piątek, 29 stycznia 2010

Dom Elżbiety XXIV- Nowa opowieść ( Iwona )



Moje życie było beztroskie, rozpieszczano mnie. Jak ojciec tak i służba spełniali moje wszystkie kaprysy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ojciec popadł w kłopoty finansowe. Powstanie Styczniowe bardzo nadszarpnęło ojca zasoby. Branki rosyjskie ogołacały wieś z mężczyzn, więc ojciec wspierał jak mógł, działania Zamoyskich, nie licząc się z kosztami. Nie znam się na polityce, jak widać była ona zgubna i dla ojca.

Jednak mimo tych kłopotów, ojciec traktował mnie jak księżniczkę, a ja nie zdając sobie sprawy z naszego położenia, zasypywałam ojca prośbami.
Jak choćby pianino, choć i tak się dąsałam, że nie dostałam fortepianu.
Czemu to piszę? Pewnie dlatego, że wraz z pianinem do naszego domu trafił Ksawery Pawlicki, mój nauczyciel muzyki.


- Ksawery! Mój pradziad – wykrzyknął Piotr – był jej nauczycielem muzyki.

- Wiesz, podejrzewałam, że nie był jakimś chłopem pańszczyźnianym – zażartowała Elżbieta i czytała dalej.

Piękny Ksawery, wrażliwy, cudowny Ksawery. Ach, jak ja się w nim zakochałam, serce tłukło mi się w piersi, gdy tylko nachylał głowę nade mną, by poprawić moje niezdarne palce na klawiszach.
W wieku lat piętnastu byłam zdecydowaną, by wyznać ojcu moją skłonność do Ksawerego, bo i on, gdy spacerowaliśmy w ogrodzie wyznał mi swą miłość. Byłam taka szczęśliwa. Szykowano przyjęcie na moje piętnaste urodziny, zaproszono całe okoliczne ziemiaństwo, a ja myślałam tylko o tym, by powiedzieć ojcu, że kocham i jestem kochaną.

Wbiegłam do biblioteki zdyszana, z rozwianym włosem w nowej, białej sukience, specjalnie sprowadzonej na tą uroczystość z samego Petersburga.

I wystraszyłam się, bo u ojca siedział jakiś blady młodzieniec, palił papierosa i gdy wbiegłam uśmiechnął się ironicznie. Chciałam się wycofać, więc dygnęłam i chciałam uciec, lecz ojciec mnie zatrzymał, karcąc, gdzie moje maniery. Nigdy mu się to nie zdarzało, by zwracając się do mnie, mówił tak twardo i poważnie. Wystraszona stanęłam i ojciec mnie przedstawił. Tak poznałam Gerarda Mioduckiego.

Gdy prezentacja się zakończyła, poprosiłam, bym mogła się oddalić, bo Ksawery czekał na mnie w ogrodzie, by dowiedzieć się, jak ojciec zareagował na moje wyznanie.

Opowiedziałam mu o moim spotkaniu w bibliotece i że ojciec był jakiś inny, poważny. Ledwie to mu powiedziałam, gdy wezwano mnie do domu, że ojciec chce ze mną mówić. Tym razem ojciec w bibliotece był sam, siedział jakiś smutny, więc podbiegłam do niego, ucałowałam ręce, zawsze go to bawiło, lecz nie tym razem.

Opowiedział mi o tym, że dom i ziemia jest zadłużona, że mój posag się bardzo uszczuplił i że pan Gerard Mioducki oświadczył się o moją rękę. Podjął się też spłaty długów i że nie będzie się domagać nadmiernie całości posagu.

Stałam jak skamieniała, chciałam krzyczeć, płakać, prosić, wreszcie dopadłam do nóg ojca i zaczęłam szlochać, tylko na to mnie było stać w tamtej chwili.

Ojciec wyznał, że to jedyna szansa, żeby ocalić dom i mnie. Że ten Mioducki jest bardzo bogaty, ma we Francji jakieś interesy i że to on wykupił już większość naszych długów.

Wybuchłam jeszcze większym płaczem i w tym wszystkim wyznałam, że kocham Ksawerego, że nic mnie nie obchodzi ten Gerard Mioducki i że za niego nigdy nie wyjdę, bo mu źle z oczu patrzy.

Ojciec pokiwał głową i odrzekł, że się domyślił i że mam sama wybierać, bo on, ma jeszcze kontakty, no i jak sam rzekł, jego życie jest u schyłku. Mogę wybrać życie z Ksawerym i utrzymywać się z pensyjki nauczyciela muzyki, albo stać się wielką światową damą i zatrzymać nasz dom i ziemię.

Słabość i przywiązanie do wygód ważyło się w mojej głowie z miłością. No ale…byłam rozkapryszoną, nie znającą biedy dziewczyną. Zrezygnowałam z miłości, na rzeczy, no cóż, przywiązania do dóbr doczesnych.

Och jaką byłam naiwną istotą! Lecz miałam zaledwie lat piętnaście i perspektywę miłości w nędzy, lub braku jej, ale opływając w dostatek.

- Biedna – jęknęła Ela.

- Raczej samolubna – odparł Piotr – przecież raniła też Ksawerego swoim postanowieniem. Mój dziadek nie był nędzarzem.

czwartek, 28 stycznia 2010

Dom Elżbiety XXIII- Nowa opowieść ( Iwona )

To wołanie ją obudziło, bo przez chwilę stała się kimś innym…innym, ale była rozczarowana, że Piotr przerwał tą wizję. Przeraziła się samej siebie, że to jakby przeistoczenie, było jej miłe.

- Jestem w bibliotece. – Zawołała głośno do Piotra, a jej drugie ja zachichotało lubieżnie.

Drzwi biblioteki otworzyły się i stanął w nich Piotr, mocno przerażony.

- Spieszyłem się jak mogłem najszybciej. Słuchaj, ten zapach jest tu nadal, cały holl jest nim przesiąknięty.

Elżbieta skinęła głową, tamten spokój, który udzielił się jej w tamtej chwili, był w niej nadal. W ogóle czuła, że niepotrzebnie alarmowała. Jedno było pewne, musi przeczytać pamiętnik.

- Ela, co ci jest? – Piotr przyglądał się jej zaniepokojony – Coś się stało, od czasu, gdy do ciebie dzwoniłem? Opowiedz mi.

- Nie, nic szczególnego. Wybacz, że cię wystraszyłam. – Przekrzywiła głowę próbując się uśmiechnąć, co stało się tylko nieprzyjemnym grymasem. – Coś mi się musiało wydawać, Andrzej mnie wystraszył, a wyobraźnia zrobiła swoje. Nie potrzebnie przyjechałeś.

- Ela! – Piotr złapał ją za ramiona i potrząsnął. – Zapach, który króluje w twoim hollu już kiedyś czułem. To było wtedy w lesie, o mały włos, a przypłaciłbym to życiem, więc nie mów mi, że nic się nie dzieje!

Teraz Ela zaczęła dygotać, w oczach pojawiły się łzy.

- Boję się – wyszeptała cicho – ale ona tu jest – położyła rękę na piersiach – muszę jej pomóc i sobie też. Słabość i uległość trzeba przezwyciężać, wiesz?

- Ale nie cudzym bólem! – Dokończył Piotr – Znam to jej powiedzenie. A ten pamiętnik powinniśmy spalić, albo zniszczyć.

W sypialni Elżbiety coś z całej siły zatrzasnęło drzwi, aż zajęczała futryna. Do biblioteki wdarła się fala tak silnego zapachu imbiry i piżma, że oboje poczuli, że brak im tlenu.

Piotr podbiegł do okna i otworzył je na całą szerokość. Oboje odetchnęli gdy do pomieszczenia wpadło rześkie, wieczorne powietrze, rozbijając odurzający zapach perfum.

Spojrzeli na siebie, oboje byli przerażeni. Piotr otoczył Elżbietę ramieniem, jakby chciał ją ochronić, a ona się temu nie sprzeciwiała.

- Co teraz? – Zapytała. Jej twarz wyrażała całkowitą akceptację tego, co Piotr zaproponuje.

Piotr nabrał w płuca powietrza i przez chwilę się zastanawiał.

- Gdzie jest pamiętnik? – Zapytał po chwili.

- W mojej sypialni.

- Więc chodźmy tam. – pociągnął ja za sobą. – trzeba to jakoś zakończyć.

- To znaczy?

- Nie wiem. Chyba powinniśmy go jednak przeczytać. Bo inaczej to się nigdy nie skończy. A ty? Jak ty myślisz?

- Też sądzę, że najlepiej jeśli dowiemy się od niej, czemu tu jest, czemu chciała cię zabić. Czemu…no w twojej rodzinie, było co było.

Piotr ze zrozumieniem kiwnął głową i otworzył drzwi od sypialni. Na lustrze nadal widniał napis „NIE INTERESUJE CIĘ, CZEMU STAŁAM SIĘ POTWOREM?” a pod spodem tą samą szminką „POMÓŻ MI”. Na stole leżał otwarty pamiętnik.

Piotr przeczytał:

Dzieje spisane,
Na klucz zamknięte.

Komu klucz spasuje,
Temu to ofiaruje.

Z.M.

- Dziwne – powiedział Piotr – znam ten wierszyk. Tyle, że to raczej była piosenka, matka gdy byłem mały mi ją nuciła, tyle, że w piosence było tak „Serce, puzderko, na kluczyk zamknięte. Komu kluczyk spasuje, temu miłość ofiaruje.”

- Może to jakby parafraza tej piosenki.

- Pewnie tak, tylko skąd matka to znała?

- Jak widać to stara piosenka, zapewne od swojej matki. Ale czy to ważne?

- Nie wiem, może ważne, a może nie. Wiesz, matka najpierw mi ją śpiewała, a potem…któregoś dnia spakowała się i uciekła.

- Wiem, ale może tu jest odpowiedź na twoje i moje pytania. Ja też wychowałam się bez matki. Ja zacznę czytać, właściwie już znam początek, bo już go raz zaczęłam.- I zaczęła czytać:

Dziś mam urodziny, skończyłam trzydzieści osiem lat.

- Zaraz – przerwał jej Piotr – Znaczy, że urodziła się w 1859 roku?

- Tak, skoro w 1897 skończyła 38 lat.

- Urodziła się równe sto lat przede mną – Zaśmiał się nerwowo.

- O, to jesteś ode mnie starszy o dziewięć lat. – stwierdziła Ela i czytała dalej.

Postanowiłam spisać moje dzieje i zamknąć w sekretnym miejscu. Już obstalowałam stolarza, który mi zrobił płytę do szuflady, bym mogła to tam umieścić.

Nie chcę, żeby zostały po mnie tylko te złe wspomnienia, to co widoczne dla oczu. Jako wyklęta z Kościoła, nie mam do niego wstępu, więc, zapewne nie zostanę też pochowana w rodzinnym grobowcu.

Mówią, żem czarownica, że jestem nawiedzona przez złe duchy. Do tej części domu, nikt nie wchodzi prócz mojej pokojówki, a ja tu jestem jakoby w więzieniu. Oczywiście wyjść mogę, ale gdy widzę jak na mnie patrzą, z lękiem się przede mną rozsuwając, chowając za siebie dzieci…nie chcę wychodzić.

Moja córka się mnie wyrzekła. Ojciec zmarł ze zgryzoty. Uczyniłam wiele zła, ale chcę wszystko odpokutować. Stąd na stronie pierwszej ta ufność do Boga.

- Chce odpokutować? – Znów przerwał Piotr – to czemu to wszystko robi?

- Nie wiem – odparła Elżbieta – może w ten sposób chce zwrócić na siebie uwagę? Czytajmy dalej. Bo jeżeli będziesz mi przerywał, to nie przeczytamy ani tej strony, którą już znam.

- Przepraszam, już milczę, gdy cię zaboli gardło, daj znać, ja będę czytał dalej.

Skinęła głową i zaczęła znów:

Kluczyk od mego pamiętnika przekażę, jako talizman w spadku swojej córce, chyba go uszanuje, dam też instrukcję, że niech on przechodzi z matki na córkę.

To tyle z racji wstępu, dla tego, kto to otworzył.

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Nie wiem, gdzie zaczęło się moje życie. Ojciec znalazł mnie na progu domu, owiniętą w wełnianą narzutę. Kim jestem naprawdę, nikt nie wie. Ojciec mnie przygarnął i wychował jak własne dziecko. Pół roku wcześniej pochował swoją młodą żonę i córkę. Byłam mu jak wybawienie. A może rzeczywiście, jak szeptano po kątach, byłam jego nieślubnym dzieckiem, bękartem? Nie wiem i już się nie dowiem.
Dał mi nazwisko, pozycję. Sprowadził guwernantkę.
Gdy skończyłam lat dwanaście powiedział mi o tym, bał się, bym nie dowiedziała się tego od służby. Nigdy też nie odczułam, że jestem przez to mniej kochana, ojciec kochał mnie nad życie, byłam jego jedynym dzieckiem, jeśli to tak można określić. Nigdy powtórnie się nie ożenił, choć, nie był święty, wiem, że miewał kobiety w łożu.
Najczęściej, były to służące, ale…nie o ojcu miałam pisać.

– Dotąd doczytałam – tym razem przerwała Elżbieta

Piotr skinął głową, a Elżbieta przewróciła kartkę.

środa, 27 stycznia 2010

Krzyżackie rozbrykanie na mrozie

- Ja to nazywam krzyżackim rozbrykaniem. Niech się wielki mistrz dowie, będzie miał się brat Zygfryd z pyszna! – Rodryg zacierał ręce przy kracie kominka, a zauważywszy, że w kominku nie napalono zaklął szpetnie. – Co jest do diaska z tym kominkiem?

- Kominek zgasł! – Zauważył zgodnie z prawdą owinięty w pierzynę dzielny krzyżak Pimo.

- Zgasł, zgasł – Złościł się Rodryg – To niech ktoś napali do diaska, służba! Służba!

- Nie ma się, co drzeć, nikogo nie ma. Grypa. Weź się owiń w pierzynę albo, co. Dokończ o tym, rozbrykaniu, co ten Zygfryd znowu zmalował?

- Namówił tego Francuzika , tego Geparda z Bulionu, swoją drogą wszędzie ich pełno żabojadów a już w kuchni to się przedrzeć nie idzie, ale mniejsza z tym, namówił go, żeby ten go polizał.

- Sodoma i Gomora!

- Nie w tym sensie. Po pancerzu, a tu mróz minus dwadzieścia. Że niby cud, bo jego zbroja smakuje jak marcepan. Francuzikowi dwa razy nie trzeba powtarzać, bo to żarłok pierwszoligowy. Polizał i mu się jęzor do zbroi przykleił. Głupi to żart i zaraz awantura. Rycerze unijni w krzyk, że bracia zakonni nie mają szacunku. Ten z tym językiem za Zygfrydem lata. Potknął się w końcu. Krew się leje. Nasi w śmiech. Zwada.

W tym momencie stanął w drzwiach dowcipny krzyżak Zygfryd.

- O wilku mowa… zaczął Pimo

- Czołem towarzysze krzyżacy! Co tu tak zimno? Otwórzcie okno, bo na dworze jest tylko – 11, a tutaj macie ze dwadzieścia.

- Służba w komplecie na L4. Przecież sam nie będę palił. Jeszcze, czego. Umurzył bym się i tyle. Mistrz powinien wstawić nam, choć jakiś koksownik, taki jak na dziedzińcu stoją.

- Jasne. Mistrz ma wam nosić koksowniki. O rany, co jeszcze? Mam, chociaż dobrą wiadomość, że Polacy w niektórych dzielnicach od dwóch tygodni nie mają prądu!

- Też mi wiadomość! My nie mamy od siedmiuset lat

- Nie przesadzaj. W ten sposób hartujemy się w rycerskim rzemiośle. Jakby wyglądał zamek z tymi wszystkimi kablami, gniazdkami und wtyczkami? Zacznie się od prądu a skończy na ocieplaniu styropianem, tapetach w różowe kwiatki. Tu lampki nocne, abażurki, toaletki, zasłonki, firanki…

- Coś ty taki pryncypialny się zrobił? Cały dzień przesiedzisz w przy komputerze w świetlicy w ciepełku to ci potem głupie żarty w głowie. Też bym tak chciał. Kawkę popijać i w ogóle.

- A tu was boli! Trzeba się wziąć za naukę pisania i czytania. Mistrz słusznie zrobił zakazując niepiśmiennym przesiadywania w świetlicy i oglądania gołych, pardą, bab.

- Ja już prawie czytam, ale w tym mrozie rozum mi zamarzł – pochwalił się Pimo.

- Prawie, prawie… widziałem jak czytałeś na egzaminie. Widziałem, bo słuchać to za bardzo nie było, czego.

- Bo ja się nauczyłem czytać po cichu. Nie wiedziałem, że trzeba głośno. Przecież nikt głośno w świetlicy nie czyta!

- Niby tak, ale Mistrz kazał ci streścić to wydukałeś, że nic z tego nie rozumiesz.

- No bo to był tekst o jakiejś komisji śledczej u Polaczków. Nie szło zrozumieć, o co chodzi. Taka mi się zdarzyła wpadka, ale jutro mam termin poprawki.

- A ja się czytać i pisać uczyć nie dam! – Zezłościł się nagle Rodryg. – Przyjdzie wiosna i będę sobie hulał po świecie, a wy będziecie dukać nad blogami. Tyle powiem, a mróz przetrzymam.

- Jasne. Jakby wszyscy byli uczeni nie miałbym pola do popisu. Słyszeliście jak nabrałem tego Francuzika? Ciemnota prowansalska! Jemu tylko garnek i łyżka w głowie. Gdzie by ktoś rozsądny uwierzył, że zbroja smakuje jak marcepan? Przecież to głupota. Ale on we wszystko wierzy. Mróz jak diabli a ten bez czapki, bo mu powiedzieli, że ocieplenie nadeszło globalne. Co za ludzie! Swoją drogą z tą zbroją ciekawa sprawa. Nigdy o czymś takim nie słyszałem żeby zbroja miała smak, a moja ma. Zobacz bracie Rodrygu na ten mój lewy napierśnik. Smakuje jak golonka, a prawy jak piwo. Nasze bawarskie nie jakieś tutejsze. Zawsze przed snem sobie poliżę raz tego raz tego i zaraz czuję się jakbym był w domu!

- A jakie piwo?

- Kuflowe, bracie Rodrygu, kuflowe!

- Spróbowałbym, ale się boję czy mi język nie przymarznie?

- Coś ty, do napierśnika? – Zdziwił się dowcipny brat Zygfryd i mrugnął do Pimo, który pochylił się nad gazetą i udawał, że czyta artykuł o problemach gminnych bibliotek na Mazowszu.

wtorek, 26 stycznia 2010

Dom Elżbiety XXII - Nowa opowieść ( Iwona )

Gdy weszła do domu, uderzył ją silny zapach…pomieszanie piżma z imbirem. Odruchowo, zaczęła szukać przełącznika do światła, mimo, że na dworze jeszcze było całkiem jasno, przedpokój był pogrążony w mroku. I ten zapach, nie przykry, ale zupełnie odurzający, gęsty i ciężki. Jakby ktoś wylał cały flakon perfum.

Pomyślała o otwarciu okna i w tym momencie usłyszała jak okno w sypialni się otwiera.
Dreszcz przebiegł jej po plecach.

- Ktoś tu jest? – Zapytała głośno i w tym momencie zadzwonił telefon w bibliotece. Aż podskoczyła. Szybko pobiegła do biblioteki, cieszyła się, że ktoś się tam odezwie. Podniosła słuchawkę.

- Elżbieta Loretańska, słucham.
- Tu Piotr, - odezwał się mile w jej uszach brzmiący głos Piotra - wybacz, że dzwonię. Mam ten numer jeszcze od twojej babci. Dowiedziałem się od Kanusi, że już wiesz…

- Co?

- No, o tej Mioduckiej. Chcieliśmy ci wszyscy tego oszczędzić.

- Nic nie rozumiem, o co tu właściwie chodzi? Andrzej straszy mnie tą Zofią jak samym diabłem, nawet mnie przeraził. Ja zaczynam mieć omamy, czuję zapachy, okna się otwierają.

- Zapachy?

- Tak.

- Piżmo i imbir?

- Skąd wiesz?

- Słuchaj, spróbuje sobie załatwić jakieś zastępstwo i przyjadę do ciebie. Nie wychodź z biblioteki, ok.?

- OK.

Piotr rozłączył się nagle, a ona naprawdę zaczęła się bać. Zamknęła drzwi do biblioteki i usiadła pod nimi, serce waliło jej jakby się chciało urwać. A w głowie kołatało pytanie „O co tu właściwie chodzi?”
Potem usłyszała jakby ktoś zbiegał ze strychu i śmiech, dziewczęcy, ale czaiło się w tym śmiechu coś strasznego. Bała się, zaciskała pięści i siedziała skulona pod drzwiami w bibliotece nie mogąc się ruszyć.

Po chwili poczuła, że po tamtej stronie drzwi ktoś skrobie, jakby paznokciem…i szept, ale raczej w jej głowie „tyle na ciebie czekałam”.

Elżbieta, była sparaliżowana ze strachu, jeszcze bardziej skurczyła się w sobie i w duchu modliła się, by Piotr przyjechał. Potem usłyszała delikatny trzask, taki, jakby ktoś łamał zapałkę, spojrzała w okno, na zachodzące coraz bardziej słońce i…zobaczyła malujący się mróz na szybach. Wstrząsnął nią prawdziwy dreszcz strachu, chciała wybiec, ale lęk tego co ujrzy w przedpokoju paraliżował ją jeszcze bardziej.

Zacisnęła powieki, żeby nie widzieć mrozu, który malował fantastyczne wzory na oknie, choć przecież było lato.
Usłyszała gdzieś w oddali, chyba u siebie w sypiali wołanie, jęk, prośbę,"pomóż mi" siłą otworzyła powieki…malunik mrozu z szyb zniknęły. Poczuła się jakby pewniej. Rozkurczyła dłonie, które zaciskając, wyżłobiły głębokie znaki na wewnętrznej części dłoni.

Odetchnęła głębiej, karcąc się w duchu, że uległa omamom i panice.


Wiedziała, tak, teraz wiedziała, że nie powinna się o nic nikomu pytać, powinna przeczytać to, co zostawiła jej Zofia. To jej krewna, jej historia. Najlepiej dowiedzieć się u źródła, co takiego wydarzyło się ponad sto lat temu.
Wstała…prostując się, napłynął na nią błogi spokój, już się nie bała, nawet wydawało jej się śmieszne, że przed chwilą kurczyła się pod drzwiami ze strachu.

Wiedziała, ze zapach imbiru z piżmem jest tym, co uwielbia, że ból i poniżenie rodzi zemstę i zniszczenie. Tak, zawsze powinna pamiętać o zemście, o tym, że słabość i uległość przezwycięża się cudzym bólem…

-Elżbieto!- usłyszała wołanie jakby z końca świata. –Ela, to ja Piotr!

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Dom Elżbiety XXI - Nowa opowieść ( Iwona )

- Nie, czemu mam się bać? A swoją drogą nie rozumiem, czemu te tajemnice. Czemu twoja mama mi tego od razu nie powiedziała? Czemu, gdy powiedziałam ci o tym, że Kanusia zasłabła, bo zapytałam się o Mioducką, ty zrobiłeś zdziwioną minę. Jakbyś nic, kompletnie nie rozumiał. Albo Piotr, czemu mi choć nie zasygnalizował, że wie, kto to ta Zofia? Rozumiem, że nikomu nie zapisała się dobrze w pamięci…a moje podobieństwo? Przecież jest moją krewną, mogłam odziedziczyć jej urodę. Nawet własnej babci nie rozumiem. Myślałam, że to ze względu na moją matkę nie chciał się ze mną skontaktować…

- Wiesz, ty jesteś z zewnątrz, tu ludzie żyją od pokoleń. Każdy pewnie we wspomnieniach rodzinnych ma tą twoją pra, prababkę jako swego rodzaju złe fatum. Dzięki Bogu już nie pamiętają jak wyglądała, raczej straszy się nią niegrzeczne dzieci. A twoja babcia też była stąd, mimo wszystko. Zwłaszcza, że wtedy, za Mioducką, wasz dom, to była posiadłość, wszyscy tu mieszkańcy byli jakby ludźmi dworu, a ta twoja pra, prababka…trudno mi o tym mówić z kobietą.

- No, co ona takiego zrobiła? Zaprzedała duszę diabłu? Zjadała niemowlęta? Czy piła ludzką krew?

- Wszystko po trochu…wybacz, nie ciągnij mnie już więcej za język. Z tego co wiem, nie powinnaś czytać tego jej pamiętnika, wyrzuć, spal…i zapomnij. Słyszałem, jak mama mówiła, że będzie chciała tobą manipulować, matka ma rację. Nie rozkopuj grobu, bo tam może czaić się coś strasznego…wiesz, dziś gdy przyszliście z Piotrkiem, no jak mieliśmy jechać do szpitala, przez moment słyszałem podszept w mojej głowie, chciałem uderzyć Piotra, bo szedł z tobą. Czy to nie oznacza, że ona już próbuje tych swoich gierek? Fakt, jesteś bardzo atrakcyjna…ale ja mam Marylę. Czemu opadła mnie taka zawiść? To jej sprawka, zwłaszcza, że Piotrek czuł to samo, sam mówił.

- No fakt, też zauważyłam tą waszą wrogość, ale…no nie, nie wierzę, że to jej sprawka. Czasem instynkt pracuje szybciej niż rozum. Poza tym, jaki w tym by miała interes?

- Chcesz to dalej ciągnąć? Zapytałaś się o tą czarownicę i o tą naszą wyprawę w dzieciństwie. Wiedz, że to Piotr nas wtedy do tego namówił, to on chciał tą czarownicę najbardziej znaleźć i to jego prawie zamroziło, przy prawie trzydziestu stopniach ciepła. Gdyby nie Lisiecki świętej pamięci, mąż tej, co do niej dziś Piotr szedł z wizytą, pewnie byśmy nie wyszli z tego żywi. Zabawne, bo gdy nas znalazł, byliśmy już na skraju, a nam się wydawało, że jesteśmy gdzieś w samym środku lasu. Wołaliśmy o pomoc, bo Piotr tracił przytomność, był zimny jak lód, pokrywał go szron…a upał był wtedy straszny!

- A co ma wspólnego ta czarownica z Mioducką?

- To jej pokojówka i przyjaciółka, obie były takie same…dobra, muszę już uciekać. Ostrzegłem cię, bo mnie matka prosiła. Chciała ci to sama powiedzieć, ale jej nie pozwoliłem, boję się o nią.

- Rozumiem. Wiesz, na początku pamiętnika napisała „w Bogu nadzieja”, może to swojego rodzaju spowiedź?

- Albo sidła, w które chce cię złapać. Proszę, nie grzeb się w przeszłości, bo nie wiadomo co odkopiesz. Wiedz, że przy niej sinobrody, to dobrotliwy dziadek. – powiedział i odblokował drzwi samochodu. – wybacz, ale naprawdę muszę się zbierać i tak Maryla zmyję mi głowę, miałem wrócić przed zamknięciem sklepu, powynosić skrzynki, a już jest po ósmej.

-Jasne – otworzyła drzwi i zsunęła się lekko z siedzenia, wyskakując z samochodu. – Dzięki za wszystko. Przepraszam, że przeze mnie będziesz miał nieprzyjemności. Uściskaj Marylkę. Dobranoc. – zatrzasnęła drzwi.

Andrzej pomachał jej i odjechał. Stała przed aleją dębów, zachodzące słońce zmieniło koloryt i aleja nabrała różowej barwy. Pomyślała, że szkoda, że nie ma Karoliny, bo po opowieści Andrzeja, wolałaby, żeby ktoś z nią był.

Wreszcie ruszyła po żwirowej alejce…

niedziela, 24 stycznia 2010

47 - Krzysztof Jarecki

Jak zatrzymać umykającą młodość?
Ano, trzeba mieć słodkiego synka, który pierwszy nadbiega z życzeniami.
Oto rysunki, które mi wręczył jako najlepsze prezenty:

Dinozaury

Od Skrzynka


Power Rangers!

Od Skrzynka


I jeszcze raz Powersi!

Od Skrzynka


I jeszcze!

Od Skrzynka


Autor 27 grudnia skończył 6 lat. Jest dzielnym zerówkowiczem i ... To jest, moi drodzy, właśnie moje "47"
Niczego lepszego dla Was nie mam. Piję wino i się cieszę.

sobota, 23 stycznia 2010

Pan Niepokój i Pan Smutek

Przyszli do nas wczoraj o późnej godzinie nieproszeni goście. Najpierw na portalu „TXT” blogger o fantazyjnej nazwie „Troll Zdalnie Sterowany” poinformował nas o śmierci „Wikiego3” Iwona napisała tekst pożegnalny. Ludzie pięknie pożegnali Wikiego.

Bloger Yassa napisał w Tekstowisku:

„ pobył Pan z nami jeszcze miesiąc”

Te słowa, lepiej niż jakiekolwiek wymądrzanie pokazują różnicę między realem a wirtualem. To jest właśnie Pan Niepokój. Miesiąc to dużo, cholernie dużo czasu, o ile wierzymy, że komunikacja przez Internet jest najdoskonalsza w swej szybkości. Jednocześnie - Cóż to jest miesiąc?

Ludzie pożegnali. Zobaczcie. Ktoś pisze, komentuje, odpowiada na komentarze. Przestaje pisać. Zabrakło mu weny, znudził się, poszedł na inny portal – Och, tyle jest spraw codziennych…
Ludzie pożegnali. Właśnie. Najbardziej oporny umysłowo musi przyznać, że tu piszą ludzie. Tak piszemy jak potrafimy, jak żyjemy. Mamy swoje wzloty i upadki. Dobre i złe strony, ale wszyscy jesteśmy ludźmi. Pomiędzy tekstem, komentarzem a błyskotliwą ripostą, każdy z nas może na przykład umrzeć, ponieważ jesteśmy istotami śmiertelnymi.

Zobaczcie – wiem, że piszę nieskładnie, ale jestem poruszony śmiercią mojego kolegi, bo poprzez teksty i listy można się znać, prawda?

Jesteśmy tu po to by komentować czyny i rozmowy tych, którzy w swoim zaślepieniu uważają się za „sól tej ziemi” Piszemy teksty. Komentujemy.
Napisze wprost. Odpieprzmy się od siebie nawzajem!
To nic wielkiego.
Walmy nawzajem w swoich idoli, bębnijmy na wielkich bębnach propagandy, skoro musimy, ale dajmy sobie wzajemnie odrobine luzu, ot, tyle by atakowany mógł przysiąść, pochylić się i zawiązać sznurowadło.

Niepokój budzi tez status znajomego, kolegi, przeciwnika, wroga czy przyjaciela w sieci.
To jest zupełnie nowa jakość stosunków międzyludzkich. Cieszę się, ba, odczuwam ulgę, gdy rozmawiając z kimś za pomocą internetu znam go osobiście, w realu. Taki, prawda, atawizm.
Dlatego mam za tak cenne wszelkie spotkania blogerów.

Wikiego3 nigdy nie miałem przyjemności poznać. Gadaliśmy na blogach, wymienialiśmy listy. Czytałem jego teksty a On czytał moje.
Czy to jest mało, czy dużo? Jakby nie patrzeć, od momentu, gdy dowiedziałem się o Jego śmierci, siedzę w smutku jak sowa w kominie odlewni żeliwa. Ciemno i smutno.

Cóż jest Internet? Zostały teksty to raz! Zostały pisane na gorąco komentarze, to dwa! Zostały emocje, energia gniewu, wyzwiska, to trzy!


Niepokój. Mój niepokój jest stąd, że jak tak się bliżej przyjrzeć, to w przeciwieństwie do kontaktów z realnymi znajomymi, kolegami z pracy itp. tutaj rozmawiamy, wymieniamy poglady czy nawet obelgi z ludźmi w kwestiach, które nas najbardziej interesują, bolą, zmuszają do zastanowienia.
W realu tego nie ma. Real jest zagrzebany sprawami dnia codziennego, konwenansami, potoczystymi oczywistościami. Tu się otwieramy. Stąd mój niepokój, ponieważ ubierając zbroję i wymachując mieczami dla nas oczywistych prawd, gdzieś gubimy miłość do człowieka, który jest tutaj naszym przyjacielem czy wrogiem.
Nie bądźmy druga ligą mediów. Bądźmy wreszcie sobą!

I smutek. Smutek, ze odchodzą tak wartościowi ludzie. I przez miesiąc nikt z jego netowych przyjaciół nie wie. Nie wie, bo zapomnieliśmy, po co tu przyszliśmy. Tak!
Zapomniałem, po co pisze w necie!
Nie dla forsy, uznania czy poklasku, ale po to by publicznie i bez strachu wyrazić swoje zdanie. By opisywać rzeczywistość i zawsze, zawsze pisać prawdę!
O świecie, Polsce i o sobie. Smutek dzisiaj tryumfuje, ale w tym smutku jest też przekaz, bardzo prosty przekaz. Róbmy swoje i nie zważajmy na polityczne koniunktury,
Umiera człowiek. Rodzi się człowiek.
Smutek i radość. Takie jest życie, moi mili, choć brzmi to nieznośnym sentymentalizmem. Cóż począć?

PS.

Straszne mrozy. Ludziom to wiem, ale kto gdzie i jak może, pomóżmy ptakom i innej biednej zwierzynie. Wiki3 był miłośnikiem ptaków i bardzo się z Nim kłóciłem o koty czyniące spustoszenia.
Pomóżmy ptakom! Niewielkie koszty i każdy może siebie zadziałać. Wykładam wszystkie resztki domowe i kupuję gapkom przeterminowane pieczywo za grosze. Po nalocie, rano gdy idę otworzyć firemkę po śniadaniu nie ma śladu, a zlodowaciały śnieg jest tak wydeptany... Czysty stół. Dajcie pożywić się tym, co nie sieją i nie orzą i nie są celebrytami.
Ostatni komentarz Wikiego w S24 jest taki:

„Czyli co? Mamy wszystko zniszczyć, a po nas choćby i potop?
Bardzo dobrze, że trochę przyrody się uratuje.”

No właśnie!

piątek, 22 stycznia 2010

Dom Elżbiety XX

Andrzej zatrzymał się przed domem Eli, jego twarz była wyraźnie spięta, jakby atmosfera z kawiarni i dobry humor uleciał z niego, jak z pękniętego balonu.

- Dzięki za podwiezienie – powiedziała Ela, przyglądając mu się – wcale nie zrobiło się chłodniej, prawda? Przecież już prawie siódma – spojrzała na wyświetlacz komórki.

- Cholera, rzeczywiście – potwierdził Andrzej, dziwnym, schrypniętym głosem. Tyle, że nie była pewna, czy zgadza się co do czasu, czy też wyraża aprobatę do pogody.
Trzymał zaciśnięte ręce na kierownicy i wpatrywał się tępo przed siebie, mimo, że od jakiś trzech minut stali przed dębową aleją prowadzącą do domu Elżbiety.

- No to się chyba pożegnam – Powiedziała i nacisnęła klamkę by wyjść. Klamka nie ustąpiła.- Chyba musisz mnie wypuścić – spojrzała trochę zaniepokojona na Andrzeja.

- Za chwilę – mówił nadal nieswoim schrypniętym głosem – za chwilę, najpierw…- zacisnął rękę na jej ramieniu, aż ją zabolało. – Najpierw muszę ci coś powiedzieć.

- Słucham? – zapytała ostrożnie, próbując uwolnić ramię z jego uścisku. – Co chcesz mi powiedzieć?

- Wszyscy znają historię o tej twojej krewnej, o tej Mioduckiej. I ja i matka, no i na pewno Piotr, tyle, że nikt o tym nie chce mówić. ROZUMIESZ! – krzyknął na nią. – To była bardzo zła kobieta, zła jak diablica, była jak wcielony diabeł. Niszczyła ludzi dla przyjemności, nikt nie mógł czuć się bezpieczny…no poza jej powiernicą, czarownicą. Nie pytaj się już nigdy, nikomu o nią, dobrze? Zwłaszcza matki, bo ona jest naprawdę bardzo chora. – Kropelki potu wystąpiły mu na czoło i ciężko dyszał, jakby biegł gdzieś bardzo daleko, jakby to wyznanie kosztowało go mnóstwo energii.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi tego za pierwszym razem? Pytałam ci się przecież o nią. To ty odesłałeś mnie do swojej mamy.

- Bo…bo, cholera, ja wiem jak ta Mioducka wyglądała, widziałem jej portret, za nim pani Karska kazała go zniszczyć.

- I?

- To jakby ty, tylko ona miała długie włosy.

- Jestem do niej podobna?

- Jesteś identyczna! To dlatego twoja babcia bała się z tobą spotkać. Powinienem ci to powiedzieć. Twoja babcia porównała twoje zdjęcie z jej portretem, potem kazała portret spalić.

- Czy babcia komuś wspominała o srebrnym kluczyku?

- A masz go?

- Tak. To on mi otworzył pamiętnik Mioduckiej.

- Jezu – jęknął Andrzej – więc matka miała rację.

- W czym? Nie rozumiem.

- Twoja babcia zniszczyła wszystko co tej Mioduckiej dotyczyło. A kluczyk zachowała, co prawda nie była pewna, czy należał do tej Zofii, ale moja matka to przewidziała. Zawsze mówiła, że ten klucz, otwiera jakąś puszkę Pandory.

- Znaczy, że zawsze był taki zimny?

- Właśnie! Wiesz, jeszcze ci muszę co powiedzieć…tylko nie wiem jak. Widzisz losy tej Mioduckiej skrzyżowały się z losami rodziny Pawlickich.

- Znaczy krewnych Piotra?

- Tak, dokładnie z pra, pradziadkiem Piotra. Piotr ci tego nie powie, wiesz, podobno na ich rodzinę rzuciła klątwę.

- Pytałam się Piotrowi o Mioducką.

- I co?

- Powiedział, że sprawdzi w księgach parafialnych, że nic nie wie, ale uwierzył mi, gdy mu powiedziałam, że napis na lustrze jest jej dziełem. Opowiadał też coś o tym, że szukaliście czarownicy w dzieciństwie. Ze poszliście do tego lasu…

- Napis na lustrze?

- Chcesz go zobaczyć? Nadal tam jest, napisała, czy nie jestem ciekawa, czemu ona stała się potworem. Chce chyba, bym przeczytała jej zapiski.

- Piotrek wie o pamiętniku?

- Tak, nawet wyraził chęć studiowania go ze mną.

- No rozumiem go, zwłaszcza, że ta klątwa – Andrzej zastrzygł palcami nad głową po słowie klątwa. – Coś w tym jest. Wiesz, nie mają szczęścia do kobiet. O Piotrze już wiesz, a jego ojca, żona zostawiła zaraz po tym jak Piotr się urodził. Dziadek miał jeszcze gorzej, bo babcia Piotra oszalała gdy urodziła jego ojca. Podobno biegała nago po całej wsi, wreszcie gdy ją dziadek Piotra znalazł, stała przy niej kolejka chłopów, a ona leżała z rozłożonymi nogami…rozumiesz. Zresztą wkrótce po tym umarła. A prababkę…no po urodzeniu oczywiście syna, bo, w ich rodzinie rodzą się tylko synowie jedynacy, zgwałcili i zamordowali pijani, ruscy żołnierze, Tylko ten, który został przeklęty, ten pra, pradziadek Piotra, miał tyle szczęścia, że żona mu ani nie oszalała, ani nie uciekła. Nie zgwałcili jej też ruscy sołdaci. Podobno po tej klątwie, przestała mówić, nie odezwała się do śmierci. Nie boisz się? – Nagle Andrzej zmienił temat.

czwartek, 21 stycznia 2010

rzeka styczniowa - tekst tropikalny

Siadam na różowym murku. Wkładam sandały, które brodząc w piasku niosłem w dłoni. Na zbrązowiały grzbiet koszulkę w palemki z dumnym, choć dziwnym napisem „ Nie siadam!”
O, tropikalna zadymko! O, wietrze ciepły jak sen pod pierzyną!
Dość taplania się w oceanie, dość zadbanych pośladków dziewcząt odzianych we wstążki, dość bladych, skandynawskich torsów, dość muzyki, palm i smakowitych dań wprost z koszyka.

Czas zwiedzić świat prawdziwy. Idę. Księżyc południa jest mężny. Gasi blade głowy elektrycznych lamp.

Oto księgarnia. Wchodzę. W kantorku sprzedawcy stos ludzkich kości. Puste oczodoły czaszki leżącej na blacie stolika patrzą na mnie wyzywająco. Mrówki. Wszędzie czerwone mrówki!

Odwracam wzrok, bo widok nie jest zbyt przyjemny. Przeglądam książki, ukradkiem spoglądając na czaszkę sprzedawcy. Niestety. Książki są w tutejszym języku. Aby nie wyjść na gbura wybieram w końcu przewodnik po mieście z roku 1937. Cena 40 centów.
Kładę dolara na ladzie i chcąc być w porządku, pytam czaszki:

- Dolar wystarczy?

Zza zasłony, na której jakiś dobrodziej namalował lwa wychyla się niespodziewanie nieprzyjemna głowa w krymce.

- Idźże stąd człowieku! To jest plan filmowy, tu niczego nie wolno ruszać!

- O rodak! – Cieszę się naiwnie

- Żaden tam rodak. Jestem scenografem w Hollywoodzie.

No dobra. Scenograf nie scenograf, ale żeby tak zaraz po chamsku do Polaka z pyskiem?

Idę dalej. Zmierzch nie przynosi ukojenia. Koszulka się lepi. Pić się chce.
Na ulicy hałas. Oto dwie ekipy telewizyjne zajęte udzielaniem sobie wzajemnie wywiadów. Nic osobliwego. Zupełnie jak u nas.

Mijam ich, ale jeden taki gruby łapie mnie za rękaw i ciągnie przed kamerę. Zdyszana blondynka z mikrofonem ( zupełnie jak u nas) zasypuje mnie gradem pytań. Jakiś dobrodziej zdobny w sumiaste wąsy całkiem niepotrzebnie tłumaczy pytania na niemiecki. Z tego chaosu rozumiem tylko słowo „mortadela”

- Mortadela, si, si! – Mówię i wszyscy obecni wpadają w coś w rodzaju ekstazy. Czterech parobków wnosi na plan ogromną mortadelę. Uciekam czym prędzej, sprytnie myląc pogoń.

Ulica, na której się teraz znalazłem jest ciemna, nieprzyjemna i biegnie pod górę. Są tu nawet puste na szczęście rynsztoki. Wszystkie okna na parterach domów zamknięte drewnianymi okiennicami. Znaczy się, wesoło nie jest!
Na spękanych, brudnych ścianach domów białe płachty plakatów.
Las wyboras! Las samorządowas 2010 – Czytam na tych z zieloną palemką w rogu..
Las wyboras! Las prezydentas! – Na innych z ptakiem.
Zupełnie jak u nas!

Wyżej o cztery bramy zaczyna się bulwar. Oddycham głęboko widząc policjantów. Ale za chwilę mój entuzjazm gaśnie, bo widzę, że policjanci aresztują się wzajemnie. Jeden drugiego aresztuje, zakuwa w kajdany i prowadzi do suk rozstawionych tu i ówdzie. Wszyscy mają nakazy. Suki nie ruszają z miejsca, ponieważ ich kierowcy też zostali aresztowani i skromnie siedzą przykuci do kierownic.
Zupełnie jak u nas!

Idę dalej i trafiam na uliczkę, jak początkowo sądzę, ladacznic i ladaczników. Tu dopiero orgia przekwitłych wdzięków. Wąsaty a w kusej sukience. Baba z pupą jak szafa gdańska. Karły. Siostry syjamskie. Niby dziewczyny a niby faceci. Niby faceci a jakby dziewki dworskie. Młodości brak.
Młodzieniaszkowatość pokazuje niezgrabne nogi, a pokazując nogi maże się w pudrach, zmieszaniach, zmarszczkach.
Obleśny, ale naprawdę obleśny staruch zabawia się z porcelanową lalą. Wytrzeszczony onanista szczeka prowadzony na smyczy przez faceta w ciemnych okularach. Nawet nie pytajcie, skąd wiem, że onanista?

Jakim cudem takie obrzydliwe kreatury zarabiają na życie wystawiając swe wątpliwe wdzięki na seksualnej giełdzie, w mieście gdzie aż roi się od zgrabnych ciał płci wszelkich?
Przemykam między szpalerami pokrak nie reagując na zaczepki w obcym języku i gwizdy w języku międzynarodowym.

Coś mi nie pasuje! Przełamując wrodzony wstyd i naturalne obrzydzenie zbliżam się do lewego krawężnika. Tłusta kokota, która niewątpliwie nabyła zamiłowania do kurestwa w starodawnych latach pięćdziesiątych zaczyna do mnie coś mówić po obcemu.
Teraz dopiero widzę, że za jej plecami na murze wiszą plakaty; La socjalizmo, La lewizno….

Przebiegam ulice by sprawdzić gwałtownie zrodzone podejrzenie. Tam wąsacz w damskiej bieliźnie próbuje wcisnąć mi jakieś ulotki – La liberalismo! – Krzyczą błękitne plakaty.
Dalej La konserwatismo! La agralizmo!
Do trzech ponurych typków przebranych za zakonnice nawet nie podchodzę!

Uciekam. Biegnę. Wspinam się po kocich łbach tej ponurej ulicy żegnany szyderczym śmiechem cudacznych, śmiesznych i przerażających postaci.

Teraz rozumiem swoją omyłkę. Zamiast na ulice rozpusty trafiłem na początek kampanii wyborczej. Oparty czołem o mur obojętnego, obcego zaułku odpoczywam, oddychając ciężko.

- Zupełnie jak u nas! Zupełnie jak u nas!

Ścieżką, koło ruin kolonialnego fortu zbiegłem w dół, z powrotem na plażę. Nad ocean. Bezwzględna lampa księżyca. Jeszcze ciepły piasek i w mroku głosy ludzi. Usiadłem na różowym murku.
Jestem tylko turystą – Pomyślałem zdejmując sandały.

Dom Elżbiety XIX - Nowa opowieść ( Iwona )

Oboje zmieszali się po słowach Andrzeja. Elżbieta już otwierała usta, by się jakoś wytłumaczyć, gdy odezwał się Piotr;

- Zazdrościsz? – Zapytał lekko ironicznie. – Wiesz, proponowałem Elżbiecie, że podwiozę ją do szpitala, ale…- zawiesił głos – podobno umówiła się z tobą, więc jako dżentelmen ją odprowadziłem.

Teraz zmieszał się Andrzej, zwłaszcza, że Maryla stanęła w progu sklepu i spoglądała w ich stronę. Zapadło niezręczne milczenie, które zaczęło się nieprzyjemnie przedłużać. Ela zerkała raz na Piotra, raz na Andrzeja i zaniepokoiło ją, że mężczyźni zaczęli spoglądać na siebie wrogo.

- No to co, jedziemy? – Zapytała, spoglądając na Andrzeja. Przywołała na twarzy lekko niepewny uśmiech. – Piotr – zwróciła się do drugiego mężczyzny – dzięki ci za wszystko i mam nadzieję, że spotkamy się w szpitalu.

Obaj, jakby przebudzili się z letargu. Andrzej przetarł oczy, Piotr potarł skronie.

- Cholera – jęknął Andrzej – miałem chęć ci walnąć.

- Ty też? – Zdziwił się Piotr – To było, jakbym dostawał jakiejś furii, wściekłość narastała we mnie jak piana w szklance piwa.

- Długo tak będziecie stali? – Doszedł ich zirytowany głos Maryli – Chciałabym, by Andrzej wrócił przed zamknięciem sklepu.

- Już jedziemy – odkrzyknął Andrzej w stronę Maryli i wskoczył do szoferki, otwierając drzwi z drugiej strony, by mogła wsiąść Elżbieta.

- Tak, ja też będę się zbierać, bo oprócz Lisieckiej, mam dwie wizyty.

- To do widzenia – szepnęła Ela wspinając się do kabiny.

- Do widzenia Elżbieto – szepnął Piotr prawie niedosłyszalnie.

Potem jeszcze chwilę obserwowała go, jego sylwetkę, sposób poruszania, nim zniknął jej z oczu, za zakrętem. Westchnęła i spojrzała z lękiem w stronę Andrzeja, ale ten, był zajęty prowadzeniem samochodu. Nie chciała, by Andrzej zauważył jej słabość do Piotra.

Kiedy dojechali na miejsce, okazało się, że Kanusia jest w dużo lepszej formie niż wczoraj. Spacerowała sobie przed szpitalem, oczekując na nich

Około czwartej dołączył do nich Piotr, bo jak mówił, chciał przed dyżurem spokoje odwiedzić Kanusię.

Zaprosił ich na lody, do szpitalnego barku. Tam rozmowa zeszła na dzieciństwo Andrzeja i Piotra, więc Ela się tylko przysłuchiwała. Kanusia mówiła dużo i z ożywieniem, wspominała, opowiadała jacy to z nich byli huncwocie. Wszyscy bawili się przy tym świetnie, choć Ela dostrzegła w oczach Andrzeja i Piotra jakieś niepokojące błyski, chyba Kanusia też to dostrzegła, bo od czasu do czasu spoglądała na mężczyzn z niepokojem.

Elżbieta bała się też poruszyć temat Mioduckiej i ze względów zdrowotnych Kanusi i że obaj panowie ich nie odstępowali.

W końcu Piotr spojrzawszy na zegarek zauważył, że niestety będzie się musiał oddalić, by przygotować się do dyżuru. Andrzej też nagle jakby zaczął się spieszyć. Kanusia też stwierdziła, że powinna się trochę położyć, skoro ma taką możliwość, więc wkrótce pojechali.

Drogę powrotną odbywali w milczeniu. Andrzej się nie odzywał, a Elżbieta rozmyślała o Piotrze i o tym, że w końcu nie oddał je swetra, więc pewnie jutro ją odwiedzi.

wtorek, 19 stycznia 2010

Ssaki i Bogini Płodności

- Co to ma być?

- Figurka

- Widzę, że figurka, ale co to jest?

- Kobieta!

- Jaka kobieta?

- Cycki…

- Nie wysiliłeś się. Czemu ona taka gruba? Same cycki i brzuch, ani twarzy, ani stóp, ani dłoni. Co to ma być?

- I uda. Bogini płodności. Sądzę, że czas zacząć od początku

- Bogini płodności? To na to, wielkim nakładem sił i środków zmniejszyliśmy populację ludzkości do pięciuset milionów…

- My? No, jakoś marnie to wygląda

- Jak to marnie, skoro jest cudnie

- Może i cudnie, ale wczoraj w biały dzień na starówce wilk prezesa Stowarzyszenia Nie zrzeszonych Wolnomyślicieli zżarł

- Poważnie? To już trzeci Prezes w tym miesiącu, a składka i przynależność obowiązkowe. Hmmm…

- Może za wolno myślał, bo zamiast wspiąć się na jakiś murek dał nura do tej dziury sądząc najwyraźniej, że wilki nie pływają.

- Z wilkami jest problem, ale to przecież takie same ssaki jak my.

- Może i takie same, ale jakoś nie słyszałem żeby człowiek wilka zagryzł. Mieliśmy cywilizację…

- Milcz szalony! Chcesz by szpieg nie świętej inkwizycji cię podsłuchał? Już za tą figurkę możesz pójść na kotlety. Zdajesz sobie sprawę, w co się pakujesz?

- Zobojętniałem. Ten świat mnie nudzi. Żreć nie ma co. Ciągle rzepa, kapusta i ziemniaki. Mięso, jak upolujesz, ale polować nie wolno. Ryba, jak złowisz, ale łowić nie wolno. Kotlety nie wiadomo niby z kogo. W życiu tego nie ruszę…

- Milcz. Diabli nadali! Przecież człowiek jest takim samym ssakiem…

- Dziadek mi opowiadał, że kiedyś dieta była bardziej urozmaicona, że wymienię mleko i rzodkiewki.

- A kto wedle ciebie ma to produkować, skoro ludzi tak mało, a zostali tylko najwartościowsi.

- Tak, jasne. Jak nie prezes to wiceprezes, ale strach wyjść na ulice bo wilki, niedźwiedzie i inne zwierzęta groźne w stylu na przykład łosia.

- To tez ssaki

- Przestań z tymi ssakami! A węże? To też ssaki? Byłem wczoraj w tej piwnicy na Saskiej, w Empiku, po nowy numer Krytyki, a tam zwłoki sprzedawcy i dosłownie wąż na wężu. Kłębowisko żmij.

- Czytelnictwo upada, ludzie nie zachodzą, ale…

- Ale?

- Ale system dotacji jakoś działa. Zgłosiłeś zwłoki sprzedawcy do recyklingu?

- Nie było, co wybrać, te węże… no, przestraszyłem się.

- Dobra. Nic nie powiem, ale wytłumacz mi, co z ta figurką?

- To nasz znak. Zebraliśmy się z kumplami i uradziliśmy, że mamy dość i chcemy zacząć się rozmnażać. Po to nam Bogini płodności!

- Z kumplami chcesz się rozmnażać? Gratuluje! No…myślałem, że stanąłeś po stronie ciemnoty, a ty z kumplami…. Jeszcze raz gratuluję! Moglibyście zgłosić się po dotacje do Urzędu.

- Nie, źle się wyraziłem. Koleżanki tez są. Przepraszam.

- Znaczy, prawdziwe kobiety?

- No, takie sobie, ale się zdeklarowały w kwestii rozmnażania.

- Prawdziwe, żywe kobiety? Przecież jak was służby namierzą, wybiją do ostatniego. Anarchiści!

- Przenosimy się poza miasto. Jest taka jaskinia całkiem wygodna.

- Co będziecie jeść? Wilki, niedźwiedzie i inne łosie… poza miastem? Aż mnie dreszcz przeszedł. I poważnie chcecie się rozmnażać, a co z Gają?

- Od tego mamy Boginię płodności właśnie! Jej rodzące łono jest jak ziemia, jak grunt planety, na której powierzchni…

- Przepraszam, że się zachłysnąłem, ale powiedziałeś „łono” Za samo to…

- Nikogo tu nie ma, czego się trzęsiesz? Zobacz, co mam w torbie?

- Co masz w torbie, co to jest?

- Nasiona!

- W głowie się nie mieści!

- Dobra. Mam pytanie, idziesz z nami czy będziesz tu przemykał między wilkami w tej całej Warszawie?

- Poszedłbym, ale nie wiem, co, no…eeee… starczy dla mnie kobiet do rozmnażania?

- Nie wiem czy starczy, ale w razie, czego ulepię ci żonę

- Ulepisz mi żonę, z czego?

- Normalnie, z gliny!

niedziela, 17 stycznia 2010

Niewidzialni ludzie

- Daj mi spokój! – Krzyknął Dżony do staruszka i tak szybko się odwrócił, że zniknął.

Staruszek pogmerał w kieszeni, wyjął okulary i przetarłszy je chusteczką higieniczną, przyjrzał się miejscu, gdzie przed chwilą stał Dżony.

- Hmmm…zniknął – Powiedział staruszek i rozejrzał się starannie dokoła. Domy, śnieg, przebiegający opodal czarny kundel, jakaś baba z czerwoną reklamówką w dłoni. Spojrzał nawet w górę i zobaczył gwiazdy. – Panie Dżony, gdzie pan zniknął? – Zapytał staruszek i głośno wysmarkał się w chusteczkę.

- Pogięło cię? – Dżony nie miał pojęcia, że zniknął i ze zdziwieniem przyglądał się osobliwym wygibasom staruszka.

- No Dżony, ja cię nie widzę nic a nic, co jest?

Dżony spojrzał na swoją prawicę, w której trzymał zapalonego Malborasa. Nie zobaczył ręki, ani papierosa, ale dym zobaczył i wrzasnął:

- Cholera! Wybuch urwał mi ręke!

- Panie Dżony, niech się pan uspokoi, tu nie było żadnego wybuchu! Pan zniknął zupełnie tak jak w tej książce Wellsa!

- Gdyby tak było widziałby pan moje ciuchy – Obruszył się Dżony, który był oczytany w fantastyce, choć swoją edukację w tej dziedzinie zakończył na Żeleznym. Zajdel, Ziemkiewicz …Żelezny i starczy – zwykł mawiać, gdy ci, którzy byli przy dopiero przy Lemie zawracali mu głowę pytaniami.

- Widzę tylko dym i śnieg się rusza jak się ruszasz nogami – Niegramatycznie wyjaśnił staruszek.

- A teraz?

- Teraz wylewasz piwo z butelki! O ty prosiaku, stoimy przed sklepem!

- Ty stoisz przed sklepem odważny staruszku, a ja teraz jestem… przerwał, bo nie wiedział, co powiedzieć. Wszedł do sklepu, pochylił się i nad ręką panny Kasi wyciągnął z kasy dwie stówy na dobry początek.

Ale chytry staruszek coś zauważył i zaczął piskliwym, staruszkowatym głosem wołać, że niby łapać złodzieja!
Nikt mu oczywiście nie uwierzył, że Dżony zniknął i zebrani w sklepie klienci niepochlebnie wyrażali się o staruszku, że niby państwo daje takim staruszkom emerytury, a ci się rozbijają po sklepach i wzniecają niepokoje. Jedna paniusia w czapce zwróciła nawet uwagę, że słuszna jest zagraniczna idea, żeby staruszków wzniecających niepokoje usypiać.

Niewidzialny Dżony maszerował tymczasem w stronę dworca kolejowego, zły na siebie jak sto diabłów!

- Po co na przykład ukradłem te dwie stówy, skoro jako człowiek niewidzialny nigdzie ich nie wydam? – Pocieszył się myślą, że zawsze może je wydać na łapówkę, a jak nie wyda to odniesie. Nie od rzeczy kombinował, ponieważ postanowił pojechać do Warszawy.

Nie myśl sobie, miły czytelniku, ze Dżony to jakiś lump. Owszem, skroić kogoś z portfela, jako niewidzialny człowiek bank obrobić – nie twierdzę, że nie, ale jak tak szedł zmarzniętymi, pobieżnie odśnieżonymi chodnikami naciskając czapkę na swe niewidzialne uszy kombinował całkiem „pro publico bono” Pojadę – myślał – i wszystkiego się dowiem. Nagram, zapiszę, zrobię szum, a jakby, co, nikt mnie nie złapie, bo jestem niewidzialny. Nawet gdyby złapali to tez jestem skarb i cenna inwestycja dla służb, nie żaden tam zwykły Dżony.

Pojechał Dżony do Warszawy. Tłoku w pociągu nie było a choć się kilka razy otarł o kogoś, kto by w pociągu zwracał uwagę na jakieś ocieranie, choćby niewidzialne.

W stolicy przez pierwszy dzień nie miał lekko. Nie głodował, ale też nic specjalnego nie użył. Tyle, że jak zmarzł to za darmo wszedł do kina, ale w kinie upał a cały seans siedział w kurtce. Diabli nadali. Niby kryzys a w takim kinie palą jak wszyscy, a do tego, jaki głupi film!
Już się prawie załamał, aż tu widzi, że idzie znany polityk. Przykleił się do niego i wtedy zaczął żyć na całego. Spotkanie w miejscu ustronnym. Był tym trzecim.

- To już mój jesteś – Pomyślał Dżony i miał rację.

I co miał zrobić znany polityk, skoro Dżony go nagrał na niewidzialnym dyktafonie, zabranym ze sklepu nie dla idiotów i mu, prawda, nagranie odtworzył? Niewidzialne, ale dobrze i czysto nagrane.

Dogadali się w kwadrans. Polityk trochę marudził, że na niewidzialnego asystenta nie dostanie jakiegoś tam zwrotu, ale jak pomyślał o korzyściach…Teraz Dżony był w grze. Kiedy poszedł ze znanym politykiem na ważne spotkanie partyjne uważał tylko by na kogoś nie wpaść. Nagrywał dla swojego polityka pokątne szeptanki, a dla siebie zbierał sprawy obyczajowe, bo takie szczególnie sobie upodobał.

Fajnie było aż tu nagle jak nie trzaśnie się w łeb o coś twardego i jakieś niewidzialne ręce popychają go na korytarz a z korytarza wprost w czeluść toalety. Nieznajomy niewidzialny człowiek uderzył go w twarz, ale jak później powiedział, tylko dla otrzeźwienia. Pogadali.

Kiedy wrócił na salę inaczej patrzył na zgromadzonych przy stole pierwszoligowych politycznych graczy. Pacynki, cholerne pacynki! – Pomyślał i rozejrzał się uważnie. Teraz widział.
Tu jakiś dymek unoszący się nie wiadomo skąd. Tu jakaś znikająca kanapka. Jakiś nieostrożne szurnięcie. Kropla wody z znienacka pojawiająca się na parkiecie w samym kącie pokoju.

- Korzystając z okazji, że jesteśmy sami… – zaczął Prezes

Dżony nie słuchał. Włączył dyktafon. W prawej kieszeni namacał starannie zwinięty rulonik. Głupie pieniądze! Po co komu pieniądze? Władza. Ale z drugiej strony ten staruszek. Co też ten biedny idealista sobie teraz myśli?

Dżony niepotrzebnie martwił się o staruszka. Staruszek zmarł zaraz po wyjeździe Dżonego na skutek silnego wstrząsu, chyba psychicznego. Usiadł staruszek na krześle we własnej kuchni. Napił się herbaty, pogłaskał psa i umarł. Bywa i tak.

środa, 13 stycznia 2010

Los książkos, los autoros

W bibliotekach książki starzeją się i umierają. Latami nikt nie sięga po nie na półkę. Niszczą im się okładki, treść traci na aktualności. Przestają być modne, wypadają z kanonu lektur. Tyle, że są. Niektóre, wielokrotnie reperowane przez panie bibliotekarki. Rozczulają swoją bezradnością. Niektóre nigdy nie były wypożyczone. Dożyły na półce dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu lat i nadchodzi czas, że muszą zrobić miejsce nowościom.
Zostają wybrakowane i jadą w swą ostatnią podróż. Te zaczytane na śmierć, te dziewicze i te, które przez lata cieszyły się godnym choć umiarkowanym zainteresowaniem – wszystkie trafiają na punkt skupu makulatury.

Tutaj otrzymują od losu swoja ostatnią szansę. Maniacy, miłośnicy i znawcy trafiają w takie miejsca i o ile książki nie znikną pod zwałami gazet i druków reklamowych są przez nich przeglądane i kupowane za grosze.

Dzisiaj przywieziono na nasz punkt skupu taki spad z krainy kultury. Trzysta sześćdziesiąt kilogramów. Zapłaciłem 36 złotych i w każdej wolnej chwili klękałem na betonowej posadzce, nie z powodu jakiegoś uwielbienia, ale tak mi było wygodnie je segregować.
Autor. Tytuł i szybka decyzja.
Niechcący stałem się jakimś podłym katem dla wielu dzieł, ale nie mieszkam w domu z gumy. Na razie ocaliłem z pogromu 80 kilogramów!
Sam sobie zapłaciłem 8 zyli i dalejże nosić do domu!
Wypiszę kilku autorów, aby was zezłościć:

Frazer „Złota gałąź”
Cortazar
Fuentes
Melwille – ( nie słodki Moby Dick )
Bułhakow – ( nie Mistrz i nie Notatki )
Eliot ( listy i wiersze o kotach )
Ogniem i Mieczem – wyd 1946 ze starodawnymi ilustracjami. Przezabawne bo wszyscy poza Wolodyjowskim z brodami
Tyrmand “Zły”
Lem
Czechow
Curwood
O’Henry
Rabelais
Strugaccy
Caldwell
Dos Passos
Rylski
Mann
Herzog
Prus
Twain
Christie
Conan Doyle
Afanasjew
Grochowiak
Borges
Dostojewski
Norwid – 5 tomów dzieł wybranych
Mickiewicz – fotkopie brudnopisu “Dziadów”
Jackiewicz
… i wielu, wielu innych, którzy jeszcze tkwią w workach a ja główkuje, gdzie ich umieścić?

Kraszewskiego sporo dla ulubionej teściowej

Kilka zacnych monografii historycznych.

Piękny komplecik klasyki młodzieżowej i dziecięcej z Nienackim, Niziurskim, Bahdajem, Anią z Zielonego, Muminasami itp.

Encyklopedia sportu i taka 5 tomówka PWN, co to ją wiara na raty kiedyś brała.

U meni nie zginą! Mają swój dzień weselny!

wtorek, 12 stycznia 2010

Człowiek o warczącej głowie

Scena 1 ( W warsztacie mechanika od helikopterów )

Człowiek o warczącej głowie – I dodatkowo niech pan przyjmie ode mnie tego oto dźwiękoszczelnego mercedesa.

Mechanik od helikopterów – Tego?

Człowiek o warczącej głowie – Tak, drogi przyjacielu! Czy widzi pan łzy w moich oczach?

Mechanik od helikopterów – Łzy?

Człowiek o warczącej głowie – Dwadzieścia lat! Dwadzieścia lat mija od dnia, gdy moja głowa zaczęła warczeć. Lekarze. Najlepsi specjaliści świata. Ani przyczyny ani lekarstwa! Tylko te nauszniki, żebym nie oszalał. I wszyscy wokół mnie w nausznikach! Nawet pies w nausznikach! Seks w nausznikach! Dwadzieścia lat nie byłem w miejscu publicznym!

Mechanik od helikopterów – W domu publicznym?

Człowiek o warczącej głowie – Nie! Byle gdzie, na przykład w kinie. No i nie słyszałem własnego głosu, chyba, że wrzeszczałem na pracowników, ale wtedy … Mój boże, tyle lat! I dopiero teraz…

Mechanik od helikopterów – patrząc za odchodzącym – Dziwny facet! Tyle zapłacił za zwykłą regulację!

Scena 2 ( Na ulicy i w taksówce )

Człowiek – Oto idę sobie ulicą. Śnieg zalega, wrony kraczą – cudownie! I pomyśleć, że wszystko dzięki głupiemu tabloidowi, który zrobił ze mnie dziwadło na pierwszej stronie
„Człowiek, którego głowa warczy jak helikopter” I pomyśleć, że mogę sobie iść jak każdy inny. Nikt się nie boi. Nie ucieka. Cudownie!

Swoją drogą mogliby coś zrobić z tym śniegiem. Można sobie skręcić nogę. Chyba zatrzymam taksówkę.

Taksówkarz – Dokąd pana zawieść?

Człowiek – Sam nie wiem. Może do mojej firmy? Nie, zawiezie mnie pan do mojej kochanki, znaczy się na Kruczą, albo nie damy sobie spokój z rozpustą …

Taksówkarz – Dlaczego my?

Człowiek – Do domu! Wieź mnie pan do domu!

Scena 3 ( W domu )

Człowiek – Cześć piesku! Nie założą ci tych okropnych nauszników. No już dobrze, dobrze…- pieszczotliwie gryzie psa w ucho. Ale, ale gdzie jest mój wierny kamerdyner Jan. Ach rozumiem! Nie słysząc zbliżającego się warkotu po prostu nie wie, że wróciłem do domu! Widzę smugę światła z uchylonych drzwi spiżarni – zagląda po cichu.

Pan – Mój wierny sługo, dlaczego wyjadasz z lodówki oznaczonej napisem: Smakołyki Pana Domu zamiast z lodówki oznaczonej napisem „Służba i goście biznesowi”

Jan – Ghekluba!

Pan – Tym razem ci wybaczam, ale… - grozi wiernemu słudze palcem. Gdzie Pani?

Jan – Nha khurze!

Pan – Cóż za nienasycony człowiek!

Wbiega po schodach.

Pan – Ciekawe, co powie na tą cudowną odmianę moja żona? W ogóle ciekawe, czy ma niski zmysłowy głos? O nieba! Cóż ja słyszę? – Zagląda do sypialni przez dziurkę od klucza – Cóż ja widzę? Moja żona i moja kochanka razem w łóżku! Leżą nagie i palą papierosy nie zważając na niebezpieczeństwo zaprószenia ognia! Cóż to ma znaczyć?

Mąż – Mam was niewierne! Co robicie razem w łóżku?

Żona – O cholera. Ty nie warczysz, co się stało z twoją głową?

Kochanka – Ty nie warczysz?

Mąż – Nie warczę, ale nie oślepłem i widzę, że oddajecie się lekkomyślnym rozrywkom!
Czuję się podwójnie zdradzony i na dodatek oszukany, bo nie wiedziałem, że palisz papierosy!

Żona – Zawsze zdążyłam wywietrzyć, mój ty helikopterku.

Mąż – Ziemia rozstępuje mi się pod nogami!

Kochanka – Chyba dywan. Ale słuchaj. Skoro nie warczysz to pewnie też nie wibrujesz? – Zaczyna płakać.

Żona – To straszne! A taki był dumny, że miał coś, czego żaden mężczyzna, chyba, że bardzo nerwowy nie ma…

Mąż, – Co, co? Znaczy, że pewnie nigdy już …

Żona – Jak ona wyjdzie…

Kochanka – Czemu mam wychodzić? Przecież jestem kochanką tego tu twojego męża!

Żona – Ależ Justyno, to chyba zrozumiałe, że ja i Karol…!

Kochanka – Ależ Elwiro, taki to twój Karol jak i mój!

Mąż – na stronie – Zanosi się na łóżkową awanturę, której na dodatek będę musiał wysłuchać. Oj, chyba przepłaciłem za naprawę! Co mnie podkusiło z tym mercedesem, cholera. I jeszcze nie będę wibrował? I wyrzuciłem moje nauszniki! O tu jakieś na korytarzu. Oślinione to pewnie psie, ale co z tego, że psie? Jaka błoga cisza! Cudownie! Po prostu cudownie!

niedziela, 10 stycznia 2010

Dom Elżbiety XVIII (nowa opowieść) Iwona

Słuchaj – powiedział Piotr po namyśle – chętnie bym ten pamiętnik zbadał. Wraz z tobą – dodał szybko. – Ja ze swej strony, mogę pogrzebać w księgach parafialnych. Bardzo mnie twoja opowieść zaintrygowała, bo z tego co mówisz, mogliście wczoraj zobaczyć ducha. Wiem, to mało racjonalne, ale ten napis na lustrze, to, że mówisz iż widziałaś, jak się sam pamiętnik zamknął i to na twoich oczach. To cholernie ciekawe, a zarazem mało racjonalne, przyznasz? To przecież nie film z dreszczykiem, a zwyczajne życie.- na chwilę przerwał, by potem dodać - Kanusia na pewno wie coś więcej, może coś strasznego o tej Mioduckiej…

- Na pewno. Mówiła przecież, że babcia się też jej bała. Ale wiesz, wydaje mi się, że Zofia u mnie szuka zrozumienia, może rozgrzeszenia.

- No tak, pamiętnik, pytanie na lusterku, bardzo możliwe, że ciebie sobie po prostu wybrała. Ale , wybacz, że się tak mądrze z duchami, zjawami, nigdy nie wiadomo, może to bardzo zły duch? Jak…wiesz, o naszym lesie krążą legendy, że w największej gęstwinie, gdzieś, gdzie słońce nawet dotrzeć nie może, żyję wiedźma. Jak byliśmy chłopakami, ja, Andrzej i jeszcze kilku, postanowiliśmy poszukać tej czarownicy… zapytaj się Andrzeja jak mi nie wierzysz.

- Czemu mam nie wierzyć? Pewnie sama bym też, będąc dzieckiem chciała takie rzeczy sprawdzić.

- No więc właśnie. Więc wybraliśmy się sporą gromadą, było lato, upał straszny. Wszyscy chcieliśmy chyba rozwiać te bajdy o czarownicy. Zaopatrzyliśmy się w noże, w razie czego, picie, jedzenie…pamiętam jak Kanusia nas ostrzegała, byśmy nie zapuszczali się zbyt głęboko w las. Bo rodzicom powiedzieliśmy, że chcemy biwakować na brzegu lasu, by nas puścili, bo las naprawdę ma złą sławę. Wielu ludzi tam zaginęło, a ci co w końcu wrócili, opowiadali straszne rzeczy.

- No i co? Odnaleźliście domek Baby Jagi?

- Wiesz, to nie było zabawne. Myśmy właściwie nic nie widzieli, ale…miałaś kiedyś zbiorowe uczucie, że drzewa chcą cię pochwycić? Albo, że nagle z upału, robi się tak nieprzyjemnie zinmo, że wszędzie, nawet na tobie osiada szron?

- Naprawdę?

- Tak, najgorsze było to, że gdy zaczęliśmy uciekać w panice, las zamiast rzednąć, robił się gęstszy, jakby chciał nas zatrzymać. Wpadliśmy w panikę i zaczęliśmy nawoływać o pomoc. Okazało się, że byliśmy kilka kroków od głównego traktu, tego, którym jechałaś ostatnio z Andrzejem.

- A może sami się straszyliście i ulegliście zbiorowej panice, co? Byliście przecież dziećmi. Drzewa jednak nikogo nie chwytają, a chłód mógł być spowodowany brakiem światła, weszliście w gęsty las, a byliście mocno rozgrzani słońcem.

- Możesz mi nie wierzyć, jasne byliśmy dziećmi. Ja też nie muszę ci wierzyć, że pamiętnik się sam zamyka, a duchy piszą po lustrach, prawda? – W głosie Piotra słychać było odrobinę irytacji.

- Nie gniewaj się – powiedziała skruszona Ela – po prostu chciałam jak ty przeprowadzić analizę zdarzenia z realnego punktu. Wierzę, że coś was tam przestraszyło. A co opowiadają ludzie o tym lesie? - Zwróciła się do Piotra, który spoglądał na zegarek.

- Słuchaj, dochodzi druga. Niestety muszę się pożegnać, jeśli nie chcesz, że mną jechać do Kanusi. Mam na wsi kilka wizyt domowych, a potem muszę zdążyć na mój dyżur w szpitalu. Wybacz, nie zauważyłem, że tak szybko z tobą mija czas. – Uśmiechnął się smutno. – A o lesie i różnych legendach opowiem ci kiedyś indziej. Jeśli oczywiście zechcesz – dodał szybko, jakby bojąc się, że kiedyś indziej już nie zechce słuchać.

- Druga!? – Wykrzyknęła Ela – o drugiej umówiłam się z Andrzejem. Poczekaj chwilę, tylko wezmę coś w razie gdyby się ochłodziło i możemy iść razem, ok.?

Piotr uśmiechnął się i skinął głową na znak, że poczeka. A Ela w panice szukała czegoś, czym by mogła się w razie czego okryć. W końcu złapała ten nieszczęsny różowy sweterek, bo…wstyd jej było, że Piotr, musi jeszcze na nią czekać.

Wyszli z domu, na dworze panował okropny upał, fala gorąca, aż ich cofnęła. W domu było przyjemnie i chłodno, więc ich organizmy przeżyły szok termiczny.

- Nie myślałam, że jest aż tak gorąco – zauważyła Ela, próbując upchnąć swój sweterek do torebki.

- Ja też nie – odparł – zwłaszcza że w twoim domu panuje tak przyjemny chłód. Oddam cię w ręce Andrzeja , bo idę najpierw do pani Lisieckiej. – Uśmiechnął się, wpatrując jak Ela próbuje wcisnąć rękaw swetra, który już nie chciał się zmieścić do torebki. – Chyba na razie nie będzie ci ten sweterek potrzebny? – Zapytał.

- No nie, ale jakby się wściekł i nie chce cały się zmieścić – powiedziała zrezygnowana. Zrbiła nieszczęśliwą minę i przewiesiła sweter przez torebkę.

- Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, mogę ci ten sweterek wziąć do swojej torby, oddam ci go w szpitalu.

- Nie chcę cię fatygować, daj spokój, poradzę sobie, najwyżej go zgubię, co nie będzie wielką tragedią.

- Dawaj – powiedział rozkazująco – wyglądasz w nim uroczo, więc będzie tragedia – uśmiechnął się przy tym tak ujmująco, że Ela bez protestów oddała mu sweter.

Andrzej stał już przy samochodzie z uśmiechem.

- Witam – zawołał z daleka – widzę, Piotr, że nie tracisz czasu – spoglądał to na Elę, to na Piotra.

sobota, 2 stycznia 2010

O dalsze usłoniowienie kraju!

Przepraszam szanowną władzę, ale w nasze własne, polskie słonie już chyba nie dam rady uwierzyć. Jako niewinne dziecię byłem zwodzony przez Gomułkę, że niby w nowej pięciolatce pojawią się słonie. Zamiast słoni były coraz mniejsze i mroczniejsze mieszkania.
Za rządów Gierka byliśmy, co prawda dziewiątą potęgą pod względem usłoniowienia kraju, ale poza ogrodem zoologicznym i telewizją Maćka Szczepańskiego nigdzie słonia nie widziałem. Po 1976 miały być na kartki, ale nie było. Miałem, co prawda dmuchanego krokodyla, ale to nie jest to samo.

W osiemdziesiątym pojawił się, co prawda 22 postulat, dotyczący upowszechnienia słoni, ale Wałęsa kazał skreślić, że niby 21 to szczęśliwa liczba, a on nieźle grał w oko. Możliwe, że grał, ale nie wiadomo, z kim i po co?
Jaruzelski się chwalił, że słonie internował i już nie stanowią zagrożenia. Do kogo ta mowa?
Przecież słoń to zwierze najprzyjemniejsze na świecie. Czym F1 bez Feliipe Massy tym przyroda bez słonia! Aż się nie chce patrzeć na taką przyrodę!

Przy okrągłym stole zamieciono temat pod dywan, choć nie było to łatwe, bo nieco wystawał. Potem kolejne rządy nie miały czasu dla szlachetnych słoni przerzucając się świniami.
Dopiero teraz powrócił temat słoni.

Jednak podchodzę to tych nie do końca sprecyzowanych obietnic dość sceptycznie.
Raz, że jest zimno, a dwa, że w tym roku znowu będą wybory.
Jasne, że gadania o słoniach będzie pewnie sporo, skoro pojawiła się kwestia. Niejeden samorządowy lider zechce zabłysnąć słoniem!
O kandydatach na Prezydenta, przez litość nie wspomnę.
A słonie? O jakże by się nam przydały! Za same szkody rolnicze moglibyśmy pościć UE w samych gatkach! A ile nowych zawodów dla naszej dzielnej młodzieży!
Ileż katedr słoniologii! Ile grantów i kantów! A jakie radosne potwierdzenie ocieplenia klimatu!

Ktoś mi odszczeknie, że kiedyś mieliśmy mamuty i tez zmarnowaliśmy.
Ale co tam taki mamut znaczył? Tyle, że się włóczył cały taki kudłaty.
A słoń to prestiż i wreszcie by nas od Słowaków zaczęli Amrykanie odróżniać, a my Słowaków od Słoweńców.
Same korzyści!