końcu wezwano na pomoc rycerza Krzysia i jego bandę.

Czwórka rycerzy wyruszyła przez ciemne lasy i niedostępne góry.
Pochód wiodła Czarna Rycerka Różyczka szczekaniem wskazując najlepszą drogę, a zamykał go Czarno – Biały Rycerz Kozio, który niósł duże zapasy jedzenia. Po siedmiu dniach dotarli do królestwa Komorosia I.
Rozejrzeli się a Rycerka Różyczka zaszczekała bardzo, bardzo groźnie.

- Dlaczego szczekasz? – Spytał Błękitny Rycerz Krzysio, ale nie był to czas na gadanie bo zewsząd wyskoczyli Gluci, a było ich ponad sto tysięcy!

Rozpoczęła się walka i Czarna Rycerka Różyczka szarpała każdego Gluta jednym zębem, Krzysio bił ich błękitnym mieczem, Natalia złotym ( czterokątnym ) toporem a Kozio miąsił wszystkich ogonem.

Wystraszeni Gluci uciekli i uciekają do dziś - takiego doznali lęku.

Wtedy zza góry wylazł potworny potwór Gruth i jednym uderzeniem potwornej łapy przewrócił tysiąc dębów, a gdy ryknął upadło jeszcze pięć tysięcy drzew.
Ale dzielni rycerze nie znali leku, ponieważ Błękitny Rycerz Krzysio znał prawdziwe imię potwora, a każdy wie, że wymawiając prawdziwe imię potwora można go łatwo pokonać.

- Boguś! – Zawołał Błękitny Rycerz Krzyś

A potwór Gruth, którego prawdziwe imię było Boguś, zaraz usiadł na ziemi i wysunął z potwornej paszczy język. I w ten sposób został nieszkodliwym Bogusiem.
Krzysiu wraz ze Złotą Rycerką Natalią udali się do pobliskiej, nie do końca spalonej wsi, gdzie wynajęli wieśniaka, który od tej chwili miał się opiekować potworem Gruthem, który nic złego już nie robił poza wytykaniem języka, gdy ktoś zawołał na niego – Boguś!

Potem wszyscy rycerze wkroczyli do stolicy królestwa witani przez milion mieszkańców, którzy rzucali płatki najpiękniejszych kwiatów z czego korzystały pszczoły. Naprzeciwko zwycięzców wyszedł sam król Komorosiu I, w otoczeniu dostojników i dziewczyn.
Oczywiście bawił się pęknięta sprężyną i na cały głos zawołał:

- Ciągle i gągle!

Zebrany lud zaczął gwizdać i król musiał wyjechać do uzdrowiska. Władzę w królestwie przejął Błękitny Rycerz Krzysiu razem ze Złotą Rycerką Natalią.

Dowódcą armii została Czarna Rycerka Różyczka a policji Czarno – Biłay Kot Kozio, który od tej chwili wszystkich bandytów i zdrajców miąsił swoim ogonem.

I żyli długo i szczęśliwie, a pomagał im Boguś, który wyrywał drzewa i budował drogi.

Koniec

Dom Elżbiety LXXXIII



Rano obudził się pierwszy Piotr i przyglądał się śpiącej Eli. Bał się poruszyć, by nie spłoszyć jej snu, tak cudnie wyglądała tuląc się policzkiem do poduszki. Pomyślał, że jak byłoby pięknie, gdyby nie było klątw, pamiętników i grobu w ogrodzie. Gdyby poznali się przypadkiem, oboje bez tego garbu historii rodzinnej.
Poczuł, że to wszystko ich w jakiś sposób zbliżyło, ale i rozdziela. Że po tym wszystkim będzie im być razem trudno, ale bez siebie jeszcze gorzej.

Elżbieta poruszyła się i otworzyła oczy, może pod wpływem jego wzroku, a może, że poczuła ciężar jego myśli.

- Dzień dobry – szepnęła jeszcze lekko zaspana – śniła mi się babcia, Zofia i Carlota. W tym śnie, babcia mi powiedziała, że Carlota traci wpływ, Zofia tuliła się do babci…ale w sumie nie bałam się. Pierwszy raz, Carlota jakby była bardzo daleko, a Zofia z babcią blisko. Wiesz po tym jak zaczęła się tu panoszyć, bylo to pocieszające.
– Teraz dopiero dostrzegła przenikliwy wzrok Piotra – Czemu mi się tak przyglądasz?

- Bo ślicznie wyglądałaś taka zaróżowiona i spokojna.

Ela zarumieniła się jeszcze bardziej. Głos Piotra wciąż działał na nią elektryzująco, a oczy paraliżowały wszystkie zmysły. Zawsze pod wpływem jego spojrzenia, czuła się jak zahipnotyzowana.
Pomyślała, że pewnie Zofia czuła podobnie przebywając z Ksawerym. A czy Piotr jest taki sam jak tamten? Nagle zakiełkowała jej ta myśl w głowie, bo może on ją w końcu może też zranić. Fakt, Piotr jest w innej sytuacji niż Ksawery, ale…jaki on jest naprawdę? Przecież tak naprawdę niewiele wiedzą o sobie. Przylgnęli do siebie, połączyła ich wspólna tajemnica rodzinna, ale…

- O czym tak myślisz? – Zapytał się Piotr, nadając głosowi ten sam ton, co ją tak bardzo zniewalał.

- O nas.- Odparła zgodnie z prawdą.- O tym, czy będziemy potrafili być razem, po tym wszystkim, czy nas to w jakiś sposób nie zrazi do siebie. Poznaliśmy może zbyt dobrze naszych przodków, oboje wiemy, że żadne z nich nie było aniołem…poza tym zgodziliśmy się co do tego, że tylko Zofia kochała Ksawerego. Może i u nas jest tak samo? – Zapytała i przenikliwie spojrzała w oczy Piotra, by wyczytać z nich prawdę.

- Ela nie szalej – Piotr się nagle zdenerwował – nie przypisuj mi cech Ksawerego, proszę. Poza tym, uwierz mi, szaleję za tobą, myślę, że jesteś tą jedną, jedyną. Wiem, jestem dużo od ciebie starszy, jak nasz Ksawery od Zosi. Tyle, że ja nie byłem nigdy paskudnym małostkowym nauczycielem muzyki w domu twoich przodków. To nie ja!

- Wiem – uśmiechnęła się trochę zażenowana – przepraszam. Ale wiesz, my i oni, to bardzo podoba historia, prawda? Choć nie, jednak nie poznałam cię jako czternastolatka…nie pokochałam cię taką dziecinną i niedojrzałą miłością. Tyle, że zbliżyło nas najbardziej do siebie to – wzrokiem wskazała na pamiętnik.

- Nie Elu, to nie pamiętnik. – Zaprzeczył Piotr – Jak cię wtedy zobaczyłem taką roztrzęsioną w szpitalu w różowym sweterku i jeansach, lekko zabrudzonych – uśmiechnął się – pomyślałem o tobie, że jesteś tą jedyną i byłem przerażony, bo nie przypuszczałem, że mnie coś takiego spotka. Rozumiesz? Pojawiłaś się jak grom z jasnego nieba, a ja stary i głupi nie potrafiłem już o niczym innym myśleć jak o tobie.

- O! – Jęknęła Ela, bo nic mądrego po słowach Piotra nie przyszło jej do głowy. Sama przypomniała sobie, jak cały czas o nim po wyjściu ze szpitala myślała. I o tym, że musiała wyglądać okropnie. – Wiesz, wyskakujmy już z łóżka, zrobimy sobie szybko coś do jedzenia, bo sama sobie przypomniałam jak wtedy w szpitalu na mnie podziałałeś.

- Jak? – Piotr nie dawał za wygraną i przytulił ją do siebie – no powiedz? Podobałem ci się wtedy choć trochę?

- Nie trochę…oszalałam na twoim punkcie wariacie. Dalej wyłaź z łóżka i mnie tu nie kokietuj, bo całkiem stracę przez ciebie rozum. – Uśmiechała się czule i miłośnie. Wszystkie lęki, które przed chwilą zaprzątały jej głowę, prysnęły jak banka mydlana, znów czuła się przy Piotrze kochana i bezpieczna.

wtorek, 16 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXXII



- A kiedy zdezerterowałeś? – Zapytała Ela już trochę spokojniejsza, szloch pod wpływem ramienia Piotra ustąpił.

- Nie mówiłem ci? Wtedy, gdy Robert odbił mi Agnieszkę. Tą moją narzeczoną. Wiesz, on wtedy naopowiadał jej te wszystkie historie o mojej rodzinie i dziewczyna się po prostu wystraszyła. Ja nie miałem ani siły, ani odwagi stawiać temu czoła. Fakt, po prostu zdezerterowałem, czyli stchórzyłem. Masz rację, że Ksawery był tchórzem, tyle, że znam to z autopsji, wiem, że nie zawsze łatwo …nie, źle, nie chodzi, że nie łatwo. Chodzi o to, że nieraz po prostu myślisz, że wszystko jest przeciwko tobie. Byłem bardzo młody, wtedy zbuntowany i pragnący uciec stad, żeby to piętno wiszące nad moim nazwiskiem się skończyło. Uciec od przeszłości, rozumiesz? Chyba tak, bo ty też próbowałaś uciekać, prawda?

- Tak, masz rację uciekłam. Raczej nawet nie to, że uciekłam, chciałam się ukryć, to chyba lepsze porównanie. Ja mogę zrozumieć twoje pobudki, zwłaszcza, że tu wciąż byłeś tym Pawlickim od tych różnych rzeczy…ale trudniej mi zrozumieć Ksawerego, zobacz, on rozkochał w sobie Zofię, a właściwie uroczą dziewczynkę Zosię, dziecko prawie. Nie miał tyle odwagi, by sam to ojcu Zofii przedstawić, a gdy w końcu pojawia się Mioducki, po prostu obraża się jak rozkapryszona panna i ucieka. Jeszcze na odchodnym daje Zofii do zrozumienia, że to ona jest tą rozkapryszoną. Nawet nie próbuje walczyć, czy iść do ojca Zofii i z nim porozmawiać, tylko pogardzając tym dzieckiem, ucieka. A za co nią tak pogardza? Bo przyjmuje oświadczyny nieznanego jej bliżej mężczyzny w trosce o ojca i dom.

- Cholera! – Zaklął Piotr – masz racje, przecież on musiał być sporo od niej starszy. Poza tym, rzeczywiście nie zachował się jak facet, wszystko zostawił jej, żeby ona sama…dupek, po prostu dupek, że ja wcześniej tego nie dostrzegłem.

- To nawet nie chodzi, że on, jak go nazwałeś dupek. Chodzi o to, że gdy ona cały czas tęskniła za nim i go kochała, on cały czas kumulował w sobie tą nienawiść. Zobacz, gdy przychodzi do niej, po tych czasach Gerardowych, za namową Carloty, która nie wiem w jaki sposób go do tego skłoniła. To on wylewa na nią jego dawne pretensje, okraszone jeszcze większą wzgardą. Myślę, że tak naprawdę to on jej wcale nie kochał, myślę…wybacz, że ci to powiem, on chciał się po prostu wcisnąć do jej rodziny. Stać się panem na włościach. Nie sądzisz?

- Myślisz, że był aż tak małostkowy? Że zaimponowało mu to, że ta dziewczynka zobaczyła w nim faceta i chciał ją wykorzystać, by zdobyć lepszy status społeczny? Majątek? Wiec może, gdy dowiedział się, ze są zrujnowani, po prostu zwiał ze strachu?

- Do tego zmierzam. A gdy potem Zofia wróciła? Była bogata, bo Gerard jedno co jej zostawił to ogromny majątek. Pewnie w nim zawrzało ze złości i dał temu upust, poniżając ją w sposób okrutny, by poczuła się dużo gorsza od niego.

- Wiesz, teraz rozumiem nawet to nasze piętno, którym naznaczyła nas, nie Zofia nawet, a ta diablica Carlota. Myślę, że ja jestem, ja osobiście jej coś winny. Za tego mojego przodka, który był idiotą i ohydnym materialistą. Zwłaszcza, że masz rację, ona go kochała nade wszystko. Wiesz, nawet teraz pomyślałem o Agnieszce, podobnie z nią postąpiłem. Powiedziałem jej, że jeżeli bardziej ufa Robertowi i on jej bardziej odpowiada, powinna z nim się związać, nie zawracać mi głowę. Więcej nigdy z nią nie rozmawiałem. Nawet na ich ślub nie pojechałem, choć dostałem zaproszenie wypisane jej ręką. Może chciała mi wtedy jeszcze coś powiedzieć, a ja postąpiłem jak dupek, jak Ksawery, choć wtedy ją kochałem.

- A teraz, czy tęsknisz czasem za nią, myślisz o niej? – Zapytała Elżbieta ze smutkiem w glosie. Co prawda po łzach nie było już znaku i po jej roztrzęsieniu, ale wysunęła się z ramion Piotra, jakby czując, że się od niej oddala.

- Szczerze? – Zapytał Piotr.

- Tak – Dość stanowczo powiedziała Ela.

- Czasem o niej myślałem, czy z miłością? Chyba nie, raczej jak o bardzo odległej przeszłości i o tym, że ona w niej miała poczesne miejsce. Nawet nie wiem, gdzie teraz jest. Wiem, że po rozwodzie z Robertem wyprowadziła się do Holandii i chyba tam wyszła powtórnie za mąż.

- A nie chciałbyś się z nią zobaczyć?

- Nie, chyba, że ona by chciała. Przeprosił bym ją za moje zachowanie z przed lat. To tyle.

- Rozumiem. – Uśmiechnęła się wreszcie Elżbieta. – To miłe, że myślisz o niej z szacunkiem. – Spojrzała na zegarek – Zobacz! – zawołała – jest już druga w nocy, to dlatego czuję się aż tak zmęczona. Ostatnią noc nie należała do najbardziej wypoczynkowych. Oczy mi się zamykają ze zmęczenia, a tobie?

- Mnie też, chodźmy już spać. Jutro do końca przeczytamy pamiętnik, zamówimy krzyż i spróbujemy namówić Janusza, naszego proboszcza, by zrobił pokropek nad mogiłą Zofii. Tyle na razie możemy zrobić.

niedziela, 14 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXXI



- Dalej, powiedz – głos Piotra zmienił się nieprzyjemnie. – Powiedz, że to nasza wina, to co spotyka każdą kobietę w naszej rodzinie. Tak, masz rację, jesteśmy źli, bo skrzywdziliśmy twoją krewną! Bo Ksawery zamiast wszystko rzucić, powiedział tej twojej Zofii, że jest łachem! Że nie umiała docenić jego miłości!

- Piotr – jęknęła przerażona Ela – co ty mówisz? Czy ja ciebie…kogoś oskarżam. Myślę tylko, że Zofię skrzywdził Ksawery dwukrotnie. Zobacz, ona go cały czas kochała. Była mu wierna w miłości, pewnie do śmierci. Zgodziła się na wszystko, by go zobaczyć, by być z nim. Nie oskarżaj mnie, ani jej, proszę. Pomyślałam tylko, że gdyby wtedy, gdy powiedziała Ksaweremu o tym, że oświadczył się jej Mioducki, mógł walczyć, a on…właściwie oddał ją w ręce Gerarda bez żadnej walki. A potem, gdy wreszcie wyrwała się z piekła Gerardowego i chciała by Ksawery choć spojrzał na nią czule, potraktował ją w sposób wstrętny. Czy nie prawda co mówię?

- Nie. – Zaprzeczył twardo Piotr – On nie miał szans, wiedział o tym, potem, gdy ona tu przyjechała, był już żonaty i miał dziecko. Ona chciała by był na jej każde skinienie, a tego mężczyzna nie zniesie.

- O! Mylisz się. Ona go kochała, więc szanse były ogromne. Był tchórzem, mógł iść do ojca Zofii, porozmawiać, a on uciekł jak tchórz. Wyniósł się od nich. No tak, pewnie powiesz, że uniósł się honorem, tylko to nie był żaden honor, a zwykłe tchórzostwo! A po powrocie, czyż nie mógł powiedzieć jak normalny człowiek, że ma zobowiązania wobec swoich najbliższych? Musiał ją tak skopać psychicznie? Zobacz jak ona to wszystko przeżywała, zwłaszcza, że jaki był Gerard dowiedzieliśmy się ze szczegółami. Po tym wszystkim dostaje takiego tęgiego kopa od osoby która była u niej na piedestale. Choć szczerze jak dla mnie, nie stanął nigdy na wysokości zadania. Oprócz tego, że ten cudny Ksawery zbałamucił prawie dziecko, rozkochał ją w sobie…

- Ja też jestem tchórzem? – nadal nieprzyjemnym głosem zapytał Piotr, wpatrując się w nią zimno. Nie podobał się Eli, ani ton jego głosu, ani pytanie.

- Nie wiem. Ale nie rozmawiamy o tobie. Piotr, chodzi mi tylko o to, byś przyznał mi rację, bo ją mam. Zofię skrzywdzono, otaczały ją osoby, które był złe i zwyrodniale. Ojciec chyba był bardzo słabym człowiekiem. Ksawery był przynajmniej w jej oczach kimś, na kim by mogła się wesprzeć, ale on zachowywał się jak tchórz, tyle..

- Jesteś taka sama. – Skwitował jej słowa – Myślisz, że i ja jestem tchórzem. Że mój ojciec był tchórzem, bo bronił matki, choć wszyscy wokół wiedzieli, że to zwykła dziwka. Dziadek był tchórzem, bo upijał, gdy babka puściła się z całą wsią, a potem oszalała. Tak o nas myślisz, rodzinka cykorów?

- Przestań – zirytowała się Ela – masz dziwną skłonność do dopisywania mi jakiś wydumanych oskarżeń. Nigdy nie myślałam ani o tobie, ani o twoich krewnych w ten sposób. Poza tym, uważam cię za mężczyznę mojego życia. Zakochałam się w tobie idioto jeden!

- Jak Zofia w Ksawerym? – Piotra głos nadal był nieprzyjemny i czuło się nutę złośliwości.

- Nie wiem o co ci chodzi. – Eli drżała broda, chciało się jej płakać, pod powiekami poczuła niebezpieczne pieczenie. – Naprawdę cię kocham. – I rozpłakała się – najwyraźniej słowa Piotra i pamiętnik rozkleiły ją zupełnie.

- Przepraszam – Piotr jakby dopiero dostrzegł jej łkanie i to, że przeżyła ostatnio bardzo wiele. – Wybacz, czasem myślę o sobie, że jestem tchórzem, może to mnie tak zirytowało, że ty Ksawerego tak nazwałaś. I masz rację, powinien o Zofię walczyć, jeśli ją kochał, ja bym walczył.- Otoczył Elżbietę ramieniem. - Z każdym.- Dodał – z Robertem też, tym razem nie zachowałbym się jak tchórz.

sobota, 13 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXX





Gdy minęły trzy miesiące od zniewolenia Racheli, wielkie poruszenie i jakiś rodzaj ekstazy zaobserwowałam nawet u Carloty. Tego dnia, Carlota od rana starała się być dla mnie nadzwyczaj miłą. Okazywałam mi niesamowite oddanie, jakby te wszystkie rzeczy których byłam świadkiem i pośrednio sprawcą, nie wydarzyły się naprawdę.
Podejrzewałam jednak cały czas jakiś spisek i że może mnie spotkać coś podobnego do Racheli, więc wystrzegałam się ich wszystkich, a od Carloty niczego nie piłam, ani nie jadłam.
Gdy zapadł wieczór, moi „goście” wraz z mistrzem i Carlotą przyszli do mnie, bym po raz ostatni uczestniczyła w jak to nazywali” mszy”. Powiedziałam, że nie chcę, że nie mogą mi nic złego zrobić, chyba nawet zaczęłam krzyczeć.

Mistrz podszedł do mnie i powiedział, że nic mi się nie stanie, a nie mogę być pod działaniem mikstury Carloty, bo potrzebna jestem przytomna.
Spojrzałam na niego ze wstrętem, bo wciąż miałam w pamięci obraz codziennej gehenny Racheli i obleśny wygląd nagiego mistrza.
Powiedziałam, że do niczego nie może mnie zmusić. Skinął pokornie głową, ale zaznaczył, że jeśli będę z nimi w tym uczestniczyła, to wszystko się skończy.

Zgodziłam się. Niech Bóg mi wybaczy, chciałam żeby to się skończyło, myślałam, że Racheli nic się nie stanie. Zresztą, nie wiem co w tedy myślałam. Chyba po prostu chciałam, by i jej to się wreszcie skończyło.

Kazano mi się przebrać w tą czarną pelerynę, sami też się w nie ubrali. Zeszliśmy do piwnicy. Carlota już tam była. Ubrała Rachelę w suknię, ale obnażyła jej piersi. Dziewczyna nadal była związana, a nogi miała rozłożone jak do porodu. Mimo ubrania, Rachela była naga, może jeszcze bardziej niż zwykle. Spoglądała nieprzytomna ze strachy na nas, na mnie, jakby chciała mi zadać pytanie, dlaczego. Odwróciłam wzrok, by nie patrzeć w jej pełne bólu i lęku oczy.
Potem mistrz zaczął tą swoją litanie odwróconych słów. Wszyscy powtarzali po nim, ja też, mimo, że nie chciałam. Potem krąg zaczął się zaciskać wokół Racheli, ja byłam miedzy nimi. Widziałam jak mistrz podszedł do szeroko rozstawionych nóg Racheli i… włożył w nią rękę, aż po łokieć, kiedy ją wyjął, w dłoni miał jakiś okrwawiony pulsujący strzęp ciała. Zaczął je chciwie pożerać, aż cala twarz miał okrwawioną. Wokół zapanowało istne piekło, taki entuzjazm wzbudził wyczyn mistrza. Spojrzałam na Rachelę i zobaczyłam, że albo straciła przytomność, albo po prostu umarła. Leżała w każdym razie, tak mi się wydawało, bez życia.

Podeszłam do niej i… bo nikt już na nią i na mnie nie zwracał uwagi, zaczęłam rozwiązywać krępujące ją więzy. Kiedy rozwiązałam ostatni, nagle Rachela się poderwała. Nie wiem, czy to, że poczułam się uwolnioną dodało jej siły, czy co innego, ale podniosła i chciała mnie udusić. W oczach jej dostrzegłam obłęd, szaleństwo. Brakowało mi tchu, wtedy uratowała mnie Carlota, odciągając ją ode mnie.

Rachela uciekła, zostawiając za sobą ścieżkę krwi. Pomyślałam wtedy, że wykrwawi się na śmierć. Dziwne, ale czułam ulgę, że umrze.

- Boże – jęknęła przerażona Elżbieta. – Co ta Rachela przeszła? To koszmar!

- Tak, aż mi zaschło w gardle z przerażenia. – Piotr spojrzał na Elę - Dzięki, że przerwałaś, chyba nie mogę już na razie czytać.

- Nie dziwię ci się. Wiesz, dziwna ta Zofia, trochę mi jej też szkoda, bo ona to robiła wszystko ze strachu, bo nie chciała, by to spotkało ją. Znów, bo przecież już czegoś podobnego doświadczyła, prawda?

- Myślę, ze tamten rytuał, był trochę inny, ale fakt, ona się bała. Rzeczywiście na nikim nie mogła się wesprzeć. A szczerze, ten Ksawery też był nie w porządku, nie musiał nią aż tak wzgardzić, w końcu…

- Tak, masz rację – przerwała mu Ela – on właściwie sprowadził na nią to nieszczęście, znów!

- Znów? – Zdziwił się Piotr.
- A przedtem, jak oświadczył się jej Mioducki, może gdyby Ksawery inaczej postąpił, nie uniósł się tak honorem, nie wydarzyło by się to wszystko. Nie pomyślałeś o tym?

- Może – Piotr się zawahał – myślisz, że to my jesteśmy temu wszyscy winni? My Pawliccy?

- Nie, nie tak to chciałam powiedzieć. Wybacz mi. – powiedziała trochę wystraszona Ela, bo zobaczyła, jak Piotr zmienia się na twarzy, jakby miał wybuchnąć.

piątek, 12 listopada 2010

Ti..ti! 100 dni Komorowskiego

Jestem zapominalski. Miałem wstać o piątej i napisać tekst sławiący osiągnięcia 100 dni prezydentury Bronisława Komorowskiego, ale zapomniałem. Może dlatego, że śniłem o locie balonem nad niekończącymi się łanami dorodnej kukurydzy.

Stracone chwile nie wrócą. Pomysł został spalony i przerobiony przez różnych ancymonów na ich obraz i podobieństwo. Trudno!

Prezydentura, a przynajmniej jej pierwsze sto dni nie obfitowała w jakieś szczególnie dramatyczne wydarzenia. Ot, zgubiony grzebyk i wspaniały, poetycki tekst przyrównujący muzykę Chopina do armat ukrytych w krzakach.

W sumie chciałem pochwalić naszego Prezydenta, choćby za to, że nie stara się nikogo naśladować. Weźmy takiego Napoleona. Temu wystarczyło sto dni by uciec z Elby, przejąć władzę we Francji, zgromadzić armię i dotrzeć do Belgii pod Waterloo, gdzie ostatecznie zakończył swą karierę. Bywa i tak.

Nasz Prezydent na szczęście nie ma ciągot do takich wygłupów. Jak będzie chciał to sobie poleci pod Waterloo samolotem jak jakiś turecki basza. Oby tylko przez omyłkę nie dotarł do Kanady, bo jak się wpisze w wyszukiwarkę Waterloo, na pierwszym miejscu wyskakuje miasteczko w tym odległym kraju wraz ze swoim Uniwersytetem. Bywa i tak.

A propos Francji. Tamtejszy Sarkozy, co wyczytałem w dzisiejszej Rzepie zapragnął mieć własnych „muzealników” i wykombinował muzeum, w którym miałyby być prezentowane najwybitniejsze postacie w historii tego miłego państwa. Och, zaraz został nacjonalistą i lewackie durnie nie chcą przybić mu swojego postępowego stempelka.
Dziwne to trochę, bo Sarkozy wywodzi się przecież z węgierskich Żydów. Bywa i tak.

Specjalnie akapity kończę równoważnikiem zdania o treści „Bywa i tak” świadomie nawiązując do książki bardzo postępowego i dobrego pisarza Kurta Vonneguta „Rzeźnia numer 5”

Książka opowiada o zniszczeniu przez aliantów Drezna podczas dorzynania drugiej wojny światowej. Autor poza własnymi obserwacjami dramatyzuje rzecz całą inspirując się debiutancką książką Dawida Irwinga opowiadającą o tym strasznym historycznym momencie. Chyba wszyscy wiemy kim jest Dawid Irwing?
Bywa i tak.

It..it – powiedział pan Ptak
Ti..ti – powiedział pan Prezydent i poszedł po strzelbę

Polacy to ludzie łagodni!

Nasi radykałowie przypominają czeską partyzantkę, jaką znamy z dowcipu, partyzantkę wygonioną z lasu przez, nomen omen, gajowego.

Jedni maszerują i wznoszą patriotyczne hasła, ich przeciwnicy gwiżdżą, przebierają się i szarpią. Nic dziwnego, że „tęczowy” aktywista Biedroń trafia do paki jako jednostka wybitnie agresywna. Na takim tle?

Wczorajsze wydarzenia pokazują jasno, jak głęboko w nosie Polacy mają sprawy ideologiczne i zupełnie nie wiem czy się z tego cieszyć? Z jednej strony to dobrze, że magia słów wygłaszanych przez radykalnych polityków z obu stron barykady nie działa, ale z drugiej, cóż, czasy, które nadchodzą nie będą czasami dobrymi dla „małej stabilizacji”

Polacy to ludzie łagodni do bólu brzucha.

Media nakręcały sprężynę i potem daremnie czekały na bitwę, a zostały z Ikonowiczem trafionym w głowę butelką albo kamieniem, co w żaden sposób panu Ikonowiczowi nie może zaszkodzić w dalszej politycznej karierze, bo łeb to on ma kamienny.

Nie, żebym pochwalał przemoc, ale wystawcie sobie takie starcie w Paryżu. Przecież tydzień by trwało liczenie strat. U nas skończyło się na krzyku.

Osobliwe była tylko rola Gazety Wyborczej. To prawdziwy ewenement na skalę europejską, żeby mainstreamowa prasa brała się za podburzanie radykałów. Nie podoba mi się to. Na szczęście nawet zlewaczali durnie to u nas ludzie raczej łagodni i leniwi.

A może prawdziwe życie jest gdzie indziej i tam rośnie prawdziwy gniew? Taki, że ludziom zechce się porzucić naturalną dla naszej nacji łagodność. Służby, skoro na taką skalę nas obserwują powinny wiedzieć, gdzie?

czwartek, 11 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXIX


Piotr kiwnął głową i spojrzał na Elżbietę, drżała.

- Mam dalej czytać? – Zapytał niepewnie.

Skinęła głową, na znak, że chcę poznać historię Racheli.

Boję się, że to co teraz opiszę, może być szokiem dla tego, który to przeczyta. Ale wiem, że inaczej nie mogę, tamta biedna Żydówka nie zasłużyła sobie na to, co ją spotkało. Poza tym, możecie mi wierzyć lub nie, byłam świadkiem ohydy, która była związana z jakimiś rytuałem diabelskim.

Ale od początku.

Uwięziono Rachelę w piwnicy mojego domu. Po tamtych wydarzeniach kazałam piwnicę zasypać, więc jej już nie ma, tego czego ta piwnica była świadkiem, a i ja bezpośrednio i co mi się wciąż śni po nocach, tego do dziś nie potrafię ogarnąć własnym umysłem.

Zaraz po tym jak sprowadzono Rachelę, między moimi „gośćmi” zapanowało ogólne poruszenie, jakby czegoś nie mogli się doczekać.
Mnie do piwnicy na początku nie wpuszczano, Carlota powiedziała, że jeżeli będę się upierała, sama mogę zastąpić Rachelę. To była jawna groźba z jej strony, która mnie przeraziła. Pamiętałam, co robili ze mną w Paryżu za zgodą Gerarda, a teraz też nie mogłam liczyć na niczyją pomoc. Nawet doktór Stelmach na moją prośbę pojechał do Baden za Józefiną.
Zresztą co on sam mógł uczynić? Znów stałam się zakładniczką w moim własnym domu. Myślcie, że mogłam zawiadomić policję. Tyle, że wiedziałam iż oni potrafią sobie i z nią poradzić, a ja miałam już zszarganą reputację po tym incydencie z Ksawerym. A Carlota, była dobra, bo to ona uleczyła więcej ludzi na wsi, niż ktokolwiek.

Przyszedł do mnie Meyer, prosząc bym oddała mu córkę, że wie, że jest tutaj, że słyszał jej krzyk. Byłam przerażona, ale powiedziałam, że u mnie jej nie ma, bo za mną stała Carlota, która była, wiedziałam już teraz o tym, zdolna do wszystkiego. Wtedy powiedział, że wpuściłam do domu i serca Azazela i spojrzał tak na Carlotę, że mnie przeszły ciarki.
Ona uśmiechnęła się, choć widziałam jak złość się w niej gotuje i ta jej twarz…znów była nieludzka.
Tylko jeden z nich nie podzielał ogólnego podniecenia, był nim ów malarz. Co dnia wydawał mi się bledszy i bardziej melancholijny. Zapytałam się go, co go gnębi. Odparł, że jeżeli ktoś nie ma duszy, bo ją sprzedał za geniusz, który mu ciąży jak kamień, nie może czuć się szczęśliwy. Potem nagle zniknął, zapytałam się Carloty, gdzie on jest, odparła, że wyjechał. Nie mogłam w to uwierzyć, bo nie zabrał swoich farb, pędzli, wszystko było, jakby przed chwilą wyszedł ze swojej pracowni, którą mu urządziłam. Myślę, że i jemu coś zrobiono, ale też nie mam dowodu.

Po zniknięciu malarza byłam im potrzebną, więc zabrano mnie do piwnicy. To co tam zobaczyłam, uwierzcie mi, było nie tylko przerażające, to był koszmar, którego nawet nie wiem jak opisać.

Rachela naga leżała na czymś w rodzaju ławy, nogi i ręce miała skrępowane i przywiązane do tego czegoś. Mistrz też był nagi i spółkował z nią, gryząc jej sutki tak, że ciekła z nich krew. Wokół pląsali w jakimś dziwnym tańcu pozostali, ubrani jedynie w czarne peleryny z kapturami. Widziałam, że byli nadzy, bo peleryny otwierały się przy każdym pląsie. Zdarto i ze mnie suknie i włożono mi taką pelerynę, Carlota przemocą wlała mi coś w usta. Potem, czy to była wina tego napoju, wszystko zaczęło mi się kręcić, jakbym była na karuzeli.

Potem nie pamiętam, ale rano byłam w swoim łóżku.

To było teraz moim codziennym rytuałem i tak przez trzy miesiące. Chyba zaczynałam wariować, bo przestał mnie obchodzić los tej Racheli, która była codziennie przez tego obleśnego starca gwałcona i co dzień spijał z jej sutków nową krew. Bałam się tylko o siebie i o to, żebym nie musiała być na jej miejscu.

wtorek, 9 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXVIII



- I? – Jej pytanie zawisło ciężko między nimi. Piotr jakby się zawahał, bo ciężko westchnął.

- Wiesz – zaczął niepewnie – no i żeby wrócić do rzeczywistości właśnie…- zawiesił głos – rozciąłem sobie dłoń. Ona jest naprawdę bardzo silna – dodał tytułem usprawiedliwienia – czułem, że całkowicie się zatracam, jakby…jakby nierealność była realna i odwrotnie.

- A jak mnie tobie obrzydziła?

- Słuchaj, nieważne, zresztą nie udała się jej ta gra. Lepiej czytajmy dalej, co?

- Ok.! Ale powiesz mi kiedyś o tym, dobrze?

- Może, najpierw jednak musimy to skończyć. Może teraz ja będę czytał, co ty na to?

- Dobrze.

Wkrótce zjechali, mistrz wraz ze swoją świtą. Było ich dokładnie jedenastu, w tym dwie kobiety. Mnie traktowali dość chłodno, natomiast Carlotę traktowali jak królową.
Upewniło mnie to w przekonaniu, że tamte paryskie zajścia były zainicjowane właśnie przez nią. Choć tak mi podpowiadał rozum, nadal nie mogłam do końca w to uwierzyć.

Mistrz wyglądał jeszcze bardziej staro i zwiędle, jakby rozpadał się ze starości, aż trudno mi było go gościć przy jednym stole w czasie posiłku. Było w nim coś z rozkładu, obrzydliwość.

Za to malarz okazał się bardzo miły, choć jakiś smutny, jakby, nie wiem jak to określić, jakby ktoś zabrał mu całą radość życia. Nawet gdy malował, nie robił tego z pasją, która zawsze towarzyszy artystom, a jakby od niechcenia, traktując swój talent jak garb.

Mistrz, rzeczywiście nie próbował mnie tknąć, co i tak uważałam za szczęście, bo sama jego obecność doprowadzała mnie do mdłości. Było lato i wkrótce miała do domu zjechać Józefina z pensji, pierwszy raz zaczęłam się o nią obawiać, wszak zaczęła dorastać, a nie wiadomo, co mogłoby strzeli temu mistrzowi do głowy. Postanowiłam, że na okres wakacji wyślę Józefinę do kurortu wraz z jej pokojówką. Wydałam odpowiednie dyspozycję. Poprosiłam też doktora Stelmacha, by pojechał tam jako kuracjusz, by mieć Józefinę na oku. On się chętnie zgodził, bo wciąż miał nadzieję na to, że w końcu zgodzę się wyjść za niego za mąż.

Nigdy też nie stracił jako jedyny do mnie zaufania…widać miłość bywa ślepa, jestem tego najlepszym dowodem. Sprowadziłam na własną głowę moje najgorsze nieszczęście, za chwilę w towarzystwie ukochanego, który mną wzgardził i porównał do łachmana.

Józefina była bezpieczną, więc odetchnęłam. Choć nie była mi specjalnie kochaną, jednak była moim dzieckiem, jedynym dzieckiem, nie chciałam, by spotkał ją podobny los, do mojego.

Wkrótce portret mój był gotów, a Carlota chciała go własnoręcznie oprawić, co też było dla mnie dziwne. Ale, szczerze, bardziej zastanawiało mnie, po co ona sprowadziła tego rozkładającego się mistrza. Bałam się go i brzydziłam. On wciąż krążył po wsi, straszył młode dziewczyny swoim zachowaniem. Był obrzydliwy i lubieżny, traktował te dziewczęta jak kurczaki. Zaczęto przychodzić do mnie z pretensjami.

Powiedziałam to głośno przy stole zwracając się do tego ohydnego starca, że nie życzę sobie takiego zachowania. Cały stół wybuchnął gromkim śmiechem. Poczułam się bezradna. Powiedziałam to Carlocie, ta wzruszyła ramionami i powiedziała, że już niedługo, że już ma to, po co sprowadziła mistrza i że muszę być jeszcze trochę cierpliwa. Wszak nic złego się nie stało.

Byłam wściekła, nakrzyczałam na nią, że tu chodzi o moją już i tak nadszarpniętą reputację.
Odparła tylko, że wszak jej przyrzekłam, że zgodziłam się na ten warunek.

Potem wszystko zaczęło się zmieniać jak w kalejdoskopie. Aż boję się o tym pisać, bo nigdy w życiu nie przypuszczałam, że dożyję czegoś takiego, co zdarzyło się w moim własnym domu i niestety za moim przyzwoleniem.

Nie wiem w jaki sposób zwabioną tą biedną Rachelę do mojego domu, myślę, że to Carlota, ale nie wiem w jaki sposób.


- A jednak! – Jęknęła Ela – Więc Rachela była w jej domu.

sobota, 6 listopada 2010

Dawaj! Jarek dawaj!!!!

Podobają mi się ostatnie, czyszczące PiS akcje Jarosława Kaczyńskiego.

Raz, że ucieka od fatalnej kombinacji wedle której PiS miałby żyć na scenie politycznej, jako taki bardziej „prawicowy” populistyczny cień PO.

Dwa, że gdy został ostatecznie namaszczony przez media jako lider ciemnogrodu, lider Polski „B” i polski ( tu już z małej litery) „C” jasne jest, że powinien trzymać się tych wysoko opłaconych wytycznych.

Pis będzie robił za prowincjonalną Partię Ludową.

To źle?

To już takie bydlęta ze wsi, miast i miasteczek jak Jarecki nie mają prawa mieć swojego reprezentanta na scenie politycznej?

To może odbierzcie nam prawa wyborcze, co?

Tak, jestem durniem, jakąś tam cząsteczka ustroju demokratycznego, ale chyba sytuacja nie dojrzała jeszcze do tego, by mi prawa obywatelskie odbierać?

Popieram Jarosława Kaczyńskiego i do bólu brzucha śmieszą mnie argumenty w rodzaju, że teraz to Pis jest niewybieralny i w ogóle swoja obecnością psuje scenę polityczną.

Jak to jest niewybieralny, skoro ja wybieram PiS?

Tyle słów, tyle emocji związanych z usunięciem z partii pań, Kluzik i Jakubiak. W mojej gminie Jarosław Kaczyński wyraźnie wygrał z panem Komorowskim. Niech, jeden z drugim mądrala przegada godzinkę z ludźmi to dowie się, ze być może 5% głosujących kojarzy te miłe panie.

Bez żartów – podobnie PO to Tusk i może po ostatnich wyborach, Komorowski.

Uważam to za najzdrowszy odruch Polski „B” i ”C”

Czy panią Kluzik, albo pana Migalskiego obchodzi, że Zenon Pyrka stracił robotę i odcięto mu właśnie prąd oraz wodę, a ma akurat, cóż za pech, rocznego synka?
Jedyne zainteresowanie jakie może uzyskać od naszego Państwa to propozycja odebrania mu dziecka.

A wiecie, że on też ma głos wyborczy? Pewnie pan Pyrka z niego nie korzysta – degenerat!

Dlatego popieram Jarosława Kaczyńskiego. Niech się całkiem wyniesie z Pis- em na prowincję i tam walczy o prawie 50% elektoratu, który w ogóle nie raczy głosować.
A „warszawskie słodziaki” mają szanse zrobić swój ulubiony Pisik, bardzo miły i oświecony.

Może się takie coś kiedyś przyda.

Dajcie tylko prymitywom takim jak ja, szansę głosowania na tych, których program mi się podoba. Ba, nawet nie na wybór programowy, ale intuicyjny. Gardźcie, poniżajcie, ale odpieprzcie się od jedynej sensownej alternatywy dla rządów oszołomów z PO.

Załóżcie, z medialna osłoną, nową, wspaniałą partię. Dmuchajcie i chuchajcie ile wlezie na nową polityczna roślinkę. Tak czy tak mam ją w nosie!

Może to osobliwe, że wolę być z panem Pyrką niż z medialnymi tuzami.
Ja jestem po mieczu „żydek” i czuję pismo nosem. Starannie kalkuluję opłacalność czynów, gestów i zaniechań.

Dlatego staję po stronie zaścianka, po stronie katolickiej, ciemnej wizerunkiem Pani Częstochowskiej, pszeniczno – buraczanej Polski. Jako zawodowy sceptyk i ateista wybieram wolność wśród wolnych, miast szczebiotu schłopiałej Warszawy.
Niech wreszcie zapanuje normalność, bo inaczej nigdy się nie policzymy!

czwartek, 4 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXVII



- Tak, wiesz, spodziewałem się…myślę nawet, że ona to wszystko sprowokowała. Ona chciała, a wybuch Zofii był dobrym pretekstem. Myślę, że Zofia była tym przerażona. Ale czytaj dalej, sam jestem ciekaw.

- OK.!

Kiedy potem się dowiedziała, że żona Ksawerego rzeczywiście zaniemówiła, przeraziłam się. Powiedziałam do Carloty, że nie chcę tego, że nie chcę jej karać, za moją niedolę. Odparła, że klamka zapadała, że cofnąć tego nie może i uśmiechała się tak, jakby to była najlepsza zabawa.
Przerażała mnie. Już wtedy, jak stała za kolumną, była przerażająca. Nie wiem, czy to atak mojego wzburzenia, bólu, jaki zadał mi Ksawery, ale twarz Carloty wydała mi się wtedy jakby nieludzka. Zaczęłam się jej bacznie przyglądać, ba, nawet śledziłam ją!
Widziałam jak krążyła przy karczmie Meyera, wabiła młodych parobków, a nawet tych już starszych gospodarzy. Bawiło ją, gdy próbowali skraść jej całusa, czy włożyć rękę za stanik.

Kusiła, czasem szła z jednym czy drugim do stodoły, ale nie szłam za nimi. Wiedziałam, co tam robią, a sama byłam samotna. Fakt, co jakiś czas przyjeżdżał doktór Stelmach, z propozycją małżeństwa, ale nie drgnęło mi przy nim nigdy serce. Zresztą zawsze pachniał kamforą i naftaliną. Kochałam Ksawerego, a on mną znów wzgardził.

Kiedyś śledząc Carlotę ujrzałam piękną córkę Meyera, jak chyłkiem wymyka się przez okno, poszłam za nią. Byłam ciekawa dokąd szła. Niestety była rozczarowana, bo wcale nie do chłopca, a do jednej biednej kobiety z końca wsi, była chyba bardzo chora. Dziewczyna przynosiła jej jedzenie, pewnie wykradała je ojcu z karczmy. Potem pomagała jej wstać, obmyć się, sprzątała jej i chyłkiem znów wymykała się do domu tym samy oknem.

Dziwiłam się, czemu młoda piękna Rachela, bo tak jej było na imię, zajmuję się tą babą. Zwłaszcza, że jak się potem dowiedziałam, ta kobieta, była kiedyś taką wiejską dziwką. Dlatego mieszkała na końcu wsi, daleko od wszystkich.

Kiedyś zapytałam się tej Racheli, dlaczego? Odparła, że nikt inny nie jej chce pomóc.
Ale o Racheli potem, bo to też tragiczna historia, której niestety jestem winną ja.

Kiedy Carlota miała przyprowadzić Ksawerego, wymusiła na mnie „warunek”, no iw końcu się dowiedziałam co to za warunek. Mistrz z jego świtą mieli lada dzień zjechać do mojego domu. Wpadłam w gniew, powiedziałam, że nie dam się tknąć mistrzowi i że ona była w zmowie z Gerardem. Uśmiechnęła się tylko na moje słowa, uśmiechem, który mnie przerażał.
Nawet nie zaprzeczyła, tylko uśmiechała się…i wtedy jej twarz robiła się dziwna. Na końcu powiedziała, że mistrz mi nic nie zrobi, że mogę być spokojną, ale między przyjaciółmi mistrza jest malarz, a ona, Carlota chce, bym zamówiła u niego portret. Powiedziała, że to zdolny artysta, ale brak mu zamówień i że wtedy nie będzie czuł się niepotrzebny. Zgodziłam się na tą jej dziwną prośbę.


- Więc portret był pomysłem Caloty! – Wykrzyknęła Ela.

- A nie spodziewałaś się tego? – zapytał Piotr.

- Tak myślałam, ale szczerze, nie przypuszczałam, że to mistrz przywiózł malarza. Myślałam, że Carlota, tylko wykorzystała okazję, jak Zofia zamówiła artystę do portretu.

- No, ja też tak myślałem. A tak, to nam się to zaczyna całkowicie klarować. Ona, Carlota, już wtedy próbowała przejąć nad Zofią całkowitą kontrolę. Zobacz, po tym wybuchu, tej klątwie, już okoliczni ludzie bali się Zofii, została na łasce Carloty. Została więźniem we własnym domu, do którego Carlota sprowadza mistrza. Zaplanowała to doskonale! Chryste, jak ona musiała Zofię nienawidzić!

- Też tak myślę. Tylko powiedz, za co ona jej tak nienawidziła? Za to, że to ona była żoną Gerarda? Czy, że może ten Gerard w jakiś chory sposób kochał Zofię, nie ją?

- Myślę, że nienawidziła ją z czystej nienawiści. A może, że była po prostu tym Azazelem? Czy raczej nadal jest, bo przed chwila właśnie byłaś obiektem kuszenia siebie przez nią. Choć przedtem chciała kusić mnie. Wiesz, dlaczego rano rozciąłem sobie dłoń? Bo ona chciała mnie skusić swoim młodym ciałem, chciała mi ciebie w jakiś sposób obrzydzić.

Olejniczak zgasił znicz

Olejniczak zgasił znicz, że niby znowu mamy wybierać przyszłość.
Kolejna po Kwaśniewskim prymitywna, komusza mendoweszka chce budować przyszłość zupełnie tak, jakby mało nam tu było łotrzyków z Platformy Obywatelskiej razem z ich dziwaczną budowlą.
Znicz będzie gasiła łamaga! - cóż za medialne posunięcie. Oj, Wojtusiu, Wojtusiu!

Gwybownia napisała o tym pod tytułem ”Olejniczak ogłasza koniec żałoby po tragedii smoleńskiej”
Informuję cwaniaczków udających dziennikarzy w Wyborczej, że Olejniczak to sobie może nawet ogłaszać zagładę Japonii, byle tylko żaden Japończyk się o tym nie dowiedział..

Olejniczak, SLD – psie krwie!

Przy okazji, jeśli już o Smoleńsku, - Kłamstwa rządu i beznadziejne szarże bujdowatych dziennikarzy przekraczają już wszelkie granice. Cóż to za zakłamane i głupie towarzystwo!
To nawet nie jest śmieszne, bo z czego się tu śmiać, skoro jak nie kłamca to zdrajca. Takie wyczyny to mogą śmieszyć jaką ruską "caryczkę" nie obywatela Polski.

Ale, wykorzystując fakt, że większość obywateli jest kretynami w sprawach bezpośrednio ich nie dotyczących, oraz to, że tylko około 20% rozumie prosty komunikat ( informację ) medialna łobuzerka szaleje jakby ją kto ze stu chlewów wywarł.
Żadnego osła nie obchodzi, co będzie jutro czy pojutrze.
Po nich – rozumiem – choćby potop!

Olejniczak zgasił znicz a nędzne resztki Solidarności tkwią na publicznym ringu szczepione kłami. Jeśli mam być szczery, nawet starcie wieprza z lwem po jakimś czasie nudzi swoją powtarzalnością. ten go za grzywę, a tamten znowuż szynek szuka.

Mamy Prezydenta jakby żywcem wyjętego z humoresek Haszka.
Premiera i Rząd zakłamany do imentu i ostentacyjnie liżący Ruski tyłek, prawdopodobnie z powodu założonego tym śmiesznym pankom podwójnego radzieckiego "nelsona"

Mamy opozycję skoncentrowaną na swoim liderze, opozycję na dodatek rozwalaną od wewnątrz. Nie mamy za to wolnych mediów. Zamiast opinii publicznej słuchamy ryku wystraszonych kretynów, którzy najbardziej na całym świecie boją się wolności. Nic nie mamy poza dniem jutrzejszym. I dniem kolejnym, i kolejnym, i kolejnym.

Fajnie jest czytać, leżąc pod kołdrą o przyczynach upadku Rzeczpospolitej. O wrednych magnatach i rozbestwionej szlachcie. O upadku miast i chłopskiej niewoli. O bezrządzie, pustym skarbie i zagładzie polskiego oręża.

Fajnie jest czytać po 300 latach, z perspektywy dobrze poinformowanego cwaniaczka. Och, ach…ale należy pamiętać, że za kolejne 300 lat, jeśli się teraz nie obudzimy, nikt o naszych klęskach i sukcesach czytać nie będzie, bo takich, którzy posiedli trudną sztukę czytania i pisania, można będzie policzyć na palcach.

Olejniczak zgasił znicz. Sowiecki but na polskiej twarzy.
Ileż razy można ten sam błąd popełniać?

środa, 3 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXVI


Elżbieta spojrzała pytająco na Piotra.

- Nie rozumiem, o co tu chodzi, nadal. Rozumiesz coś z tego?

- Wiesz – Piotr westchnął – Kanusia zapamiętała tylko to Eihwaz, ale mówiła, że tam były jeszcze jakieś symbole. Myślę, że to Eihwaz było odwrócone, myślę też…że to drzewo też ma znaczenie, wszak Zofię pochowała pod dębem. A ten portret jakoś zaczarowała, był jakby jej oczami, tak myślę.

- A dlaczego stracił moc? Skoro był zaczarowany, powinien być nadal. Powinniśmy zobaczyć tamte oczy? Skoro Kanusi się w ten sposób wyślizgnął, schował, powinien. – Upierała się Ela.

- Zobacz, Kanusia wyjęła go z ram, tamtą formułkę spaliła. A swoją drogą dziwne – zmienił temat Piotr – Dopiero sobie w tej chwili uzmysłowiłem, Zofia pisała w pamiętniku, że Carlota nigdy posiadła umiejętności sztuki pisania, pamiętasz?

- Tak, rzeczywiście. Myślisz, że to pisał ktoś inny?

- Nie wiem. Może ten mistrz? A może Carlota po prostu ją oszukała? A co do portretu, myślę też, że oddalenie od tego domu, też nie było bez znaczenia. No i w ramy został oprawiony poświęcony obraz.

- To się trzyma kupy – westchnęła Ela – dobra idziemy w końcu czytać dalej pamiętnik. Powinniśmy się w końcu dowiedzieć co się stało z Rachelą, Meyerem i tamtymi innymi dziewczynami.

Poszli do sypialni, trzymając się za ręce, to Ela wsunęła dłoń, w rękę Piotra. Chciała się poczuć choć chwilę bezpiecznie i rzeczywiście, chłodna dłoń Piotra wpłynęła na nią kojąco.

- To kto zaczyna? – Ciepły, niski głos Piotra w słabo oświetlonej sypialni zdawał rozganiać czający się mrok.

- Chyba ja – westchnęła Elżbieta, ale zapalmy wszystkie lampy.

- Jasne, już robi się szaro, a światło i tak by było potrzebne do czytania.

Elżbieta usiadła przy stoliku i zaczęła:

Carlota, po mojej deklaracji, że zgadam się na jej warunek, którego nie chciała mi zdradzić zapytała mnie tylko, czy wolę, by Ksawery przyszedł tu tylko, czy żeby podała mu jakąś miksturę. Odparłam prychnięciem…widać byłam naiwna i wierzyłam, że i on nadal o mnie myśli i śni, tak jak ja o nim. Kiedy Carlota poszła, szybko i to bez niczyjej pomocy włożyłam nową, jedwabną, białą sukienkę, którą zamówiłam sobie u krawca w Białymstoku. Włosy rozpuściłam by wydać mu się młodszą. Spojrzałam w zwierciadło i byłam zadowolona z mojego wyglądu.
Czekałam niecierpliwie, aż on przyjdzie, może sama się okłamując wierzyłam, że gdy mnie ujrzy, padnie przede mną na kolana? Zapewne, to od dawna było wizją mej wyobraźni. W końcu go ujrzałam, wszedł, bez słowa, skłonił się przesadnie. Dałam znać głową Carlocie, by wyszła. Chciałam być z nim sama. Przyglądałam mu się. Wyglądał inaczej, niż go zapamiętałam. Zniknęła z jego twarzy nutka melancholii, a zastąpił go jakiś upór. Twarz miał ogorzałą od słońca, a ramiona muskularne. Tamten Ksawery, był delikatny, ten silny, ale ten był mi jeszcze bardziej bliski i kochany. Choć spoglądał na mnie jakoś nieprzyjaźnie, aż drżałam ze szczęścia. Witaj Ksawery, powiedziałam. On znów skłonił się jakoś groteskowo i oficjalnie tylko powiedział coś w rodzaju, że wita wielmożną panią. Nic, nic poza tym. Zaczęłam więc sama, chcąc go ośmielić, że bardzo za nim tęskniłam, że cały czas go kocham, że marzyłam o tym, bym mogła go znów zobaczyć. Że bardzo bym chciała, że teraz to możliwe, byśmy byli razem. Co jeszcze mówiłam nie pamiętam, bo widziałam jak na jego twarzy, zamiast miłości rodziła się jakaś koszmarna pogarda. Z oczu popłynęły mi łzy, zaczęłam go prosić, błagać, by spojrzał na mnie, by ujrzał we mnie tamtą Zofię, którą przecież kiedyś kochał…

To był najstraszniejszy moment mojego życia, on mną wzgardził! Nawet na mnie nie spojrzał, a właściwie, patrzył na mnie, ale nie tak jak mężczyzna na kobietę, a jak człowiek na robaka, ohydnego, wstrętnego wijącego się robaka. Wreszcie powiedział, że jego Zofia umarła, a ja nawet nie jestem jej bladym odbiciem. Poza tym, ma żonę, którą bardzo kocha i syna. Powiedział jeszcze, że mimo iż jest człowiekiem ubogim, nie przyjmuję jałmużny i znoszonych ubrań. Tego co wypracują jego ręce starcza i dla niego i dla tych, którzy go naprawdę kochają.
Tak, porównał mnie do znoszonych ubrań, do zwykłego łachmana!
Potem odwrócił się na pięcie, spojrzałam na jego nogi, były obute w drewniaki! Bez słowa wyszedł zostawiając mnie we łzach i całkiem rozbitą. Wybiegłam za nim, prosząc by dał mi jeszcze chwilę, ale udawał, że mnie nie słyszy. Wtedy w złości, bólu, wykrzyczałam za nim, by nigdy więcej nie usłyszał od kobiety słów miłości, by był przeklęty wraz z tamtą, by jego synowie nie zaznali szczęścia z kobietą. Wtedy zobaczyłam uśmiechniętą Carlotę, stała przyczajona za kolumną ganku. Zapytała, czy rzeczywiście tego chcę? Powiedziałam: Jak niczego innego.

- A jednak, Kanusia miała rację, Zofia go przeklęła, ale klątwę rzuciła Carlota – zatryumfowała Ela

wtorek, 2 listopada 2010

poniedziałek, 1 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXV



Gdy wrócili do domu, zajęli się najpierw podgrzaniem pierogów, bo tak naprawdę byli głodni. Od śniadania nic nie jedli, a dochodziła siódma wieczorem.

Gdy siedzieli przy stole kończąc, rzeczywiście wyśmienite pierogi Kanusi, przyglądając się nadal nie sprzątniętym naczyniom po wczorajszych lodach, kieliszkach z niedopitym winem…odczuwali jakąś przyczajoną grozę. Jakby coś, no, wiedzieli co, chciało ich za wszelką cenę rozdzielić, zniszczyć w nich te dopiero rozbudzone uczucia.

Nie odzywali się do siebie, jakby bojąc się, że to co wypowiedzą, może być użyte przeciw nim. W końcu Piotr wstał, zaczął zbierać naczynia ze stołu i wstawić do zlewu, jakby tym aktem chciał zagłuszyć tamte obawy.
Elżbieta chwyciła go za rękę – Ja to zrobię – powiedziała szeptem – a ty odpal kompa i sprawdzimy co oznacza to Eihwaz. OK.?

- Jasne, ale otworzę drzwi do kuchni jak szeroko i do biblioteki też. Chcę cię cały czas słyszeć, bo boję się o ciebie. Ten dom – gestem ręki omiótł kuchnię- zaczął mnie naprawdę przerażać.

- Jak chcesz – Ela nadal mówiła szeptem – za chwilę i tak przyjdę do biblioteki, nie mam zamiaru myć teraz tych naczyń, tylko je złożyć i wstawić do zlewu.

Kiwnął głową na zgodę i wyszedł otwierając jednak wszystkie drzwi na oścież. Słyszała jak wszedł do biblioteki, sama zaczęła się spieszyć, by jak najszybciej uporać się z naczyniami zalegającymi stół w kuchni.

I wtedy się to stało, drzwi z trzaskiem się zamknęły, aż posypał się tynk z futryn, rozdzielając ją z Piotrem. Potem koszmarny chichot, który aż wibrował w uszach. Ela złapała za klamkę od drzwi kuchennych, ale zamek nie chciał ustąpić, jakby coś trzymało te drzwi od zewnątrz. Słyszała krzyk Piotra, potem straciła przytomność ze strachu, bo poczuła znów wokół siebie tą nienawistną woń…

Usłyszała jak ktoś ją woła, a nie był to głos Piotra, bo wołała ją kobieta. Postać wyłoniła się z mgły, a ona sama była w ogrodzie. Nie mogła zrozumieć jak się tu znalazła, bo przecież przed chwilą dobijała się do drzwi kuchennych, chcąc je sforsować.

- Elżbieto! – Zawołała znów postać – choć wszystko ci pokaże i sama zdecydujesz która z nas jest potworem - i zachichotała znów. - Ja tylko byłam jej sługą – już teraz Ela była pewna stała przed nią Carlota. – Twoją sługą też być mogę, wystarczy tylko chcieć. Po co się tak męczysz? Ja nie jestem zła, ja spełniam tylko życzenia. – Znów się śmiała i wyciągnęła do Eli rękę, chcąc ją gdzieś zabrać.

- Odejdź! Precz! – Elżbieta drżała ze strachu. Carlota skrzywiła się na te słowa, jej twarzy dotychczas piękna, wydłużyła się i nabrała jakby zwierzęcych cech. Źrenice zwężyły się i nabrały żółtawego blasku. – Boże – jęknęła Ela – Boże bądź miłościw mnie grzesznej! Uchroń mnie przed nią. Ojcze nasz! Panie Boże Wszechmogący!- Wołała przerażona Elżbieta zaciskając powieki, by nie widzieć Carloty i jej dziwacznego przepoczwarzenia.

Wtedy nad sobą usłyszała głos Piotra.

- Elżbieto, nic ci nie jest? Boże jak się przeraziłem. – Przykucnął nad nią w kuchni, gdzie leżała. Wiec ten ogród, Carlota, to tylko były halucynacje wywołane utratą przytomności.

- Co się stało? – Zapytała, choć znała odpowiedź.- Przed chwilą była w ogrodzie i rozmawiałam z Carlotą, znaczy ona mówiła, kusiła mnie chyba…potem zaczęła się zmieniać, brr…jakby w jakieś zwierzę. Boję się Piotr, bardzo się boję.

- Ja też. Ale musimy teraz to doprowadzić do końca, za wszelką cenę, rozbudziliśmy to, więc musimy. Choć, komputer jest włączony, potem doczytamy pamiętnik Musimy to zrobić, dla nas, dla Zofii i Ksawerego, dla całej mojej i twojej rodziny. Rozumiesz?

Kiwnęła głową. Piotr wziął ją za rękę i pociągnął lekko w stronę biblioteki.

Wpisali w wyszukiwarkę Eihwaz i przeczytali:

Znaczenie wróżebne
1. pozycja naturalna
EIHWAZ zapowiada wstawiennictwo i pomoc ze strony ludzi, losu i czynników nadprzyrodzonych; obiecuje siłę ducha, chroniącą przed wszelkim niebezpieczeństwem; wróży głębokie, duchowe poznanie i niezachwianą wiarę.
2. pozycja odwrócona
Eihwaz w pozycji odwróconej wróży chaos, utratę kierunku, zamęt, błądzenie, poczucie niezadowolenia; oznacza osamotnienie, odmowę i brak pomocy; przestrzega przed niebezpieczeństwem, zbędnym ryzykiem, śmiercią.
Oraz, że oznacza cis. Ale może symbolizować jesion i dąb. Jest też symbolem przemiany.