czwartek, 30 kwietnia 2009

Rozbijam Majora 1 - Blogerzy śledczy


Major nagadał na UW głupot, a tu cisza.
Trochę to dziwne, ale może trzeba zacząć w Internecie pisać o pisaniu w Internecie? Jeśli trzeba, trudno.

Galopujący narzeka, że w Polsce jest kilka milionów blogów a tylko kilku blogerów śledczych. Gdyby to nasmarował jakiś dziennikarzyna, no uśmiałbym się i tyle, ale że bloger, który ma na koncie ponad tysiąc opublikowanych tekstów…

Zacznijmy od tego, ilu jest w miarę systematycznie piszących blogerów, poruszających tematy polityczne, po odliczeniu politycznych piesków i sarenek oraz dziennikarzy.

Uważam, że maksimum kilkuset – czyli blogosfera polityczna, w której żyjemy w porównaniu z całością blogosfery jest maleńką niszą, porównywalną pewnie do tej zajętej przez zwolenników horroru.
Na przykładzie.

Blogosfera Onetu.
Chwalą się, że jest tam 1 557 983 blogi. Dużo, nie?
W kategorii „polityczne” znajdujemy 3883 sztuki, co stanowi 0,25%.

W całej sieci wynik pewnie byłby gorszy. Zanim się zacznie pieprzyć o milionach, trzeba sprawdzić to i owo.

Jeśli zweryfikujemy dane, proporcja blogerów śledczych do ogółu blogerów jakoś specjalnie nie odbiega od proporcji spotykanej w dziennikarstwie. Galopujący prosi by wymienić z pamięci 10 blogerów śledczych, a ja to odwrócę i poproszę o wymienienie 10 dziennikarzy śledczych. Ja jestem tuman, bo mi się tylko Jerzy Jachowicz, no i ten cały Sumliński przypomina.Ten drugi, nieco na siłę.

Nie sądzę zresztą by Major nie wiedział, dlaczego net nie kipi od blogerskich śledztw i mam wrażenie, że ostro ściemnił, także jako prawnik.

Powody są dwa.

Pierwszy i najważniejszy to kasa i czas, czyli w sumie jest to jeden powód. Za czas trzeba płacić, ponieważ jak powiada starodawna mądrość:
Czas to pieniądz!

Drugi powód jest z gatunku na pozór górnolotnych.

Otóż, co nie powinno być dla Majora niespodzianką, blogerzy nie mają osłony prawnej, a szczególnie takiej osłony nie mają ich informatorzy. Major klei głupa, albo z tą stroną blogosfery nie ma żadnego kontaktu.

Informuję, że wygląda to tak.
Dostajesz cynk, ale możesz napisać tylko to, na co znajdziesz potwierdzenie w jakichkolwiek mediach, gdzieś wyszukasz na lokalnych stronach choćby w formie komentarza albo, jeśli np. chodzi o przetargi, w jakimś tam lokalnym BiP –ie. Ewentualnie można coś napisać, jeśli świadkiem wydarzenia jest więcej niż kilka osób, ale to już jest ryzyko, bo ci potem informator może nagle napisać, że

„nie pisz tego jednak, bo się boję, że spalą mi chatę. To skurwysyny…itp”

Można też informację ubrać w opowieść, najlepiej żartobliwą, żeby w razie, czego zasłonić się literacką fantazją. Można też przekazać trop dziennikarzowi śledczemu, ale skąd takiego wziąć?

Oto jest pytanie, panie Majorze!
Skąd wziąć takiego, co pociągnie temat i w razie, czego nie obarczy, blogera winą, a trafić na szmatę w tym towarzystwie cholernie łatwo.

Jeden jest sposób na to by blogerzy zaczęli masowo brać się za śledztwa nie podejmowane przez dziennikarzy. ( Przy okazji zauważam, że sam fakt, że brakuje „blogerów śledczych” o czymś świadczy. Znaczy się jest na rynku luka w kwestii pisania prawdy o rzeczywistości. Jeśli jest tak, dlaczego tak jest,że spytam?

Dziennikarze się nie biorą za ryzykowną albo niepoprawną robotę? Pytanie retoryczne mi się, pardą, wymknęło.

Receptą na ten stan rzeczy jest stworzenie ukrytej sieci powiązań oraz sytemu wzajemnej pomocy na zasadzie:

„Hej, jesteś z Koszalina? Idź do urzędu X i sprawdź, czy kobita posła Y nie jest czasem właścicielką fabryki piasku w Z? Wiem, że mógłbym sprawdzić w necie, ale wiem od D, że działa w biznesie pod panieńskim. Wystarczy jak się tego dowiesz, na przykład. Potem porównamy wyniki przetargów na dostawę piasków do piaskownic a napisze o tym U i będą "grube jaja"

Pięknie by było, ale po dwóch tygodniach, ktoś mógłby usłyszeć sakramentalne:

- Czy panu się wydaje, ze po to zbudowaliśmy demokracje, żeby pan mógł się tutaj bezkarnie popisywać? Masz pan chatę, żonę albo dzieciaki, to pan ich lepiej pilnuj. Itd.

Życie, panie Majorze to nie jest pudełko czekoladek, ale o tym w części drugiej.

środa, 29 kwietnia 2009

Ważny tekst Tygrysa. "Do Unii tez należeć chcę...czyli totalitaryzm grafomański


Dzisiaj nietypowo, bo za zgoda autora publikuje tekst z bloga Tygrysa. Ważny tekst, bo widzę, że zabawa się pomału kończy. Przy okazji, polecam ten blog wszystkim przytomnym. Oto link do skarbnicy tygrysich przemyśleń!

W dzisiejszym przeglądzie prasy tygodnika "Wprost" naprawdę ciekawe rzeczy. Na przykład taka wiadomość, że (jak donosi "Nasz Dziennik") sześciolatki są teraz w zerówce uczone wierszyków na chwałę Unii, na przykład takiego: "Do Unii też należeć chcę, to drugi dom, więc cieszę się". Cóż, wyjaśnia się powoli dlaczego już sześciolatki muszą chodzić do szkoły, ale ja tu dostrzegam jeszcze znacznie więcej materiału do refleksji.

Wykrzyknie ktoś: "tak, tak, ktoś na tym zarabia, korupcja, kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze!" A ja odpowiem: "sorry, ale gdybyż to tylko o to chodziło!" Na to tamten się spieni, nadmie, jak to oni mają w zwyczaju. Wyjaśniam: bonmota, że zawsze chodzi o pieniądze, uważam za błyskotliwego i całkiem głębokiego... Jeśli odniesie się go do właściwego kontekstu. Czyli do życia prywatnego i zawodowego geszefciarzy, szczególnie tych określonego, choć niewymawialnego, pochodzenia. (I to nie jest żaden anty, nie tym razem!)

Oczywiście - jakiś urzędnik ma szwagra grafomana, więc mu załatwił napisanie wierszyków dla nowoczesnej, europejskiej zerówki. Szwagier se na tym zarobił, odwdzięczył się urzędnikowi. Zgoda, ale jeśli ktoś mi powie, że to jest cała tajemnica, uznam go za durnia. W każdym razie za politycznego durnia. To tak nie działa! Ci co mówią, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze" - odnosząc to do polityki - to albo polityczni idioci, albo też agenci wpływu. Po prostu, tertium non datur!

Nie wierzy ktoś? Cóż, skoro ten ktoś zadał sobie dość wysiłku, by dotąd doczytać, wypada mi zadać sobie też nieco trudu i spróbować mu wyjaśnić co i jak. A więc próbujmy!

Oczywiście, że mały urzędniczyna (tak nawiasem, jeśli on jest mały, to jacy jesteśmy my, "obywatele" Unii?) robi swoje małe, brudne interesiki, kosztem naszych dzieci! Jednak tak właśnie ma być - to stanowi część wielkiego planu! Ktoś nie wierzy w wielkie plany? Naprawdę trudno mi w to uwierzyć, ale spróbuję sceptyków przekonać.

Co mamy dziś na czołowym miejscu, na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej"? (Nie, nie czytam, po prostu widzialem wywieszone na kioskach, a zresztą pisze także o tym "Wprost", oto link.) Tytuł "Lubimy być piratami", a zaraz potem jak to 5 milionów Polaków radośnie ściąga piracką muzykę i oprogramowanie. Dlaczego taki akurat temat na tym właśnie, najbardziej eksponowanym miejscu tej specyficznej gazety?

No to proszę się zastanowić, czy to nie ma przypadkiem - czy może w ogóle nie mieć - związku z tym, że Unia w najbliższych dniach ostro zabiera się za kontrolowanie internetu, do czego oczywiście eleganckim i nie płoszącym zwierzyny pretekstem jest skala tzw. "piractwa". Można sobie o tym poczytać tutaj i np. tutaj. (Warto to także rozpropagować. Ta stronka jest w wielu językach, więc także wśród znajomych za granicą, jeśli ktoś takich ma.)

Zaawansowanym koneserom teorii spiskowych polecam to. Naprawdę, jeśli w kraju tak "świadomym swych zagrożeń", namawia się akurat papieża, by zrezygnował ze swych zwykłych, i jak dotąd niezawodnych, środków bezpieczeństwa, to coś to oznacza. Czy ktoś sobie wyobraża, co by się stało, gdyby papież tam zginął w zamachu? Widać jednak ktoś ocenił, że to co by się stało, miałoby, z jego punktu widzenia, więcej zalet niż wad. Inaczej tego się nie da ocenić. No, chyba, że ktoś należy do wesołej gromadki powtarzającej jak mantrę, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, z pewnością chodzi o pieniądze".

Wszystko tu się ze wszystkim zazębia! Wszystko jest kontrolowane z góry. Co z tego, że mały urzędniczyna tych wszystkich subtelności nie rozumie? Jego po prostu popycha się, kijem i marchewką, w odpowiednim kierunku... Jemu się po prostu umożliwia pewne działania, innym zaś się uniemożliwia inne działania - takie, które by spowalniały postępy projektu.

Pogadaliśmy sobie o zaletach i wadach sentencji i tym, że "jak nie wiadomo... to..." - sprawa zasługuje moim zdaniem na wyjaśnienie, ale teraz chciałem przejść do sprawy, dla mnie przynajmniej, najistotniejszej w tych żałośnie grafomańskich, za to czołobitnych wobec Unii, wierszykach.

W każdej walce, a polityka nie jest tu wyjątkiem, niezwykle ważne jest, by mieć inicjatywę. Mieć inicjatywę, oznacza, że to my za każdym razem decydujemy, jaki wykonamy ruch, przeciwnik zaś musi dopiero znaleźć nań odpowiedź. Nie ulega dla mnie cienia wątpliwości, że w walce pomiędzy Unią i związanymi z nią (mniej lub bardziej formalnie i mniej lub bardziej ściśle) Siłami Postępu, a ich przeciwnikami, to Unia i Siły Postępu mają całkowitą inicjatywę. Powiedzmy sobie zatem, co z tego faktu dalej wynika.

Wynika to, co w każdym przypadku walki, w której jedna strona ma cały czas inicjatywę - to, że ta strona ocenia, jaki stan chce i jest w stanie osiągnąć w następnym ruchu ("ruchu" w takim sensie jak w szachach: raz ty, raz ja, choć oczywiście tutaj to jest raczej w czasie rzeczywistym), i to dyktuje jej podejmowane decyzje.

Profesjonalny gracz w bilard nie tylko wbija te tam kule do tych tam dziur, ale także przewiduje ich ułożenie po wykonaniu uderzenia. Szachista, jak każdy wie, przewiduje wiele ruchów naprzód. Wyszkolony bokser zadając cios, przewiduje już własną pozycję i pozycję przeciwnika, przygotowując swój następny cios czy obronę. Każdy to chyba wie, tyle, że nie w polityce, bo tam różni cwani macherzy uczą nas mądrości w rodzaju, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze".

No i teraz zadajmy sobie pytanie: jakiegoż to stanu oczekuje Unia skutkiem przymusowego uczenia sześciolatków wierszyków w rodzaju tego, któryśmy sobie tu na początku zacytowali? Że dzieci staną się euroentuzjastami, tak? Z całą pewnością to także. Co dalej? Że rodzice wielu z tych dzieci, ci kochający Unię, dostaną z tego powodu orgazmu. Zgoda, pewnie dostaną, choć po prawdzie nie wiem, czy tego by się nie dało zorganizować znacznie prostszymi środkami.

Istnieje bowiem - mówię teraz czysto teoretycznie - ryzyko, że jakaś część rodziców tych dzieci, niech to będzie 20%, niech to nawet będzie i mniej - gnana elementarnym poczuciem smaku wyśmieje przy dziecku ową grafomańską a wobec Unii czołobitną "poezję". Jakaś drobna część może także przekazać dziecku swoje zastrzeżenia i argumenty z przyczyn merytorycznych - uważając na przykład, że taka indoktrynacja małych dzieci jest po prostu obrzydliwa i typowa dla reżimów totalitarnych.

Zgoda, to będzie mniejszość. Cóż jednak, jeśli ta mniejszość nie da się przekonać? Nie da się ugłaskać? Jeśli trwać będzie w swych sprośnych, antyunijnych błędach niezależnie od wszystkiego? A w dodatku... aż się włos jeży, może się, teoretycznie oczywiście, zdarzyć tak, że Unia z jakichś powodów straci nieco ze swego nieodpartego uroku... Jakiś kryzys, jakaś świńska grypa dotykająca brukselskich urzędników i ich lokalnych kolaborantów... Był AIDS, którego się nikt przecież w radosnych latach wolnej miłości i kwiatów nie spodziewał, może być i taka grypa...

No i tutaj mamy znowu gambitową sytuację. Coś takiego, jak z tym papieżem w Izraelu, który nie ma chronić się w papamobilu... Nie wiadomo oczywiście dlaczego nie ma, ale jeśli się człek zastanowi, co z tego może wyniknąć, to sprawa staje się dziwnie jednoznaczna... Coś jak ta dzisiejsza tytułowa strona w "Gaziecie Wyborczej".

Jeśli ktoś zastrzeli papieża, w końcu, choćbyśmy przyjęli, że prawdopodobieństwo jest minimalne, to po co i tak je zwiększać, prawda? Jeśli byśmy przyjęli, że zawsze istnieje ryzyko, iż ludzie, których nachalna unijna propaganda skierowana do małych dzieci - w dodatku przy pomocy żałosnej grafomanii - Unię tę kompromituje... Że ci ludzie zdołają do swej opinii przekonać innych ludzi, ci zaś następnych... Po co ryzykować? Prawda pani minister?

No właśnie, rozumowanie jest słuszne, ale tylko pod warunkiem, że się przyjmie, iż jest tu jakieś ryzyko. Co wcale nie jest jednak takie pewne. Bardzo prawdopodobne bowiem jest, iż Unia - ci którzy to wszystko jakoś na parę ruchów naprzód przewidują, ci którzy to jakoś wszystko koordynują, oczywiście nie ten mały urzędas, co to swemu szwagrowi załatwił grafomańską fuchę! - ryzyka żadnego tutaj nie dostrzegają. I że mają w tym rację.

Po prostu ci ludzie tak to widzą, że oporu nijakiego nie będzie... Że ci, którzy swoim dzieciom mieliby przekazywać antyunijne treści, czy powiedzmy wyśmiewać prounijną "poezję", szybko się, pod naciskiem faktów, opamiętają. Nikt przecież nie chce swoim dzieciom zamknąć drogi do wykształcenia - kiedy już praktycznie każdy ma wyższe studia, nasze dziecko ma zakończyć edukację na... Zerówce, chciałem powiedzieć, ale przecież nikt nie powiedział, że takie dziecko, co to nie potrafi nawet wyrecytować prostego i duszoszczipatielnego prounijnego wierszyka w ogóle tę zerówkę ukończy!

TW Bolek szkół nie kończył i jest euromędrcem, fakt - jednak kto zagwarantuje, że nasze dziecko drugim Bolkiem zostanie?! A to przecież nie wszystko. Jeśli rodzice sami stracą pracę... Jeśli zostaną publicznie napiętnowani... Jeśli nie będą mieli czasu nic dla siebie i dziecka zrobić, będą bowiem ciągani do szkoły... Albo i po sądach, czemu nie? Pobrykają, pobrykają, ale w ciągu paru lat się nauczą. A potem wymrą, zaś dzieci, wychowane na prounijnych wierszykach urosną, zajmą przysługujące im miejsca w społeczeństwie, no i będą dalej głosić i egzekwować miłość do Unii.

I o to przecież tu chodzi - nie o żadne pieniądze dla szwagra! To jest pierwszy krok... No, nie całkiem pierwszy, bo takich kroków była już przecież masa i wciąż mamy nowe... To jest kolejny krok na drodze, którą Unia idzie całkiem świadomie... A przynajmniej ci, którzy wiedzą, którzy koordynują, od których coś (poza fuchą dla szwagra) zależy.

Jeśli Unia może sobie pozwolić na tak wulgarne, tak totalitarne postępowanie wobec małych dzieci, oraz ich rodziców, to widać ma opracowane dalsze ruchy. To zaś świadczy jednoznacznie o tym, że Unia ma opracowany plan wprowadzenia całkowitego totalitaryzmu. Ja sam nie mam co do tego wątpliwości od całkiem dawna, ale może cała ta powyższa analiza przekona o tym kogoś następnego. Oby!

P.S. Już po napisaniu tego tekstu znalazłem tutaj całość wierszyka, a w każdym razie większą porcję. Otóż idzie on tak:

Do Unii też należeć chcę,
to drugi dom, więc cieszę się.
Dwa domy mam tak bliskie mi,
w jednym chcę żyć, w drugim chcę być.

Nic dodać, nic ująć, prawda?

triarius

Opowiadanie część II


Zjadł śniadanie przy przemiłym szczebiocie gospodyni, spoglądał na nią z boku…szukał czegoś w głębi jej oczu, ale ona albo nie zdawała sobie sprawy, że chodziła we śnie, albo była wspaniałą aktorką.
Podziękował za śniadanie i powiedział, że wychodzi na spacer, zapytał się, też o to kiedy ma wrócić na obiad, bo ma zamiar być długo na tym spacerze i spróbuje zwiedzić całą okolice, ma nadzieje, że ona wskaże mu miejsca warte tej wędrówki.

Kobieta pięknie przekrzywiła głowę, uśmiechnęła się.

-Wie pan, okolica jest cała piękna, ja za nią przepadam, gdy przed czternastu laty tu przyjechaliśmy…-zawahała się – gdy się tu przeprowadziłam – odwróciła się na chwilę od niego i głęboko westchnęła. – Okoliczne lasy są piękne, tu niedaleko jest piękne jeziorko – zaczęła jakby od nowa i znów z siłą karabinu maszynowego.- dalej jest piękne urwisko, wiem, wiem, nie każdy lubi wiejący wiatr nad przepaścią, ale urwisko ma wiele uroku, sama tam często chodzę. Poza tym, jak pan wie, jest tu przepiękna ruina zameczku, o którym krążą legendy…zazdrość, skarby i widmo niewiernej żony….a obiad będzie o drugiej, chyba, że chce pan by był wcześniej, albo później?

Nie chciał ciągnąć jej za język…ale nagle zdał sobie sprawę, że rzeczywiście duży dom…ona sama, ciekawe z kim tu się przeprowadziła i czemu szybko zmieniła temat…przyjrzał się jej, mogła mieć około 35 lat, była kobietą bardzo atrakcyjną, więc czemu jest sama, czemu żadnych fotografii dzieci?
Nie śmiał jednak o nic pytać, przynajmniej na razie, przecież będzie tu dwa tygodnie, więc miał czas na takie pytania, choć zaczęło go to nurtować, bo kobieta wydała mu się bardzo tajemnicza…i piękna. I gdy tylko zapominała, nie trajkotała, tylko ….no właśnie było w niej coś, co go zafascynowało, coś, co chciała ukryć, nawet tym szybkim stylem mówienia.
Wyszedł mówiąc, że wróci o 14 i że ta pora bardzo mu odpowiada, podziękował też za wskazówki co do jego spaceru po okolicy.

Szedł szybkim krokiem w stronę wskazaną jako droga nad urwisko, chciał się przekonać, co ją w tym miejscu zafascynowało…może w ten sposób chciał ją lepiej poznać? Od wczorajszej nocy, od jej pojawienia się w jego pokoju zaprzątnęła jego myśli….roześmiał się w duchu, „no tak zobaczyłem nagą kobietę i nie mogę z tego powodu odpoczywać, zwiedzać, jakbym nie miał innych problemów!”
Ale niestety nadal myślał intensywnie o niej, nawet nie zauważył, kiedy doszedł nad urwisko.
I aż dech mu zaparło, bo było tu cudownie, urwisko prezentowało się jak z krainy baśni, wielkie głazy, na których stał spływały jakby na sam dół, lecz dalej rozciągała się ogromna łąka usiana drobnymi niebieskimi kwiatkami, po prawej stronie, jakby na warcie stał mroczny las, a po lewej spływał rwący strumień obmywając kamienne podłoże.
Stanął na samej krawędzi i zamknął oczy…poczuł się jakby fruwał w powietrzu, wiatr pieścił mu twarz…pomyślał, że łatwo by było rzucić się stąd w dół i nawet by się nie bał.
Usłyszał szelest tuż za sobą, cofnął się od krawędzi i odwrócił się, otwierając oczy…jakieś dziesięć kroków od niego stała dziewczynka i wpatrywała się w niego.

-Cześć mała – zagadał do niej

Dziewczynka stała dalej wpatrując się, ale w pozycji umożliwiającej szybką ucieczkę,

- Jesteś niemową?- zapytał

Dziecko przekrzywiło głowę i pokazało braki w uzębieniu w szerokim uśmiechu.

- Nie prosę pana, tylko mama nie kaze mi gadać z obcymi –zasepleniła dziewczynka

- Słusznie mówi twoja mama, a co tu robisz?

- Bo Symek mówił, że się pan sprowadził do pani Magdy i posłam zobaczyć gdzie pan idzie.

-Kto to ten „Symek”?

Dziewczynka znów się szeroko roześmiała pokazując braki obu górnych dwójek i jednej jedynki.

-Nie Symek, tylko Simek, tylko mi wyleciały zęby i trochę mi śmiesnie wychodzi – znów się roześmiała- wie pan, mlecaki, zaraz będę mieć dorosłe zęby. A Symek to mój brat.

- Acha, więc twój brat chciał sprawdzić, czy ty byłaś ciekawa gdzie idę?

-A pan się nie gniewa? Ja chciałam zobaczyć, bo wie pan o pani Magdzie róznie mówią.

- A co takiego? – zaciekawiła go ta dziewczynka, może od niej się dowie czegoś o swojej gospodyni.

- Mama mówi, zeby takich zecy nie paplać…ale wszyscy we wsi mówią, ze ona jest przeklęta i ze jak spojzy na coś, to, to zdechnie, albo umze. Że jest carownicą!- prawie ostatnie słowa wykrzyczała i stała z wybałuszonymi oczami czekając na efekt swoich słów.

Uśmiechnął się przyglądając się małej.

- Jak widzisz żyję i nic mi nie jest, a pani Magdalena jest uroczą kobietą, która wynajęła mi pokój, wiesz? I raczej nie opowiadaj takich głupstw, bo mama na pewno by nie była zadowolona, co?- dalej się do niej uśmiechał, nie chcąc jej spłoszyć, ale nie znosił takich bredni, którymi żywiły się w tak małych miejscowościach plotkarki, a ta mała je po prostu powtarzała.

- Ale się pan nie gniewa na mnie?- zapytała stropiona

-Ależ skąd, tylko nie powinnaś takich rzeczy powtarzać, bo mogłoby to dojść do pani Magdy i byłoby jej przykro, prawda? A i twoja mama też by była chyba niezadowolona, że takie rzeczy opowiadasz i to obcemu mężczyźnie.

Nagle z oddali usłyszeli nawoływanie. Dziecięcy głos wołał jakąś Kasię.

-To mnie Symek woła – powiedziała - musę iść, ceść

-Cześć Kasiu! –zawołał za nią, choć już zniknęła za kępą krzewów.

Spojrzał na zegarek, dochodziła dwunasta, więc jeszcze miał dwie godziny na spacer, postanowił obejrzeć jeszcze ruiny.


Kiedy wracał na obiad, widział w oknach poruszające się firanki, wiedział, że jest obserwowany, no cóż w tak małej miejscowości pewnie uchodził za atrakcję….uśmiechnął się na tą myśl.
Po obiedzie, zresztą bardzo pysznym, co też się liczyło gospodyni na plus, pomyślał, że powinien sprawdzić, co właściwie jest za tym regałem, jak poprzedniej nocy ona dostała się do jego pokoju.
Podziękował więc pięknie za posiłek i powiedział, że chyba pójdzie się chwilę zrelaksować u siebie.

CDN…

wtorek, 28 kwietnia 2009

O Kaczorach, pośpiechu i zapomnianej zasadzie


Była kiedyś taka gadka, że wyśmiewanie się z nazwisk jest objawem skrajnej słabości umysłowej. Ostatnio jest to teza mało popularna, skoro nawet kwiat naszej felietonistyki oraz inteligencji powszechnej, znalazł używanie i wiele radości w nalewaniu się z Kaczorów.
W zapomnienie poszło ostrzeżenie, że to żenada i teraz jest to po prostu dobra zabawa. Szaleństwo humoru oraz tego humoru race. Czy Bogusława Kaczyńskiego ktoś kiedyś nazwał Kaczorem? Czy ktoś sprzedał choćby za złotówkę żart, że niby „jakim cudem Kaczora wpuścili do La scali?

A teraz wychodzi jakiś cep na scenę i zakwacze, a publika się pokłada ze śmiechu, albo i nie. Myślę, że to z pośpiechu.
Jak jest pośpiech to się wszystko upraszcza, a jak się raz zacznie upraszczać to już końca upraszczaniu nie widać.
Nadejdzie taki czas, że jedynym powszechnie zrozumiałym komunikatem będzie niemowlęce „a gaga, a gugu” I też będzie dobrze, a może nawet lepiej.

Była kiedyś taka gadka, że „Ave Cesar morituri te salutant”, co w swobodnym przekładzie znaczy mniej więcej to, że idący na śmierć pozdrawiają Cezara. I nie chodzi tutaj o Cezara Borgię, wzorcowego księcia z opowieści patrona spin doktorów i story spinnersów, tylko o starodawnego Cezara, którego ciachnął między innym Brutus.

Nie piszę o tym bez powodów. Obrazem nauki, jaką ludzkość wyciągnęła z tej historii jest fakt, że na mojej ulicy żyje dzisiaj trzech Brutusów i tylko jeden Cezar. Tyle tylko, że to są psy. Czy się gryzą między sobą? Nie wiem.

Wiem za to, że nalewający się z Kaczorów, Kaczorów piętrzący jako absurd i mrugający Kaczorami, za nic mają fakt, że ich lider ma na imię Donald. To jest w tym pośpiechu zbyt skomplikowane skojarzenie i dlatego nie ma większych szans by się przebić do świadomości ogółu. Co innego Kaczory! Kaczory są zrozumiałe, choć z łatwością można sobie przypomnieć, że w bijącym przed laty rekordy popularności „Polskim ZOO” Kaczory były chomikami. Złośliwymi, ale chomikami.

Jako chomiki egzystowały całkiem jeszcze niedawno w tak zwanej świadomości zbiorowej, a kaczorami, Kaczory stały się w momencie, gdy ośmieliły się dokonać zamachu na demokrację wygrywając demokratyczne wybory.
Wracając do Cezara i jego „Ave” Czas by to jakoś przerobić na – powiedzmy – Idący w niewole pozdrawiają swoją władzę, czy coś w tym stylu, i broń Boże nie po Łacinie, bo tylko jakieś odchylenie sondażowe zakuma.

Muszę się przyznać, że nigdy nie znałem nigdy nikogo, kto nazywałby się Tusk albo Kaczyński. Jakoś zabrakło mi szczęścia, bo zaraz mógłbym przytoczyć jak się na nich mówiło, jakie mieli oryginalne ksywy.

Mogę wspomóc was tylko moim własnym i jedynym szwagrem, który ma na imię Jarosław, a każdy bystrzak wie, kto jeszcze ma na imię Jarosław, prawda?

Uwaga spin doktorzy i story spinnersi PiS i PO!

Na mojego szwagra, który jak wspomniałem ma na imię Jarosław, od 24 lat mówię „Jabu” od słynnego Jabbu Cassigi, którego poznaliśmy razem, zaśmiewając się z japońskiego serialu o legendarnym Musashim. Jeśli ktoś pamięta ten film, pokazywany w latach osiemdziesiątych, otrzymuje pięć punktów.

Serial kończy się bohaterską śmiercią Musashiego, a głos lektora poucza fanów, że Mushashi trafił w zaświaty, gdzie jak zapewnia nas lektor „nadal podąża drogą miecza”

I to jest właśnie jakiś pokrętny morał tego pełnego dygresji – przyznam – dość miernego i dziwnego tekstu. Ale w pośpiechu ujdzie. Ujdzie w tłoku a szczególnie w pośpiechu.

Autorowi chodzi o to, że nawet po ostatecznej klęsce ciała, jaką bez wątpienia bywa śmierć, można z powodzeniem robić nadal skutecznie to samo, co robiło się przedtem, i wbrew tak oczywistej przeszkodzie, nadal podążać drogą miecza, albo, co kto tam ma w swojej zbrojowni. To taka uwaga o człowieku i jego kondycji ( nie mylić z kondycja nabywaną przez głupawe bieganie po lesie w dresie )

Tyle o człowieku a na koniec będzie o politykach i ich drodze.

Odkąd Cezar i Brutus przede wszystkim bywają psami, politykom jest łatwiej.

Byłoby im trudniej, gdybyśmy przestali się spieszyć. Gonić za uciekającymi pointami. Zlekceważyli medialne werble zagrzewające nas do boju, choćby, dlatego, że grzmią z playbacku. Jakieś śmieszne chłopięta wciskają guziczki i tyle.

Jak będziemy pędzić na ich każde wezwanie mogą się okazać werblami żałobnymi.
Dla nas.


( Zdjęcie na blogu. Natalia Jarecka )

piątek, 24 kwietnia 2009

Podróż sentymentalna. Witamy w dawnych czasach

Iwonka jako skromna dziewczynka. Na główce zaplecione "koszyczki" Cóż za buziak! Jaka mina! Mój dziadek mówił na mnie z powodu tych kokard "motylek".
Stoję w otoczeniu słoneczników, szkoda, że zdjęcie jest niezbyt ostre i nie widać drugiego planu.





Uczę się chodzić w bambusowym "chodziku" Mało miejsca. Przestrzeni. A maluszek zasuwa! Mamina torebka. Niczym odważny teletubiś w czasach średniego Gomułki. Rok 1963. Dobry to był rok!



Portret blogera z czasów młodości. Rok 1986. Dziwne to zdjęcie ponieważ byłem wtedy blondynem. Rzecz w tym, że akurat wróciłem z boiska. Rżnąłem w piłę jak diabeł.
Ach te niebieskie oczęta!

Chocim 11.11. 1673. Bitwa

Już dziesiątego nie było nam do śmiechu. Deszcz tak zacinał, że zbliżająca się bitwa zdawała się błahostką. Wieczorem jak stanęliśmy w szyku – a deszcz siekł niemiłosiernie – Już też z panem Orkowskim mówiliśmy wówczas, że nijakiej rozkoszy nie użyjemy na tym polu. Bisurmaństwo w naszych dawnych okopach szkaradnie gotowe z armatą uszykowane - Siły niby równe, ale jak to u nich... Zliczyć tego nie sposób, kto do walki gotowy, bo tam sług i przy taborach ludzi bylejakich mrowie.

No, to my na koniach w szyku, hetmana Jabłonowskiego usaria! Ciemno jak w rzyci – Już z drzewem w łapskach, proch chronim, szable w gotowości! Już też i deszcz marznąć począł i lodem nas skuwało powoli. Piechota ogni palić nie może, bo z armat okrutnie tłuką Allacha takie syny, to się i gorzałką grzeje.

Ryki między ludźmi straszne. Już by i sami o mało nie ruszyli! Dragoni zajeżdżali szeregi i płazem tłukli. Nagle szum powstał od prawego skrzydła, że hetman Sobieski jedzie! Aż tu jak nie gruchnie bęben, a trąby! Już lonty przy armacie! Wszystko stanęło niczym w błysku jakimś, a pohańce już na wałach w powietrze swemi pukawkami grzmią!

Ucichło, a za trzy pacierze znowu! Który koń, albo i jeździec do bitwy nie przywykł, albo z krwi gorącej, już i szyki łamie, a koniem zatacza.

Ja też się wybrałem w ziąb taki bez gaci ciepłych, co niby swoboda ruchów w walce ważna. Koń mi mdleje. Już go Józek gorzałką naciera, a widzę, że i siebie odpowiednio smaruje. My po łyczku jeno i dalejże ziąb gotowością serdeczną zabijać. Widzimy, że noc długa, a jeno psubratów płoszym onymi alarmami, żeby ogrzać się nie mogli.

Pan Orkowski cały jakby bałwan lodowy, a przecie śmieje się jakoś do mnie mroźnie i osobliwym napitkiem mołdawskim mnie częstuje.

Hetman Jabłonowski, jak orzeł w niebiosach, bo tygrysy mu niczym skrzydła wiatr rozwiewa, ciągle miedzy nami.

-Podobny do kwoki wśród kurcząt!

Już taka osobliwa w śmiechu pociecha, gdy i chęć i gotowość, a przeciw nam jeno aura niestateczna i onych barbarusów, licząc lekko na czterdzieści tysięcy.

Cóż mi tam - byle nie zmarznąć. Ta blaszka, która niby to ozdoba, a niby chroni, już mi całkiem kinol odmraża. A już i grad tłucze. Północ. Psie syny ogniska palą, to nasi z armat celnie biją! Ałłach! Cóż za wycie! Już tam do raju setkami idą, a my w śmiech!

U nas kawalerów zacnych onej nocy zamarzło 23, a co ciurów, a z piechoty, gdzie kto popiwszy zbytnio zasnął już zmarzł.

Ja już też w ostatnich, bez onych kalasajdów terminach, trzęsę się niby listek, ale młody byłem - to i zdzierżyłem. Wierzcie mi jeno, że najstraszniejsza to noc była, z tych co przeżyłem.

Przed bitwą, krwi rozlaniem, zawsze w sercu bojaźń przecie jest, a tej nocy nie czuliśmy nic, poza pragnieniem jakiegoś ciepła. Majaczyłem chwilami, że kominek, kobiety, że tace dymiące służba na stoły wnosi, ale pan Orkowski widząc, ze Jarecki drzemie, przecie zawsze mnie przez kark przejechał!

Po pólnocy galancie już było, kiedy w tej śmiertelnej lodowatej godzinie sam Hetman Wielki Sobieski nasze szeregi nawiedzić raczył. Jakby nas żelazną rózgą kto tłukł, takiego efektu w szeregach niezdolen byłby uczynić. Jedzie nasz wódz ukochany na koniu czarnym jak noc, cały w skórach niedźwiedzich. Tego poklepie , tamtego przytuli ręką prawie już królewską. Tu się zaśmieje, zakpi z onych turczynów marnych. Duch w szeregach tak rósł, że zmarzniętych rycerzy szeregi, jakby gęstniały, jakby wzwyż rosły, piękniały!

Na koniec wam opowiem, jak do mnie podjechać raczył i co mi rzekł cicho, ot na ucho, mnie struchlałemu przecież przed taka personą.

Zatoczył koniem, bo uprzednio mnie minął, a podjechawszy w strzemię, rzec raczył:

- Co to Waść siedzisz na onej kobyle, niczym podesrany! Ruszże się! Dajże innym przykład jaki! - I odjechał w ciemność, a zaraz pan Orkowski się zbliżył, a sąsiad dobry to przecie i druh ukochany.

- Co rzekł Waćpanu? Co rzekł, w imię Chrystusa, powiedz Waćpan! - Odetchnąłem głęboko, bo i myśli zebrać, czas był najwyższy. No to i mówię, nieco lodem plując.

- Rzekł, że wielką widzi we mnie ochotę, i cobym temperament studził, a rana w gorącości doczekał!

No i do tego przyszło. Krwi bisurmańskiej przelałem mnóstwo. Łupy zdobyłem godne, a także sławę, że byłem ostatni, którego król nasz ukochany, a wówczas Hetman Wielki Koronny do boju osobiście raczył zagrzewać! Chwała Bohaterom!

Mistewicz w lodówce. W obronie posłańca

Od pewnego czasu mam wrażenie, że otwierając lodówkę natknę się w niej na Eryka Mistewicza piszącego kolejny tekst dla wysokonakladowej prasy.

I jeśli faktycznie nie byłbym zbyt zadowolony znajdując go w lodówce, zamiast półek z jedzeniem gdyż pogoda nie sprzyja dużemu grillowaniu, to przyznaję się „bez bicia” - że czytam jego teksty z zainteresowaniem. Dzisiaj wchodząc na S24 natknąłem się wpis:
http://nazapleczu.salon24.pl/102494,index.html
Już miałem z „na zapleczu” sobie popolemizować i nawkładać autorowi za tytuł w którym wiedziony osobliwą fantazją pojechał dość dowolnie „ z Goebelsa” – co ani nie jest specjalnie ładne ani mądre, ale grzebiąc w sieci znalazłem jeszcze jeden tekst Pana Eryka – i to skąd? Z samej Rzepy!
Tekst nosi tytuł „ Kaczyńscy lecą w płomień świecy” a całość, każdy chętny może przeczytać tutaj:
http://www.rp.pl/artykul/9157,220381_Kaczynscy_leca_w_plomien_swiecy__.html
W skrócie chodzi o to, że Kaczyńscy sprzeciwiając się zakazowi reklamy politycznej w Polsce, sami strzelają do siebie i grzebią szanse własne i szanse prawicy w przyszłych zmaganiach wyborczych. Mistewicz rzuca przykładową i przesadną w naszych warunkach kwotę miliarda dolarów i żonglując tą sporą przecież sumą, pisze tak:

„Miliard dolarów, jaki wydały sztaby McCaina i Obamy w amerykańskiej kampanii prezydenckiej, nie jest trudny do wyobrażenia dla Grzegorza Schetyny i Donalda Tuska. Spółki Skarbu Państwa, nie mówiąc już o prywatnym biznesie, operują o wiele większymi pieniędzmi. Miliard dolarów to mniej więcej tyle, ile w ciągu pół roku zyskałaby grupa TP SA, gdyby premier Tusk odwołał wreszcie Annę Streżyńską, regulatora rynku telekomunikacyjnego bezlitośnie obniżającego zyski France Telecom w Polsce.

Miliard dolarów potrafi wyobrazić sobie Paweł Piskorski, jedyny dziś ożywczy strateg operujący na scenie politycznej na lewo od Platformy Obywatelskiej. Ten eurodeputowany nie tylko potrafi wprowadzić grupę ludzi do parlamentu (co udowodnił, organizując przed laty kongresy Platformy Obywatelskiej i budując jej potęgę), ale i zdobyć nieograniczone środki. Miliard dolarów nie jest dla niego kwotą niewyobrażalną.

Miliard dolarów może sobie też z łatwością wyobrazić polska lewica, a właściwie ta jej część, która czasami jeszcze zwołuje konferencje o konieczności większej uległości w relacjach ze wschodnim sąsiadem. Miliard dolarów na zakup kraju „bliskiej zagranicy” lub tylko na jego wyborczą destabilizację nie jest dla jakiegokolwiek poważnego mocarstwa szczególnie dużym wydatkiem.

Miliard dolarów jest natomiast kwotą niewyobrażalną dla braci Kaczyńskich. Do dóbr doczesnych podchodzą oni z daleko posuniętą ignorancją – cedując zajmowanie się finansami a to na rodzinę, a to na przyjaciół. Gdyby jednak wyobrazili sobie miliard dolarów, wiedzieliby, że nigdy nie będą w stanie zdobyć takich pieniędzy. A jeśli ktoś ich zapewnia, że foundrising na rzecz PiS nie stanowi dla niego większego kłopotu, powinni jak najszybciej pogonić go z powrotem do Brukseli”

W ostatnim akapicie chodzi pewnie o „misia” Kamińskiego, polityka, który potrafi wmówić braciom nie takie rzeczy – choćby własną kompetencję i siłę medialnego przebicia, co faktycznie jest sporym i niepodważalnym osiągnięciem.

Całość argumentacji sprowadza się pewnie do tego, że PO zawłaszczył media, w związku z czym my będziemy walczyli przy pomocy mamony wydawanej na reklamę wyborczą.

Tu się z Mistewiczem zgadzam w stu procentach, że w przypadku Pis jest to taktyka samobójcza, ale z drugiej strony łatwiej jest się poddać, bojkotować i zgrywać zaciętego ponuraka jeśli z partyjne szeregi czyści się z ludzi, którzy mieli własne zdanie i potrafili walczyć w mediach.

Złudzeniem jest jednak myślenie, że wystawiona na plakacie gęba, która w dyskusji telewizyjnej nie potrafi wykpić bubków z konkurencyjnej partii, swoim marsowym albo zatroskanym spojrzeniem wzbudzi w przechodzących lub przejeżdżających obok mega gęby szał objawiający się chęcią oddania na gębę głosu.

Autor dodaje jeszcze – a jest to uwaga godna przemyślenia, że cholernym błędem jest ciągłe, nie mające końca pompowanie kasy w agencje reklamowe by za ich pośrednikiem kontaktować się z elektoratem. Trzeba zwrócić uwagę na fakt, że reklamową wolnoamerykanką są zainteresowane przede wszystkim te agencje, ponieważ jak wiadomo „pecunia non olet” a im bardziej bizantyjska kampania, tym bardziej nie śmierdzi ta pecunia.

Mistewicz posługuje się w swojej argumentacji przykładem francuskim i wywodzi korzyści dla demokracji z przymuszenia polityków do zmiany stylu prowadzenia kampanii. Wszystkich zainteresowanych odsyłam do tekstu, w którym podano szereg ograniczających szał wyborczy restrykcji zastosowanych skutecznie nad Sekwaną. Nie, żeby od razu dzięki temu Francuzi znaleźli nowego Napoleona, ale zawsze można spojrzeć jak robią to inni.

Ostatni akapit tekstu Mistewicz zatytułował „ Kaczyńscy przegrają” Dla zwolenników PiS-u sam taki podtytuł pewnie stanowi kamień obrazy i przejaw sympatii autora dla PO. Kto tak sądzi, należy do ludzi, okładających kijem posłańca przynoszącego złe wieści, a to przecież nawet nie wieści tylko rada!

Nie siada się do pokera z tysiącem złociszy przeciwko komuś, kto ma po kieszeniach milion i a jeśli się siada licząc na wygranie tego miliona, nie należy się przynajmniej godzić na regułę nieograniczonego przebicia, bo inaczej tak zwane tyły są nieuniknione.

Zresztą, logicznie rzecz biorąc – godząc się i nalegając na utrzymanie obecnego stanu rzeczy, przecież PiS nie zdobywa automatycznie przychylności mediów, czyli stanie przy okazji wyborów przed dwiema ścianami: finansową i propagandy medialnej, gdyż jest powiedziane, że kto ma, będzie mu dodane. I tyle. Jak się już tak wysoko wspiąłem, nie omieszkam dodać:

„Kto ma uszy, niechaj słucha!”

Mistewicz we Frondzie. Także o blogerach

W najnowszej, papierowej „Frondzie” Eryk Mistewicz zamieścił tekst – jak to ma w zwyczaju – o postpolityce. Wybrałem z niego dozwolony objętościowo fragment i zamieszczę tutaj - jako cytat. Dlaczego ten fragment?

Każdy kto doczyta do końca, łatwo się zorientuje w moich pobudkach ( he he )

Kataryna to wiadomo, ale Free Your Mind się ucieszy!

Całość bardzo ciekawa. Niestety nie mogę dać linka, ponieważ nie znalazłem wersji elektronicznej – a szkoda! Trzeba się udać do „Empiku” U nas w Golinie – „Frondy” nie prowadzą - na przykład!

Eryk Mistewicz - "Witajcie w postpolityce" - fragment


„Ofiarą postpolityki stały się też partie. Ponad 50 proc. Polaków nie utożsamia się z żadną. Podobne wyniki nadchodzą z innych krajów. Ostatnia funkcja partii to kadrowa rezerwa, armia postulantów do ministerialnych funkcji. Ale i ta funkcja się kończy. Komórka sekretarza generalnego-wicepremiera z pamięcią 250 numerów telefonów w zupełności
wystarczy.

Cóż to zresztą za partie, w porównaniu z gigantami jeszcze
niedawno liczącymi po kilkaset tysięcy członków, które "rozprowadzały" europejską politykę. Nawet kandydaci w wyborach prezydenckich starają się być coraz dalej od "partyjnego betonu". Bardzo źle wygląda on bowiem na
zdjęciach.

Profesor Serge Guerin twierdzi wręcz: "Partie nie niosą już
wielkich zmian". Co gorsza, najczęściej też łapią wirusy najgorszych praktyk styku polityki i biznesu, generują złe społeczne praktyki. Gubią się w postpolityce partie, gubią się mądre głowy. Co jest dziś lewicą a co prawicą? Co partią liberalną a co konserwatywną? Partia lewicowa na
swoich sztandarach umieszcza Ojczyznę a nawet Boga, chowa czerwone flagi w to miejsce wywieszając narodowe, zaś prawica mówi o wartości pracy i społecznej wrażliwości. Pochowały się partie radykalne. A jeśli tak, jeśli wszystkie partie głoszą z grubsza to samo, mają podobny program i tożsame
idee, to co właściwie w polityce jest ważne? Różnice są takie jak między Coca-Colą a Pepsi? A więc wizerunek, ułuda, miraż?

I jeśli już, to konieczność wykończenia jednej firmy przez drugą?

Nie odpowiedzą na to pytanie media, w postpolityce bowiem te tradycyjne już schodzą z placu boju. Niegdyś jeden artykuł we wiodącej "papierowej" gazecie mógł zmienić losy kraju. Niczym "J'accuse" Emila Zoli czy "Wasz prezydent,
nasz premier" Adama Michnika. Dziś coraz więcej wysiłku trzeba włożyć w wykreowanie politycznej "linii przekazu dnia" czyli tego, o czym się mówi a co się przemilcza.

A źródłem tak "przekazu dnia" jak i wiodącej opinii mogą
stać się Kataryna, Maria-Dora, Jacek Jarecki czy Free Your Mind, wyrastający na kultowych blogerów polskiej cyberprzestrzeni. Komunikacja staje się rozproszona, zaś badania D-Link Technology Trend wskazują: internauci wyżej oceniają treści serwowane im przez innych użytkowników sieci, niż
profesjonalnych dziennikarzy. Obie grupy mając podobny zasób informacji, dostęp do podobnych źródeł, podejmują rywalizację.

Swoją drogą już dziś współczuję przegranym.

Współczuć należy też socjologom, politologom, wielkim publicystom, magom zbiorowej wyobraźni. W postpolityce "pośrednicy informacji" są coraz mniej potrzebni, coraz mniej w oglądzie sceny publicznej mogą narzucić,
zablokować, zredefiniować narzucając swój odbiór wydarzeń. Stracili zdolność mobilizowania ludzi. Komunikacja przeskakuje nad nimi, niczym iskra w samochodowym zapłonie.

Jeśli tylko jest dobrze przyrządzona - potrafi ich ominąć”

Jarosław Kaczyński. Być jak Rolling Stones

Z prawdziwą radością przeczytałem przed chwilą w internetowym wydaniu Dziennika fragment wywiadu duetu Karnowski @ Zaremba z Prezesem PiS, który ukaże się jutro.

http://www.dziennik.pl/opinie/article302826/Kaczynski_Nie_jestem_dyktatorem.html

Wreszcie, przywódca PiS docenił rolę wizerunku politycznego i jego roli w zdobywaniu czy odzyskiwaniu utraconego elektoratu.
Zaraz na początku wywiadu mówi:

„Odrzucam politykę opartą wyłącznie na kryteriach wizerunkowych”

Czyli Pan Premier pojął jak ważny jest we współczesnej, zepchniętej do mediów polityce – wizerunek.

To jest najlepszy, jaki można wymyślić początek kampanii wizerunkowej. Teraz powinien to tylko konsekwentnie powtarzać, powtarzać do skutku i do znudzenia.
Taką deklaracją, o ile będzie odpowiednio słyszalna:

- Ustawia swoich politycznych przeciwników, którzy nie ukrywają dbałości o wizerunek, o (Uwaga! Brzydkie słowo ) Pijar w pozycji bawidamków, facetów w pończochach, krygujących się przed lustrami sondaży kukiełek sterowanych przez speców od marketingu politycznego. Tu, panie tego, kryzys w rozpędzie – firmy zwalniają, złotówka na łeb, a tu sobie peruczki i tupeciki przymierzają.

- Sam na siebie wskazuje palcem i zdaje się mówić, że niby – spójrzcie na mnie! Ja mogę mieć niedoczyszczony bucik albo złą minę, mogę mówić szorstko i wbrew waszym oczekiwaniom, bo ja odrzucam politykę opartą na kryteriach wizerunkowych, bo w nosie mam sondaże, gdy Ojczyzna w potrzebie!

Bo ja nie z „soli ani z roli” jak ta wyperfumowana koalicja, tylko z tego co mnie boli, a boli mnie…. I tutaj można dopisywać.

- Teraz, wizerunek wynikający z braku dbałości o wizerunek jest wierunkiem, czy narracją - jak chce Mistewicz - nie do odparcia!

Na dzisiaj nie ma lepszej kreacji wizerunkowej niż zapowiedziany brak dbałości o wizerunek. Brawo!

Jak u Mickiewicza:

„Wielki człowiek, zawołał Cydzik, a w kapocie?
Ja myśliłem, że wielcy ludzie chodzą w złocie,
Bo u Moskalów lada jenerał, Mospanie,
To tak świeci się w złocie jak szczupak w szafranie.”

To się dopiero nazywa Akcja Wizerunkowa! Co wy na to producenci wizerunku Pana Premiera?
Hę?

Czterysta złotych. Argumenty ponadpartyjne

Posłom mieli obcinać, ale proszę się nie cieszyć, ponieważ tak naprawdę nie chodzi o żadne obcinanie, tylko o to, że nasze ananasy dostały groszową podwyżkę w kwocie czterech stów. Normalne grosze i w ogóle nigdy bym o tym nie pisał, bo nawet nie wiem, ile oni zarabiali przed podwyżką. 800? 1500? 3200? 11300?

Nie pisałbym, gdyby nie ich własne argumenty za podwyżką.

Napiszę tylko,- starając się pisać bez przesadnej złośliwosci - na podstawie tekstu w dzisiejszym Dzienniku „Nie oddadzą 400 złotych podwyżki” o kilku typowych tłumaczeniach.

Ryszard Kalisz – Jego wynagrodzenie tak czy tak jest zbyt niskie, ponieważ jako adwokat zarabiałby wielokrotnie więcej. Rysio zaznacza, że gdyby wynagrodzenie poselskie było znacząco wyższe, w sejmie mielibyśmy więcej ( jeszcze więcej ) wybitnych prawników.

Odpowiadam Rysiowi – Kochany Rysiu! Jeszcze wam mało, że demokrację zastąpiliście medialną szopką, w której wodzą rej sklepikarze i prawnicy?

Jestem osobiści zdruzgotany Twoimi pretensjami. Sądziłem, że pchasz się całe życie do żłobu po prostu dla kasy i władzy, a ty mówisz, że „pro publico bono”

A idźże sobie! Mogłem cierpieć Twoje - drogi Rysiu – występy, jako takiego postkomunistycznego „doktorka” łagodzącego swoją obecnością w SLD wykwity postkomuszego tupetu, ale Rysia dokładającego do interesu, nie zdzierżę! Taki Rysiu, jest dla mnie – i nie chodzi wcale o tusze – zupełnie nie do przełknięcia.

Jeszcze więcej prawników przy władzy? Załóżcie sobie chłopaki własne państwo!

Jakiś Olszewski z PO – Odda jak każe mu rząd. Zwracam uwagę na rażący unik Artura Grabka z Dziennika. Nie dopytał nawet, komu Olszewski odda?

Temu Panu nie odpowiadam, bo go nie znam, a bycie skarbnikiem PO to jednak trochę za mało by wzbudzić moje zainteresowanie.

Popularny Kali z jakiegoś PSL – No ten z głupkowatym uśmiechem „na misiu” całą odmawia litanię możliwych oszczędności, nim będzie można Kalemu dobrać się do sakwy.

- ograniczać administrację publiczną

- zatrzymać inwestycje

- zwiększyć deficyt budżetowy

Kali, idiotycznie uśmiechnięty, miły, wąsaty darmozjadzie – Weź te cztery stówy i kup sobie za to coś, czego jeszcze nie masz! Twój Prezes Pawlak ma nieźle zaopatrzony sklepik, ale tam za cztery stówy to się chyba nie obkupisz!

Tadeusz Cymański – Robi pijar dla PiS uważając, że należy mu się jako ojcu wielodzietnej rodziny, ponieważ „ zawsze liczy dochód na członka rodziny”

Że też Święta Ziemia takich ludzi nosi, a Jarosław Kaczyński toleruje!

Tadek! Twoja wypowiedź jest bardziej chamska niż wypociny Ryśka. Dochody mają zależeć od ilości dzieciaków? Fajnie!

Jutro idę do szefa po podwyżkę, a jak mnie odeśle do diabła – odeślę go do Ciebie, dobrze?

Ty mu wytłumaczysz, że powinien mi płacić nie za prace, a za ilość dzieci.

Jolanta Szczypińska swoją podwyżkę rozda. Pozostawię to bez komentarza, ponieważ pewnych rzeczy komentować się po prostu nie da w żaden sposób.

Mówi ta kobieta tak:

„Ale jeśli poseł dostanie więcej i pomoże potrzebującym, to dobrze. Zwłaszcza, że rewaloryzacja rent, emerytur czy zasiłków dla matek samotnie wychowujących dzieci nie jest zbyt wielka”

Jak łatwo w Polsce kpić z obywateli pokazali ci dzielni posłowie. Bezczelność, chamstwo i tryumfująca ignorancja.”

Sejm to jest „ochronka” dla ludzi słabujących na umyśle, że spytam?

Wynurzenia posłów, wyczytane przeze mnie w Dzienniku, dziwnie brzmią w kontekście pomysłu PiS - wedle PO – ściągniętego z ich z kolei pomysłu, polegającego na ograniczeniu ilości posłów do 360.

Proponuję 365 a w latach przestępnych 366, żeby każdy jeden oszołom, albo inny idiota mógł przez jeden dzień w roku popisywać się przed zdumioną publiką!

W tekście zamieszczonym w dzisiejszym Dzienniku zwraca uwagę mała i skromna reprezentacja PO. Sieć się zawiesiła i damy oraz huzarzy nie wiedzieli co mówić?

Tak się właśnie zdobywa małe pluski. Po pierwsze:

Nie wygłupiać się bez uzasadnionej potrzeby!

Ockhamem jadą, choc to franciszkanin był - o cholera!

List do polityków. Dobry wieczór tchórzom

Może mi który odpali że jest odważny jak lew czy inny tygrys.
Może w domu jest, ale w sferze publicznej to jakoś nie mogę zauważyć.

Boicie się opinii mediów? Jakichś "słupków" popularności, własnych wyborców i każdej grupy interesu liczącej więcej niż sto osób. Że nie?
To dlaczego wszystkim ulegacie, kosztem tej nieznanej reszty do której akurat ja należę?

Czy naprawdę poza sferą budżetową nie ma ludzi? Nie ma Polski?

Tchórze jesteście, bo ulegacie licząc procenty politycznego poparcia a nie liczycie ani procentów spłat obciążających gospodarkę ani tych 500 miliardów zadłużenia.
Cały wzrost gospodarczy szedł na spłatę kosztów obsługi tego długu, ale co to, którego łobuza obchodziło, skoro było co dzielić?
Ważne jest to, jak was ocenimy w wyścigu po złote runo dla was?
Czy koń Tusk wystrzeli o łeb przed konia Kaczyński?
A co mnie to?

Czy to nie najgorszy wstyd na świecie, obciążać swoje dzieci własnym zaniechaniem, tchórzostwem i długami?

Ba, tchórzostwo trenujecie już we własnych szeregach.
Wschodnimi satrapiami są partie polityczne w Polsce.
Tylko nerwowe świńskie oczka szukające w twarzach dziennikarzy oznak wątpliwości czy aprobaty. W czyich oczach chcecie być wielcy?
Dwa światy.
Politycy i media.

My to świat trzeci, któremu rzuca się ochłapy. Jakieś cycki, rozmowy telefoniczne, bajery prezydenta z premierem. W skrócie to dla nas jest dym. Dym gryzący w oczy, usypiająca zasłona.

I rodzi się pytanie, po co wy nam jesteście w Rzeczpospolitej?
Jak chce być zabawiony to sobie film oglądam, którego jeszcze nie widziałem, albo książkę czytam, której jeszcze nie czytałem, albo… no mniejsza z tym.
Na pewno osobliwą jest rozrywką oglądać wasze pyski i wysłuchiwać dręczących gadek, kto kogo nie lubi. Czy premier lubi prezydenta a jeśli nie to dlaczego?
I dziennikarze, najęci do odwracania uwagi od spraw ważnych!
Bełkot, bełkot, bełkot idioty!
Politycy!
Dla mnie jesteście niczym! wasze zjazdy, kongresy. "Wypasione wizerunki" są tylko...
Rakiem, naroślą, cuchnącym grzybem na ciele tej krainy! Niczym! Rozumiecie politycy od lewa do prawa? Niczym! Poza tym, że jesteście jakimś groszem w moim podatku, nie chce was znać!
Zwalniam was!

Ja, skromny człowiek muszę pracować, bo mam na utrzymaniu rodzinę i nie mogę jej zadłużyć, ciesząc się, ze mi się kadencja kończy!
Mi się kadencja skończy, gdy mi grudy ziemi rzucą na wieko trumny, a wy jak te motylki, motylki - psia krew!

W dupie to macie, bo już się na prezydenturę oblizujecie, bo sądzicie, że jak się udało spolaryzować społeczeństwo żeby między dwoma bandami wybierało to już pozamiataliście? To już USA jest?
Ładne mi USA. A gdzie, kurwa, Floryda?

Panowie łajdaki!
Kim wy w końcu jesteście, że pchając się do żłobu taki dajecie nam wybór?
Bo jak nie ja, to on?
To nie jest wybór!

A jakbyśmy tak raz na zawsze przegnali was na cztery wiatry?
Przestali was słuchać? Tak się rozejrzeli, zażądali ksiąg do wglądu?
Jakbyśmy zechcieli zacząć od początku?
To co?

Co wyprowadzicie na ulice poza czołgami, że spytam? I czy te czołgi będą sprawne?
To, że pojęcia nie macie o rządzeniu Polską to wiadomo, ale może macie jakieś fajne zainteresowania? Jakieś hobby, poza wydzieraniem dla siebie publicznej kasy?
Myślicie, że wszystko tak będzie trwało w syropie słodkim bez końca zanurzone?
Głupi! Głupi! Po trzykroć głupi!
Już jeździec historii dosiadł konia. Już niecierpliwie krąży, koniem zatacza.

Gdy ruszy, ja osobiście, chcę mieć przy władzy godnego zaufania, odważnego człowieka, który wie co to wolność i odpowiedzialność!

Z wami, panowie politycy, nie ma o czym gadać!

czwartek, 23 kwietnia 2009

Jarecki w 1988. Podróż sentymentalna

Chłodny dzień, ale przecież z Jurasem siedzimy na asfalcie przed magazynem. Niestety nie pamiętam imienia chłopaka, który stoi za naszymi plecami. Przy wszystkich swoich zaletach, był bardzo denerwujący jako gracz w tenisa stołowego. Flegmatyczny, ale w tej swojej udawanej powolności miał piorunujące uderzenie. Płaskie, nieprzyjemne. No, szczurami grał i czasem potrafił mnie wyprowadzić z równowagi.
Juras - kapitalny chłopak. Jego opowieści z „czasów kawalerskich” porażały szczerością szczegółu. Próbka.
„O osiemnastej przyszedł po mnie Wojtek. Wypiliśmy po dwa wina i poszliśmy po chłopaków. Jeszcze się szykowali. Wypiliśmy po dwa wina i poszliśmy na zabawę. Jeszcze było drętwo, więc wypiliśmy po dwa wina. Weszliśmy. Siadamy przy stoliku. Od razu zamówiliśmy skrzynkę wina pod stolik”

I tak dalej aż do szarego końca, czyli ogólnej bijatyki i jakichś ucieczek przez pola, laski, ukrywania się w szuwarach i tym podobnych ekscesów. Kiedyś muszę to napisać. Ten trzeci to ja.















No tak. Praca magazyniera bywała ciężka. Poniżej w towarzystwie Andrzeja. Pasjonata szachów i konińskiego poety, a jednocześnie magazyniera od fajek, stąd za jego plecami etykiety zapomnianych marek. Magazyn nazywał się „monopolowy” chociaż wbrew temu co uważny obserwator może zaobserwować na zdjęciu, wódki w tym magazynie nie było. Przynajmniej oficjalnie. Andrzej jest autorem powiedzonka, sentencji, którą wielokrtnie przywoływałem. Brzmi:
„Czym szansa
Dla szympansa?”





Na ostatnim zdjęciu widzimy autora bloga, takiego jak teraz. Od razu widać, że przez te 21 lat zupełnie nie zmądrzałem. Tyle, że zgoliłem wąsy. Zdjęcia robił Karol L. Dla mnie to trochę podróż sentymentalna. Czasem spotykam Karola i sobie gadamy na przykład o literaturze, że na przykład nam wstyd za taką czy inną książkę, albo nawet pisarza. Ech, co za ekipa tam ze mną robiła! Rozładowujemy na przykład tira z bateriami, a nie było żadnych nowomodnych wynalazków tylko kartony z rączki do rączki a ostatni układa. Karton ze 20 kilo, ale nie w tym rzecz bo się akurat rozładowujący kłócą o Wojaczka, albo innego Eliota i o poezję Wojaczka do oczu sobie skaczą. Niech ktoś powie szczerze, czy kiedyś miał przyjemność pracować w takiej atmosferze? I to nie w jakimś tam teatrze czy w innej redakcji, a w prostym magazynie wielobranżowym?

Arch. Europejczycy do klawiatur

Niepokoi mnie jak w małym stopniu jesteśmy europejczykami. Czytam i czytam blogi na temat traktatu, na temat integracji, a wszędzie tylko Polska, polski, polskiego, my, nam.

Wszystko w kontekście Polski.

Pragnący jak najszybszej i jak najgłębszej integracji, podkreślają korzyści jakie te procesy przyniosą Polsce a już szczególnie polakom.

I czemu to tak? Dlaczego tak szczegółowo, dlaczego nie czytam lawiny tekstów, gdzie europejczycy patrzą na wszystko z pozycji europejskich?

Przecież Polska to tylko fragment tej wielkiej rodziny. Co z tą Polską?

Po co ciągle z jej perspektywy patrzeć. Z zaścianka gdzie zapatrzeni w siebie zwolennicy samodzielności pobrzękują szablami, jakby dopiero przedwczoraj zrzucili kontusze?

Ktoś się zdziwi i powie, że przecież nasze sprawy przekładają się na te europejskie, że trzeba pokazać korzyści, że trzeba zachęcać, że my u nas, na siebie patrząc.

Przepraszam, ale czy wielu pisząc o Polskiej gospodarce czy polityce zagranicznej, pisze z pozycji Mazowsza, albo szczegółowiej, Grójca czy Legionowa?

To dlaczego o Europie z pozycji Polski?

Dlaczego tak mało pisze o Świecie z pozycji Europy, choć przecież w zwolennikach dalszej i jak najgłębszej integracji tyle jest entuzjazmu a ich argumenty miały by moc prawdziwą, gdyby pisali o Europie tak jak teraz piszą o Polsce.

Gdyby podpierali się Europą, gdyby Europę dźwigali z jej dobrą i złą historią w sercach i umysłach.

Gdyby europejskie wady i europejskie złe cechy przedstawiali przed Światem? Gdyby za grzechy Europy, w europejskie piersi się bili?

Prawdziwi europejczycy do klawiatur!

Zadajcie sobie trochę trudu, bo w końcu kiedyś, ktoś może zadać Wam to pytanie, znane z plakatów reklamujących, słusznie napiętnowany okres błędów i wypaczeń:

- A ty co zrobiłeś dla umocnienia europejskiej władzy?

Do klawiatur!

środa, 22 kwietnia 2009

Opowiadanie część I


Usłyszał szmer, w pokoju było ciemno, dziś przyjechał tu na całe dwa tygodnie, to miały być jego wakacje od…nie pamięta od ilu lat.

Uniósł lekko powieki, widział lekko stąpającą postać zmierzającą w stronę okna i nagle doznał olśnienia…to jego gospodyni, kobieta która mu ten pokój wynajęła!

Gdy oczy przyzwyczaiły mu się do mroku, był już pewny, że to ona, stała przy oknie w blasku księżyca….Była zupełnie naga, księżyc, czy jakieś inne światło, nie był pewien oświetlało jej ciało, że pojawiały się na nim jakby fosforyzujące refleksy.
Wydało mu się to fantastyczne, tylko nie wiedział jak ona dostała się tu do środka, przecież zamykał drzwi, tego był zupełnie pewny.

Udając, że śpi zaczął ją obserwować.

Ona, stała przez chwilę wpatrując się w mrok, potem odwróciła się twarzą w stronę pokoju, cicho zaczęła posuwać się w jego kierunku, była bosa, stopy miękko dotykały dywanu, szła prawie bezszelestnie, a on pod kołdrą był spocony i nie wiedział jak się w tej sytuacji zachować.

Gdy zbliżyła się do łóżka, nagle się zatrzymała…wtedy zobaczył, że ma zamknięte oczy…”lunatyczka”- pomyślał, ale nadal był jakby sparaliżowany, choć i urzeczony.
Kobieta jeszcze chwile stała nad jego posłaniem i nagle znów prawie bezszelestnie, zniknęła za regałem z książkami.
„Ki diabli, co tam jest?”- Pomyślał, że jutro musi to sprawdzić, bo dziś nie chciał świecić światła, by nie zbudzić kobiety, czy nie wydać się jej, że nie spał, jeśliby okazało się, że ona też nie spała.

Długo nie mógł zasnąć, myślał o niej i o tym jak tam stała w tym oknie, jak pięknie zarysowywały się jej kształty…zganił się w myślach za to, że patrzył, ale znów, że to nic przecież złego, że podziwiał piękno….i tak bił się z myślami aż do brzasku, potem zmęczony zasnął, we śnie widział ją znów…stała jak bogini Luna, ale uśmiechała się do niego i …zbudził się, miał tzw. mokry sen, nie pamięta kiedy takie miewał, szybko wstał ubrał się w spodnie i usunął ślady…gdy szedł do łazienki, kątem oka zauważył swoją gospodynię krzątającą się w kuchni.

Była w świetnym humorze, podśpiewywała…przemknął cicho i zamknął się w łazience.
Szybko się umył i ogolił, sprał plamę z prześcieradła i piżamy i rozglądał się, gdzie to powiesić…nigdzie nie zobaczył sznurka.
„ No tak, teraz będę i tak musiał jakoś wytłumaczyć jej to moje ranne pranie” I przypomniał sobie o herbacie, którą wziął do pokoju na wieczór i że może powiedzieć, że się nią i prześcieradło po prostu polało, a że nie chciał żeby była plama, po prostu zaprał. Z tym jego zdanie idealnym wytłumaczenie wkroczył do kuchni.

Na jego głośnie dzień dobry odwróciła się od piecyka.

-Dzień dobry – uśmiechnęła się promiennie – Jak się panu spało i co się śniło, sen na nowym miejscu trzeba zapamiętać, bo często się sprawdza.- mówiła jak szybkostrzelna broń.- Już szykuję panu śniadanie, długo pan spał i nie chciałam budzić, wczoraj był pan taki zmęczony podróżą.

- Wie pani, miałem wypadek – jąkał się niezręcznie – herbata…

- Wylała się panu herbata? To trzeba zaprać i najlepiej od razu solą, albo cytryną…

-Właśnie zaprałem…i tego…nie wiem gdzie to wysuszyć.

-Po co pan prał, trzeba było tylko powiedzieć, niech pan to zostawi w łazience, zaraz się tym zajmę, tylko najpierw dam panu śniadanie- mówiła i uśmiechała się, a on był i speszony, bo wciąż miał jej nagi obraz w myśli i zrozpaczony tym niewinnym kłamstwem.

CDN...

Stłukłem ulubioną szklankę


Ech - Obywatele czytelnicy - Cóż to się wyprawia w tym naszym państwie?
Przed chwilą – na przykład - zbiłem swoją własną szklankę, w której od sześciu lat piłem herbatę.

Siedziałem sobie jak jakiś Arab przed komputerem i piłem herbatę z mojej ulubionej szklanki. Wypiłem i z chytrości zachciało mi się drugiej. Patrzę a tu biografia Lincolna z półki się wychyla i ma zamiar wypaść na podłogę. No to poprawiłem akurat tą ręką, w której trzymałem szklankę i szklanka hyc z koszyczka.
Po szklance! Ohydny, żółty koszyczek mi się został w garści. Na ten koszyczek to ja mówiłem „Kosma”
Posprzątałem szkła i teraz rozpaczam. Tyle lat sobie z niej piłem herbatę i nie dalej jak wczoraj – kto nie wierzy może spytać Iwony - bardzo się tą szklanką chełpiłem, że niby nie dla mnie te wasze majonezy, filiżaneczki, sruteczki. I nawet całkiem niepotrzebnie powiedziałem, że ta szklanka jest jakby z żelaza.

Wyrwałem się z tym żelazem! Już moja szklaneczka w koszu na śmieci przed domem a ja jak jakiś burżuj będę musiał pić herbatę z filiżanki.
Na dodatek wszyscy się z mojej straty cieszą, bo rzekomo to nie bardzo tak ze szklanki herbatę. No burżuje mi się w domu zalęgli!
Może i fakt, że jak goście i tak dalej. Filiżanki, dzbanuszki i diabli wiedzą, co jeszcze, a tu Jarecki ze szklanką w żółtym plastykowym koszyczku. Ech, co też się w tej Polsce wyprawia!
Same straty dokoła!

Mam sobie wybrać teraz filiżankę, bo każdy niby ma swoją. Dają mi taką – niby ładna – i ma takie małe uszko. Prawdę mówiąc, ta filiżanka, cała jest zbyt mała. Jeszcze mi wmawiają, że tyle samo w nią wejdzie herbaty co w moją byłą szklankę. Dobre sobie!

Same mają filiżany jak dzwony i wiedzą, że aby nadążyć cały czas musiałbym biegać z pokoju do kuchni z tym naparstkiem. Nie nadążę to kobiety całą esencję zużyją i będę musiał jakieś zlewki pić.
Iwona się zdenerwowała i mówi:
- To pij w kubku!

Na złość, faktycznie zrobiłem sobie herbatę w kubku. Na tym kubku, jak gdyby nigdy nic wymalował jakiś ancymon złotego kozła z broda, ale za to z ogonem ryby. Po angielsku podpisane, że to koziorożec. Z ogonem ryby?
Z picia herbaty żadnej przyjemności nie mam, bo koziorożca – kubkowy artysta – wymalował także w środku i jak piję to się gęba tego stwora na mnie patrzy.

Ktoś powie, że niby głupstwo, że są tacy, którzy… Fakt, znam jednego, co się chciał przed gośćmi popisać i cały komplet miśnieńskiej, rzekomo rodowej zastawy rozbił na miśnieńskie kawałeczki za jednym zamachem, przewróciwszy się na kłębku wełny, którym bawił się jego własny kotek.

Przewrócił się całkiem - jak to mówią - na mordę i jeszcze miał przy tym, takie osobliwe szczęście, że sobie nos gorącą kawą sparzył. Ale to oportunista i pozer. Wcale mi go nie szkoda!
Jak żałować człowieka, który sobie w salonie skrzyżowane szable powiesił a między nimi ryngraf z Matką Boską i damom opowiada, jak to jego dziadunio ułan szarżował.
Może i szarżował, ale przecież jak się przyjrzeć to szable są górnicze, co to wyższym szarżom wręczali w kopali dla wygłupu i parady, a te, że napiszę szczegółowo, akurat w czasach nieboszczyka Gierka.
Na jednej wygrawerowane 1977 a na drugiej 1979 rok.
Takich ludzi mi nie żal wcale i ich zastaw, ale mojej szklanki bardzo!

Kupić nową? Ale co to teraz za szklanki robią? Po prostu aż się takiej szklanki nie chce wziąć do ręki. Może ona chińska? Niby herbata też przeważnie z Chin pochodzi, ale czy Chińczycy piją herbatę w szklankach?

( Zdjęcie na blogu - Natalia Jarecka )

wtorek, 21 kwietnia 2009

Ach ten staruszek, taki i owaki



Pewien staruszek, a nie był ani zdziecinniały ani chory, ot tyle, że emeryt, strasznie się nudził na tym swoim państwowym dożywociu. Starał się robić wszystko to, co robią inni emeryci, ale czuł się jakoś tak nieswojo.

- Będziesz miał teraz czas robić to, czego nie miałeś czasu robić, gdy pracowałeś – powiedział mu na przykład syn, a staruszek zachodził w głowę, co też może robić teraz, czego nie robił, gdy był młodszy, czyli tak naprawdę kilka dni temu.

Rozumiecie sami, że taka rada jest bardzo głupia i w takiej radzie nic dobrego nie uświadczysz.

Staruszek, zanim został staruszkiem lubił na przykład napić się piwa albo innej wódki, ale jako solidny pracownik pijał tylko po pracy, i tak naprawdę nigdy do syta – no chyba, że w sobotę.

- To, co? Teraz mam pić od rana? – Martwił się staruszek, którego taka perspektywa specjalnie nie podniecała. Na dziwki też nie chodziłem – przypomniał sobie, ale przecież teraz mojej Zośki nie zostawię z wnuczkami, a sam nie będę przesiadywał w burdelu.

Po pierwsze, co by na to dziwki powiedziały, że niby, co ty tu staruszku taki i owaki robisz? A po drugie staruszkowi dziwek się jakoś nie chciało. Z taką emeryturą dali by mi pewnie najgorszą wydrę! - Przy moim szczęściu – zauważył dodatkowo staruszek, z pewnością zaraz bym złapał jakąś brzydką chorobę i dopiero by się wszyscy ze mnie śmiali.

Staruszek lubił w dawnych czasach grać w karty i nawet dobrze grał w brydża, ale z kolegów, z którymi uprawiał ten niewinny hazard został tylko on.

- Mietek i Marek na zawał, Robert na raka, a Henio – szlag by go trafił – podczas wycieczki po morzu Egejskim wypadł ze burtę i utopił się tak skutecznie, że nie nigdy go nie odnaleziono.

To nie pomyłka, że wymieniam pięciu, choć każdy przytomny wie, że w brydża gra się w czterech. Zmieniali się i tyle. Przy dobrej grze zawsze jest robota dla piątego. A teraz został sam, a samemu grać w brydża nie sposób.
Po obcych ludziach chodzić i się pytać, czy ktoś by nie zagrał? Wstyd trochę. W necie? Nuda!

Staruszek aż zmarniał od tego myślenia. Poszedł do garażu, odpalił auto – działa. Nie ma, znaczy się, co naprawiać. Umył auto, choć było całkiem czyste. Sprawdził płyny. Pojechałby gdzieś, ale gdzie tu jechać i po co? Zakupy zrobione, wnuczęta odwiezione a na dodatek jego Zośka z nimi. Staruszek na włościach.

Do lasu pojechać, niby na tą przyrodę popatrzeć? Kiedyś pojechał to zaraz go w lesie napadł leśniczy, że niby nie wolno pchać się między drzewa, bo susza. Zresztą, po co w kwietniu do lasu? Grzybów nie ma, a zresztą – Pluję na grzyby! – Zezłościł się nasz bohater.

- Łazi człowiek, schyla się a ten robaczywy a ten znowu nic nie warty, a potem tak czy tak się zje i nic się z tego nie ma. Przepadną grzyby w kałdunie, jak wszystko na świecie.

Inni emeryci uprawiają ogródki, a staruszek nie lubi i już. Nigdy nie lubił, choć czasem udawał przed żoną, że lubi. Podlać mogę – sam siebie przekonywał staruszek, ale, po co podlewać skoro deszcz dopiero, co przestał padać i mokro?

Poszedł do domu, popatrzył w telewizor. Zdziwił się, że takie głupstwa ludowi pokazują. Popstrykał kanałami – nic. Wziął do ręki gazetę – nic. Książkę – A co to ja jakiś niedorajda jestem żeby książki czytać, skoro tak pięknie na dworze. Zajrzał do Internetu – kłócą się jak zwykle. Nie chciało się staruszkowi nawet zalogować.

Wyszedł na dwór – Faktycznie pięknie!
Pospacerował pod kwitnącymi czereśniami w ogrodzie. Pogadał z bąkami, że czemu one takie grube, podczas gdy on nie bardzo. Nawet się uśmiechnął dwa razy. Usiadł na ławeczce i zamknął oczy.

- Teraz sobie, najspokojniej na świecie w tym moim ogrodzie umrę – pomyślał staruszek – i ta myśl bardzo mu się spodobała. Pachnie kwiatami, bąki grubo brzeczą a ptaszki patałaszki ćwierkolą. I zebrał się staruszek w sobie, nadął się nawet by naprawdę umrzeć, a tu u sąsiada łajdaka jak nie ryknie głośnik.
Drze się Mick Jagger jakby obdzierany ze skóry, chyba na złość staruszkowi wyskoczył ten Jagger.

Wypuścił staruszek z siebie śmiertelne powietrze i otworzył oczy. Przed nim na trawniku siedział czarny kot i gapił się na niego bezczelnie.

- Ten Jagger, stare dziadzisko, w moim wieku a … i nagle staruszek uświadomił sobie, że on też jest z pokolenia rock and rolla. Co ze mnie – kurwa – za staruszek? Przygnębił mnie reżim rzeczywistości i tyle! Trzy dni na emeryturze i już dopadła mnie depresja – zezłościł się sam na siebie nagle odmieniony staruszek i na początek poszedł do domu zaparzyć sobie kawy.

I can’t get now satisfaction! – Zawył facet, który przed chwilą robił w tej historyjce za staruszka. I tak trzasnął drzwiami, że znad framugi odleciał mały kawałek tynku.

- Życie jest tym, no… – zaczął ale machnął ręką i bez pointy poszedł do kuchni.



Zdjęcie - Natalia Jarecka

Eulalia, mózg i dlaczego to dziś wkleiłam

http://bez-owijania.blogspot.com/2008/08/wdowa-eulalia-i-mzg-wieloryba-w.html

To link do blogu Tygrysa i notki, do której jest mój komentarz rozciągnięty w notkę.

Bardzo mnie zaintrygowała myśl o tym mózgu, co by sobie mógł żyć bez ciała, czyli hipotetyczne, bo to raczej nie możliwe, no ale…jeżeli.

Czytałam ostatnio książkę Kontza „Cieniste ognie”, książka nudna jak flaki z olejem, co prawda, ale ze mnie człek wytrwały.

Poza tym, że ta książka była nudna, miała jedno dość ciekawe zagadnienie, przegadane i źle napisane, ale jednak…chodziło o to, że jakiś genialny genetyk wynalazł coś w rodzaju eliksiru życia i mimo, że zginął, powstał z martwych…
Wszystko pięknie, być i doktorem Frankensteinem i Monstrum, tylko…że ów jakże genialny genetyk robiąc(bo robił doświadczenie na sobie, mimo niezbyt dobrych wyników na myszach laboratoryjnych), co już jest kretyństwem i jeżeli ów genetyk byłby taki genialny, nigdy by tego nie robił, ale nie o to…bo to niby było wytłumaczone, że miał lęk związany ze śmiercią, bo się bał piekła, do którego ( zdaniem jego bliskich, miał trafić, bo go w dzieciństwie molestował jakiś wujek).

No jak widać, książka całkowita chała, ale…ów eliksir działał jak samonapędzające się paliwo i produkujące wciąż nowe komórki życiowe, oczywiście nasz główny bohater musiał jeść, jeść coraz więcej, by naładować baterie, które produkowały komórki, czyli koło zamknięte.
I tam ten główny bohater i jego genetyka ulegają deformacji, jakiemuś zwyrodnieniu, no i to już nawet nie monstrum, czy potwór, ale…no właśnie, nie wiadomo co…Najpierw ulega jakby cofaniu i przeistaczaniem się w człowieka pierwotnego, z jego instynktem, by za chwilę stać się…
No właśnie ni jaszczurem, ni krabem, ni wężem i do tego z jakąś cząstką dawnej ludzkiej inteligencji, już to można nazwać koszmarem pisarskim.

Dobra dość o tej niezbyt udanej powieści, teraz o mózgu, który w jakiś dziwny sposób ożywa, polany ostrym sosem(swoją drogą Tygrys, kto je mózg na surowo?)

No i ożywa ten mózg i co? Ma pamięć i co mu z tego? Wyobraźmy sobie swój własny mózg oddzielony od ciała, nie mający żadnych zmysłów, bo ani dotyku, ani powonienia, ani słuch, smaku, no fakt, podłączymy go do drukarki, by się z nim porozumieć…i co, może tylko mówić, ba pisać, co pamięta, nic twórczego nie wymyśli.

Dobra, podłączymy go do Internetu, ma wszystkie najświeższe informacje, poczyta sobie, co piszą na forum niepoprawni i zajrzy też na inne fora…i wiecie, jeżeli ten mózg potrafi przetwarzać informację nadal jak cały człowiek, to będzie podwójnie wściekły, bo jako mózg, będzie miał mniej do zaoferowania, czy wręcz powiedzenia, bo jest tylko samym mózgiem.

Taki mózg, jak każdy inny będzie po pewnym czasie czuł się zmęczony, będzie potrzebował owego paliwa, czyli snu, witamin, żelaza, czy magnezu…i co wtedy?
Fakt, możemy go podtrzymywać przy życiu, podając mu jakieś kroplówki, czy kąpać go w jakimś witaminowym roztworze i co, wydaje Wam się, że będzie nam wdzięczny?

Zwłaszcza, że pewnie ów ostry sos się zmyje i nici z życia, a właściwie wegetacji!
Bo spójrzmy na to z boku, mimo, że będzie miał przy sobie drugiego człowieka(swoją żonę Eulalię) nawet nie będzie jej mógł okazać jakiejkolwiek czułości i sam jej nie dostąpi, bo jest li tylko samym mózgiem, oślizgłym, poskręcanym organem…i chyba ze zmartwienia zostanie lemingiem, lub lewakiem.

To miała być odpowiedź u Tygrysa, ale mi się za bardzo rozwlekła, więc sobie pomyślałam, by stworzyć z tego notkę, he he, chyba się Tygrys nie pogniewa.

Pozdrawiam serdecznie.:D

Ps. Dlaczego to dziś akurat wkleiłam? Bo dziś pasuję jak ulał, ze względy na wybory do ojropejskiego parlamentu.
Stajemy się po trosze takimi mózgami bez ciała, reanimowanymi sosem ostrym, czyli wyskokami chłopców, co chcą byśmy reagowali i grali w ich grę, bo oni mają już znaczone karty, a my dajemy się podpuścić...no a potem jak ten mózg bez ciała, tylko gorycz nam zostanie.
Nie róbmy z siebie szalonego genetyka i to w złej powieści, czyli ja nie chcę już takim być, wolę bojkot tych wyborów...chyba po raz pierwszy jednak na wybory nie pójdę.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

W takich warunkach bojkotować wyborów się nie da!

W Polsce człowiek nie może sobie nawet pokontestować w spokoju. No, zwyczajnie się nie da! Za granicą jeden z drugim może. Usiądzie, skrzywi gębę a jak zaczną go namawiać do udziału w wyborach czy czymś równie niedorzecznym, tylko się śmieje i popija zagraniczne płyny. I sobie kontestuje, a słoneczko mu mordę opala.

Też tak chciałem i nawet stosunkowo łatwo sam ze sobą się w tej kwestii dogadałem. I jak mi ktoś przyszedł dogadywać, zaraz go zbyłem, a czasem nawet grubym słowem.
Uparłem się i już. Nawet gdyby sam prezes PiS, w cywilu brat prezydenta przyszedł i mnie osobiście raczył namawiać, nic by nie wskórał, choćby wylazł ze skóry. Poczęstował bym go kawą i jakimś herbatnikiem nawet – kota bym mu dał pogłaskać, ale decyzji bym nie zmienił.
Taki jestem!

Ale wystarczyło, że w Internecie obejrzałem sobie relację z tego balu SLD/UP, zaraz jakoś humor do bojkotu wyborów straciłem. Już się przecież ancymony cieszą, że przy małej frekwencji jak ta ich gwardia zagłosuje, przecież się coś tam nachapią. Jeszcze zaprosili jakiegoś europejskiego „szpeca” od udawania lewicowości i ten mi wyklarował, że tamtejsze ogólnoeuropejskie SLD bardzo liczy na tych naszych, że razem i wespół w zespół przechylą szalę na korzyść tych niby socjalistów i wtedy hulaj dusza a piekła nie ma!

Oj, myślę – nie jest dobrze – ja będę tutaj kontestował, cholesterol mi będzie rósł, a tymczasem cwaniaczki całkiem tę naszą Europę zapuszczą.
Normalnie – płachta na byka! Tak na mnie działają, a ja już trochę o nich zapomniałem.
I jeszcze PO, które całkiem w ogródku i nawet nie, żeby się z gąską witało, ale normalnie siedzi na gąsce. Diabli wiedzą po co? Co z tego siedzenia na gąsce ma wynikać dobrego dla obywateli?

O – myślę sobie – kontestowanie trzeba będzie odłożyć aż na scenie politycznej zapanuje jakaś równowaga. A tu o żadnej równowadze nic nie wiadomo.
Media trąbią sukces Tuska i jego drużyny. SLD śpiewa i tańczy, a PSL jak zwykle gmera w worku z drobniakami.

O – myślę sobie – nie dasz rady Jarecki kontestować, bo krew cię zaleje jak będziesz marudził na boku, widząc takich ancymonów tryumfy. Niech sobie intelektualiści kontestują, a ty chłopie, popraw portki, spluń przez lewe ramie i rusz tyłek.

Tak, mili moi, akurat należę do takich, na których najlepiej działa propaganda przeciwników. Dopiero połączone siły Napieralskiego, Chlebowskiego, Wałęsy, wielu sprytnych dziennikarzy oraz blogerów (w tym bardzo niezależnych) spowodowały, że nie mogę sobie kontestować tylko muszę iść i najzwyczajniej na świecie zagłosować na PiS!

sobota, 18 kwietnia 2009

Karnowskiego kandydaci ustawieni w tabelkach Jareckiego

Dziennik podpuszczony przez Eryka Mistewicza wylicza i charakteryzuje klawiaturą samego Michała Karnowskiego wielką trzydziestkę, potencjalnych kandydatów na urząd Prezydenta RP. No, skoro pan Michał Karnowski może, to ja też mogę. U niego takie to trochę chaotyczne, a u mnie porządnie, po piłkarsku!
Wszyscy ich znają, to ja tylko podzielę ich wedle swojego uznania na ligi.

Extraklasa – Jeśli wystartuje na pewno oddam na niego głos

Janusz Kochanowski

Pierwsza liga – Poprę bez specjalnych wyrzutów sumienia


Jarosław Kaczyński
Lech Kaczyński
Rafał Dutkiewicz


Druga liga – ewentualnie, gdyby zmierzyli się w drugiej turze z kimś z czwartej ligi


Donald Tusk
Janusz Korwin – Mikke
Jan Maria Rokita ( dodałem )
Ludwik Dorn ( dodałem )
Marek Jurek ( dodałem )

Czwarta liga gr A (czerwona) – pod żadnym pozorem ,choćby konkurowali z przysłowiowym „brata ciotki szwagra konia tatą”

Aleksander i Jolanta Kwaśniewscy
Wojciech Olejniczak
Grzegorz Napieralski
Jerzy Szmajdziński
Jolanta Szamanek Deresz
Sławomir Sierakowski
Włodzimierz Cimoszewicz
Andrzej Lepper
Piotr Ikonowicz (dodałem)
Małgorzata Piekarska (dodałem)

Czwarta liga gr B ( niebieska ) – także „pod żadnym pozorem”

Radosław Sikorski
Kazimierz Marcinkiewicz
Jakub Wojewódzki
Paweł Piskorski
Andrzej Zoll
Janusz Palikot
Tomasz Lis
Andrzej Olechowski
Bronisław Komorowski
Adam Michnik (dodałem)

Czwarta liga gr C ( zielona ) – jak wyżej

Andrzej Lepper
Waldemar Pawlak
Gabriel Janowski (dodałem )
Jarosław Kalinowski
Krzysztof Kononowicz

Czwarta liga gr D ( czarna ) – jak wyżej

Roman Giertych
Mirosław Piotrkowski
Zbigniew Ziobro
Lech Wałęsa (dodałem )
Ryszard Bender (dodałem)

1.Zasady spadków i awansów. Nie ma. Za późno, bo każdy już na swoją pozycję zapracował przez lata męczenia mnie swoim widokiem i mądrościami, które zdążył wypowiedzieć.

2. Dlaczego nie ma 3 ligi?
Może ktoś się nowy pojawi. Nie gaśmy jeszcze światła!

German Camp

Na obchodach 60 rocznicy podpisania Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela brylowało ponad 200 znamienitych gości. Na miejscu byli Rzecznicy Praw Obywatelskich z ponad 30 krajów.

Odbyła się ważna sesja naukowa – ważna jak wszystkie sesje przy takich okazjach.

Potem zwiedzanie obozu zagłady – Auschwitz.

Dotychczasowe opisy zdominowała nagroda dla sędziego Scalli.

Ja chcę w miarę moich skromnych możliwości uwiecznić tutaj postawę naszego Rzecznika Praw Obywatelskich – doktora Janusza Kochanowskiego, bo okazuje się, że naprawdę mamy swojego rzecznika.

Szanowni wchodzą do Obozu, gdzie swą rolę zaczyna pełnić Pan Przewodnik. Pewnie na taką okazję najlepszy z najlepszych. I gdy zagaja, że „nazi camp” – Janusz Kochanowski podniesionym głosem, nienaganną angielszczyzna prostuje go w obecności przytomnych”

Proszę Pana, pan powiedział „nazi camp” Pan się myli, proszę pana. To nie był „Nazi Camp”

To był „German Camp” !

Pan przewodnik „spiekła raka” ale odtąd bez specjalnego skrępowania – choć to pewnie nowość – używał terminologii zaproponowanej przez doktora Kochanowskiego.

Czy wiele potrzeba?

Nie, wystarczy postępować po męsku.

Brawo!

W telewizji "beka" z komisarzem

Rząd chce wprowadzić komisarza do TVP. Może się to nawet uda, bo taka telewizja to nie PZPN i swojej Fify ani Uefy nie ma.
Nie, oczywiście, że są różne rady - i unijne i nawet mafijne, ale co też biedaki mogą zrobić? Wywalić nas z konkursu eurowizji? Daj Boże zdrowie!

Z tym komisarzem to w ogóle pociecha, bo samo słowo „komisarz” to jakoś mi się tak kojarzy, że z naganem, gwiazda na czapce i kurtka skórzana. A jeszcze pociech sto, bo ma neutralizować wpływy nazistowskie. Na moje oko, jak nic się dogadają.
Wódka w szklankach, chleb, słonina, ogórek kiszony, a dogadujący się pod stołem od samego zapachu.

Rząd tym pomysłem pewnie niechcący wytrącił ze stanu równowagi naszych dzielnych artystów, którzy dosłownie przed chwilą tak piękną akcję protestacyjną raczyli zainicjować. Podoba mi się ta akcja jak cholera, a teraz skoro wpływy byłego nazisty zneutralizuje postać komisarza, to nie wiem co nasi wspaniali zrobią?

Poza tym jak zaczną wyprowadzać z TVP fryzjerów, to dopiero będzie heca na cztery fajerki!

Cała nadzieja w tym, że ktoś im doradzi, co począć, bo z jednej strony i kurtka i nagan, a z drugiej jakby jeszcze trochę brunatno. Czy tak wrażliwe dusze ścierpią tak zmieszane barwy i dla dobra ukochanych telewidzów rzucą się w wir pracy i kontraktów?

Ps.
Dzisiaj - widzę - w blogosferze będzie: "Dzień artysty znanego i lubianego"

Iwona - Taka jedna Wigilia

Tak mi się melancholijnie zrobiło i przypomniała mi się jedna Wigilia, bardzo dawno temu, w roku 81.Pamiętam ją jak dziś…może dlatego, bo wtedy nagle musiałam stać się bardzo dorosłą, mimo 16 lat.

Wiadomo, początek Stanu Wojennego, więc dla wszystkich ta wieczerza Wigilijna miała wielkie znaczenie, a to moje wspomnienia.

Byłam wtedy po bardzo groźnej chorobie, przebytej z powikłaniami-w domu, ojciec już był bardzo chory (w 82 we wrześniu zmarł), moja mama też osoba dość chorowita, no i brat, w Warszawie na Wojskowej Akademii Technicznej i żadnej od niego wiadomości.

Od rana zwykła krzątanina, choinka ubrana, ale nie jak co roku „prawdziwa”, ale plastikowa-tata w tym roku nie był wstanie przynieść żywej.

Mama szykuje od rana kolację, pachnie „kwiczołem” i kompotem z suszu, ja biegam po sklepach, by zakupić chleb, jakieś sprawunki o których się zapomniało.

Tata leży, ciężko mu się poruszać, mama w kuchni ociera ukradkiem łzy, bo żadnej od Jarka(mojego brata) wiadomości, ojciec próbuje coś wyczytać z podawanych wiadomości w TV i radio, denerwują się, widzę to w ich twarzach…ale nic nie mówią, więc i ja milczę.

Idę jeszcze raz do „piekarni”, bo chleba nie było, przed sklepem ogromna kolejka, a nadal świeci pustkami, podobno będzie pieczywo około 16.00, wracam do domu, bo nie ma sensu tak długo stać pod sklepem, ale zapobiegliwie zamawiam sobie kolejkę, między dwoma znajomymi kobietami.

Pomagam mamie, obieram warzywa do rosołu z ryby(to u nas tradycyjna zupa na Wigilii), bo „kwiczoł”, czyli barszcz jest podawany w filiżankach do ryby.

Ścieram korzeń chrzanu-łzy płyną mi strużką, ale przynajmniej nikt nie widzi, że i ja się denerwuje i boję.

Mama się pyta, czy w tym roku zrobić kluski z makiem, bo dla nas trzech, czy się opłacił, wzruszam ramionami…chyba jest mi obojętne, choć uwielbiam ten deser wigilijny.

Patrzę na zegarek, jest po drugiej, chciałabym już iść po ten chleb, może przywiozą wcześniej, a mama mówi, że jak już idę, to mam wejść do babci i zanieść makowce, bo moja mama zawsze piekła je dla całej rodziny.

Pakuję pełną torbę tych makowców i najpierw do babci… babcia od drzwi mi się pyta, czy była jakaś wiadomość od Jarka, wzruszam ramionami i kręcę głową.

Babcia, że na pewno będzie jaka wiadomość po świętach, przecież studentów nie wyślą na ludzi, nawet wojskowych studentów.

Też widzę w jej oczach łzy (wszyscy dokoła bardzo się martwią o brata), wujek Kaziu z pokoju woła, bym przyszła, bo chce się coś mi spytać…wchodzę, wuj od drzwi się pyta, jak mama z tatą, jak się trzymają, kiwam głową że w porządku, ale nic nie jest w porządku.

Ubieram kurtkę i mówię, że muszę iść postać przed piekarnią, bo mam zamówioną kolejkę, a chleba od rana nie było.

Babcia, że Maryla-moja ciocia też stoi, więc pędzę już pod sklep…pod nogami skrzypi śnieg, robi się już szarówka.

Dochodzę do piekarni, a tam przywieźli już dwa kosze chleba, ludzie się denerwują i dopytują, czy dowiozą więcej, bo te dwadzieścia chlebów, nawet na początek kolejki nie starczy, dostawcy uspokajają, że za chwilę przywiozą więcej, widzę moją ciotkę, na samym początku ogonka, kiwa mi ręką, więc podchodzę.

Informuję, że wzięła już dla mnie chleb, ale mam się z nią jeszcze wrócić do babci, bo zrobiła dla nas sałatkę jarzynową, to ją zaraz zabiorę.

Idziemy więc razem, ciotka też się pyta o Jarka, o to jak tata się czuję…a mróz pod butami skrzypi coraz bardziej, szczypie mi policzki, czuję się, jakbym miała sto lat.

Robi się już zupełnie ciemno, nieliczne latarnie które mijamy rozświetlają najbardziej ponurą gwiazdkę i…to, że znów pada śnieg.

Gdy dochodzimy do domu babci, wchodzę tylko na moment by wziąć tą sałatkę i iść wreszcie do domu, nawet nie zdejmuję kurtki, na odchodnym wszystkim życzę „wesołych”świąt i idę.Mróz się wzmaga, próbuję jedną ręką(tą z siatką z chlebem) lepiej owinąć sobie szyję i policzki szalikiem, bo w drugiej mam sałatkę na półmisku.Dochodzę do ul. Piaskowej, więc już tylko kawałek…nagle słyszę STAĆ!
Zatrzymuję się, ręka mi mdleje, bo nieść przez całą drogę coś na wyciągniętej dłoni jest męczące.
Podchodzi do mnie trzech ZOMOwców.

-DOKUMENTY

-NIE MAM

-JAK TO NIE MAM?-zgryźliwie przedrzeźnia jeden z nich

-NORMALNIE, NIE MAM, NIE POSIADAM TAKOWYCH

-JAK TO, TO ZNACZY ŻE OBYWATELKI NIE MA?

Wiecie jak ja się wtedy bałam, mimo tego mrozu, byłam cała spocona ze strachu, ale nie chciałam im pokazać, że się boję.

-JA JESTEM, TYLKO DOKUMENTÓW NIE MAM

-NO TO ZATRZYMAMY DO IDENTYFIKACJI

-?

-A CO MA OBYWATELKA W TORBIE?

-CHLEB… I OCZYWIŚCIE MACIE PRWO MNIE ZAMKNĄĆ, WIĘC TYLKO PROSZĘ ODNIEŚCIE TEN CHLEB I SAŁATKĘ DO MOJEGO DOMU, TU PODAŁAM ADRES I POWIEDZCIE, ŻE JESTEM ZATRZYMANA Z POWODU NIE POSIADANIA DOKUMENTÓW.

Mówiłam to jednym tchem, fakt, że najbardziej martwiłam się o rodziców, nie o siebie i że przy Wigilijnym stole nie będzie ani mnie, ani brata.

Nagle jeden z ZOMOwców roześmiał się i wtedy poczułam od nich woń alkoholu, robili sobie ze mnie żarty, a ja tu się pociłam, ręka z sałatką mi całkiem zdrętwiała od zimna i wysiłku.

-NO TO CO, ARESZTUJECIE, CZY NIE, BO TAM U MNIE ZACZYNA SIĘ WIGILIA?

-O FRANEK, ZOBACZ JAKA HARDA. IDŹ GÓWNIARO I ŻEBYM CIĘ WIĘCEJ BEZ DOKUMENTÓW NIE ZŁAPAŁ.

Nie czekałam na zmianę decyzji pijanych ZOMOwców, pędziłam do domu.

Weszłam, wreszcie na stole postawiłam tą nieszczęsną sałatkę, a mama od drzwi pyta mi się co tak długo, opowiedziałam co mi się przydarzyło, mama usiadła ciężko na taborecie i powiedziała, „co oni z nas robią”, więcej nic.

Potem już była Wigilia, smutna, przeplatana płaczem przy opłatku…potem długo w noc wciąż czekaliśmy wpatrują się w drzwi…ale gość oczekiwany nie przyszedł.

Brat pierwszy raz dał nam o sobie znać już w nowym roku, dopiero w drugiej połowie styczna, ojciec już był w szpitalu.

Iwona-Kobieta - Śmierć

Zastanawiam się nad pewną kwestią, kwestią śmierci i podobieństwie jej do kobiety.

Kobieta, to życie…fakt, tylko czy ta co je daje, nie jest też zwiastunem śmierci…bo to co żywe umrzeć musi, prawda?

Znam też przysłowie, że „Śmierć i żona, od Boga przeznaczona” i znów obok śmierci kobieta, czy to nie dziwne?

Śmierć w baśniach, to też kobieta, nigdy mężczyzna i to ona wyrywa życie z człowieka.

Jest też nazywana kostuchą…fakt, w podaniach innych narodów, czasem śmierć jest facetem, tyle, że mnie chodzi o polskie odnośniki, tu zawsze kostuchą, śmiercią jest kobieta.

I moim zdanie, nie chodzi tu tylko o żeńską końcówkę nazwy.

Wierzenia ludowe biorą się z dość zakorzenionych przekazów o matce-ziemi, bo to co urodziła…przyjęła na nowo w swe łono, gdy przyszedł na to czas, czyż nie?

Więc ta śmierć-kobieta, to alegoria, ale taka poparta wiarą w moc: matki - śmierci, matki - ziemi, matki - kobiety, matki - bogini płodności, a jest to moc piękna i straszna, czyż nie?

Zobaczcie, jak silną jest rola wiedźmy w podaniach ludowych, kobiety – zielarki, ale i tej która rzuca uroki, potrafi zaczarować i zabić.

To też pochodna kostuchy, śmierci przecież.

Kobieta, jako naczynie grzechu, pokusy – i tu znów ta sama frazeologia, a może lęk mężczyzny, bo to przecież oni wymyślali te historie?

I tu dochodzę do sedna, wychodzi na to, że przez całą historię świata, mężczyzna bał się kobiety i ubierał ją raz w uduchowione widmo z kosą, a raz w nos krogulczy i sadzał na miotle.

By za chwilę opiewać ją w pieśniach i wierszach, dodając jej same pozytywne cechy, cechy anioła…lgnął do łona kobiety, jak do miejsca najbezpieczniejszego …by znów lęki i widma z kosą zaczęły go prześladować.

Śmierć i kobieta łączą się w całość, przynajmniej w podaniach ludowych, a w życiu?

Pozdrawiam.

piątek, 17 kwietnia 2009

Czy to jest to, czego oczekujemy?


Przecież to gorsze niż zamach!
Trawa jak na polu golfowym a na środku krowi placek.
Albo ktoś podrzucił, albo krowa sabotażystka zmyliwszy ochronę i za nic mając protokoły oraz dobre obyczaje przylazła i po prostu nasrała.
A do tego, choć większość obecnych ten okropny placek miała na oku, przecież nikt pyska nie otworzył ze strachu, i oczywiście Tuskoides w krowie gówno wdepnął!
Niech to diabli!

Było tak, że wypił colę i jak nie zacznie ganiać za puszką i jak nie kopnie - a kopa to on ma – i zaraz wdepnął. Żeby ostrzec, chętnych nie było, ale teraz z chusteczkami wszyscy pędzą by bucik czyścić. Borowcy resztki placka pakują do pudełka po pizzy. Kryzys rządowy zażegnany, a pora po temu najwyższa, bo zaraz się zacznie.

- Zebraliśmy się dzisiaj na tej oto łączce, pod tym oto pagórkiem, aby udowodnić niedowiarkom a wiarkom pokazać, że nie rzucamy słów na wiatr. Powiem więcej – dzisiaj wiatr nam sprzyja! I nie jest to tylko słynny wiatr historii, ale normalny nasz, polski wiatr od morza!

I tak sobie przemawia premier do licznie zgromadzonych. Kamery pracują, a mikrofony są podetknięte tam gdzie być podetknięte powinny.
Tymczasem na szczycie pagórka...

Tymczasem na szczycie pagórka pod gigantycznym napisem:

PLATFORMA OBYWATELSKA REALIZUJE OBIETNICE WYBORCZE

…rozgrywa się ostatnia potyczka przed wielkim wzlotem.

- Ale mi w żółtym nie do twarzy! Z wąsami pasuje mi bordo!

- Niech się pan trzyma panie marszałku, wrogowie patrzą!

- Ale chociaż kask, w tej pilotce wyglądam jak dureń!

- Ale pilotka dobrze się kojarzy. Z czymś takim nieuchwytnym. Tęsknota za czymś…

- A czemu nie Palikotas? Przecież on taki wyluzowany?

- Nie ma pewności gdzie doleci - jak wystartuje. Widział pan, co tam na dole się stało? Premier wdepnął a pan tu się nagle wycofuje.

- Ale przecież to nie jest żadna z obietnic wyborczych! A w ogóle to wcale nie jest obietnica. Ja tylko dawno temu, w zamierzchłych czasach, wyraziłem takie przekonanie! Ci nasi spin doktorzy chyba się trochę…

- No i czas by przekuć je w czyn. W ten sposób pokażemy zawistnej opozycji, co naprawdę potrafią nasi ludzie!

- Ale ja nie jestem żadnym tam „naszym ludziem” tylko ważną figurą.

- I o to chodzi! Wybory prezydenckie się zbliżają a nie wiadomo czy premier, który na prostej drodze wdepnął, nota bene, da sobie radę, a pan – jeśli pan dokona tej sztuki, uzyska pan …

- Dobra, dawajcie te drzwi od stodoły – Polecę!

I poleciał nad zadartymi w górę głowami vipów. Żółty trykot pięknie komponował się z pomalowanymi na czerwono drzwiami od stodoły. A niebo błyszczało w słońcu jak wylizany do czysta garnek. Wzniósł się wysoko nasz kochany marszałek i nawet wykonał piękne kółeczko pociągając za specjalny skobelek.

Zagrzmiały oklaski oraz spontaniczne okrzyki, ale że wszystko, co dobre ma swój koniec, w związku z czym nasz dzielny lotnik, nazwany w między czasie przez jednego z radiowych redaktorów „żółta błyskawicą” w końcu wylądował w krzakach. Obmacał się i stwierdziwszy, że jest cały i zdrowy – zatryumfował.

Kiedy podbiegli gratulować, zdjął pilotkę i podrzucił ją trzykrotnie do góry.
Huragan braw!

- Nie waham się powiedzieć, stojąc w tym miejscu, że mamy do czynienia z prawdziwie heroicznym wyczynem – zaczął Tuskoides, ale widząc, że nikt go nie słucha zrobił kwaśną minę.

Schetynokrates widząc co się święci, przedarł się przez napierający na Komorokasa tłum.

- Pewnie pan zgłodniał, tam w przestworzach - Może kawałek pizzy?

( zdjęcie porwane - ciekawostka! - z blogu Ufki )