Pies mi odpowiedział swoim zagranicznym: Hur! Hur! – I cóż mi pozostało, jak nie odejść z pustą głową. Teraz w dół, więc już bez przesadnego zmęczenia, już wyluzowany we własnej niewiedzy. I zaraz ludzie wydali mi się sympatyczniejsi – a górskie powietrze dodawało mi animuszu.
W hotelu zmarudziłem godzinę, wykąpałem się, przebrałem – w barze wypiłem kawę i przez chwile obserwowałem ludzi. Ludzie tacy jak u nas, tyle że trochę piękniejsi, choćby przez to, że nie rozumiałem co do siebie mówią po hiszpańsku. Niedaleko od mojego stolika siedzieli Francuzi, z których pogawędek też nic nie rozumiałem. I pomyślałem sobie, jakie to szczęście być w tłumie nieznajomych, dostatnio ubranych i bez wyjątku sympatycznych ludzi, jeśli nie trzeba cierpieć ich pospolitości, przebiegłości i głupoty, która objawia się w słowach.
Zapłaciłem za kawę i poszedłem na umówione spotkanie z Markiem – tym doktorantem z Łomży. Choć byłem tu pierwszy dzień, sam wybrałem lokal przy Avenida Granderos. Urzekła mnie nazwa, której nie rozumiałem. I wędrowałem ze słownikiem w ręku, wędrowałem śmiało, zupełnie tak jakbym był bywalcem, wędrowałem do „Las Brasas” by być tam jako pierwszy, by zadomowić się tym dziwnym zadomowieniem, gdy wyprzedzimy kogoś o godzinę i dzięki temu stajemy się jakby gospodarzem miejsca.
I jestem, i siadam, i oglądam kartę dań bo uznałem, że zdążę coś zjeść na wszelki wypadek, gdyż tak naprawdę nie piłem wina z nikim pochodzącym z Łomży, a do tego jeszcze w Chile.
I kelner, ciemnoskóry bożek z aprobatą kiwa głową, bo wybrałem jak miejscowy – bez wahań i popisywania się swoją cudzoziemskością.
- Cozuela de mariscos i kieliszek mocniejszego pisco.
I kelner gdy z pomocą słownika wdaję się w uszczegóławianie zamówienia, z miejsca odgaduje, że jestem z Polonia. Już się cieszy na zapas, oraz z własnego obycia i częstuje mnie wiedzą jaką posiada o Polsce:
- A Polonia! A Boniek! A Waleza! A Domeyko! – Jestem w szoku, bo nie wymienił Papa Polaco – że też zawsze mnie musi coś takiego spotkać, czyżby Prawosławny? Ale nie dopytuję się tylko raduję się wraz z nim jego niestandartową wiedzą, i oczywiście jako Polak
Prawy chcę mu odpowiedzieć w podobny sposób, ale poza piłkarzem Francescolim…Co miałem mu powiedzieć?
-A Chile! A Francescoli! A Pinochet! A Allende! – tylko Ci trzej przyszli mi do głowy, więc się głupio uśmiechając – Gracia! Gracia! – Co miałem niby powiedzieć, skoro mi facet z Domeyki zajechał? I jakie szczęście, bo ten Francescoli to znowuż Urugwajczyk. Mógłbym zarobić w pałę!
Zjadłem tę niby zupę, ale to gęste coś w stylu naszej osobliwej fasolki po bretońsku tylko zamiast fasolki i kiełbasy występują w niej tak zwane owoce morza i kawałki ryb. Nawet nie wiem co, ale dobre.
Zjadłem, wypiłem pisco – zamówiłem butelkę półsłodkiego na początek i czekając rozglądam się po sali. I znowu uderzyło mnie to samo – gęby jak gęby – ale przecież w jakiś sposób uszlachcone swą innoplemienności. Ściszone rozmowy – najbliżej całkiem zwyczajny facet ale za to z Japonką i po japońsku coś do niej szepce. Ale może to Chinka? Jeśli to Chinka to chyba nie po japońsku a po chińsku. A może Wietnamka?
Ale już wchodzi Marek, ale nie sam wchodzi, tylko z jakimś brodaczem. I z daleka machają do mnie, więc ja też macham i uśmiecham się szeroko. Ten drugi, jakże by inaczej mogło być – też Marek, ale za to z Wrocławia. Witamy się i śmiejemy nawet niezbyt głośno, ale towarzysz Japonki, Chinki lub Wietnamki, która za chwilę okaże się jednak Japonką – już do nas podchodzi z groźną miną. Ale z bliska mina już nie groźna – tylko wesoła
– Cześć! Mam na imię Marek i jak widzicie jestem tu z żoną. Czy możemy się przysiąść? Ona jest Japonką – wiecie – my mieszkamy w Osace, ale ona prawie wszystko rozumie.
I oczywiście, i wspaniale – tyle tysięcy kilometrów od kraju przy jednym stole ja, trzech Marków i Japonka o imieniu Yukari – artystka na dodatek.
I po co było się tłuc na drugi koniec świata? Siedzimy, pijemy wino i uśmiechamy się do siebie, zadowoleni że przechytrzyliśmy rachunek prawdopodobieństwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz