Cała izba jakby mgłą zasnuta i prochem cudnie pachnie.
Znaczy się że towarzystwo rozmawia i któryś musiał dla podkreślenia swych racji z bandoletu wypalić albo z czegoś, co tam miał pod ręką. Pisarczykowie za pomocą kropek i innych znaczków tak czynią, a nasi walą z czego popadnie i to nawet nie ze złości jakiejś, ino z gorączki dobrego charakteru.
Popatrzcie na Nicponia. Gęba jakby z barszczu świeżo wyjęta. Krzyczy i łapskami potężnymi wymachuje, a co gorsza cudzą szablą się zabawia.
Jeszcze mu się jakieś filozofy przypomniały i z tego śpiewać zaczął bardzo nieprzyjemnym głosem.
Obok drzemie Grześ ze szklanicami swemi obiema. W lewej węgrzyn a w prawej florencki cienkusz.
Niby drzemie, ale jak się tak bliżej przypatrzeć, lewe oko nieco ma uchylone i jakby na przekór swej spokojnej i nieco flegmatycznej postaci, przecie bystro zerka. Na co zerka?
A na gąsiorek miodu przedniego, który przytaszczył wiekowy Yayco.
Człek w dawnych czasach na dworach europejskich bywały, ale odkąd w przytomności dyplomatycznej będąc do samego Papieża, zwrócił się: – Mój dobry człowieku! – przecie w niełaskę popadł, ale wesoły w nim duch i akurat srebrną łyżką o deski rytm wystukuje dziwaczny.
Jakby na przekór miejscowemu muzykowi, który na luteńce, swojej lubej do taktu przygrywa. Ta cudna niewiasta, przecie śpiewy piękne acz w zagranicznym języku wywodzi, i żeby Nicpoń tak się nie wydzierał, a Yayco łyżką niepotrzebnie nie pukał, wiele by z tego było zbudowania dla zebranych.
Koło Nicponia jeden husarz skórą prawie lwią opatulony siedział, ale sobie poszedł, gdy baranine na stół podano, i że to aluzyją jest i że żydowinów wymysł. Tak i zaraz też drzwiami trzasnął. Wokół karczmy teraz krąży i złorzeczyć raczy.
Białorusin Wenherin na narożniku siedzi i z kościanego kubka wodę pije. Jedni mówią, że zdrajca, liczniejsi, że dość już opity i łeb odświeża.
Przy nim ten dziwny kozak Igła, któremu nawet bez gorzałki ze łba się kurzy. Cztery nosi szable i ciągle tymi szablami klekoce i ostrza szczerzy, niewinnym odpoczynek psując.
Teraz miast pić po naszemu, kalambury układa i palcem w sosie umoczonym wierszyki na deskach stołowych wypisuje. Przed nim obok noża anty nóż i do pieczeni obu używa oraz zębatego widelca na wojnie zdobytego.
Z tych samych sztućców jeszcze dwóch bezzębnych starców korzysta. Doktor Lorenzo, który z Hiszpanii na osiołku do Krakowa przed laty przybył, a potem osiołka sprzedawszy rozpuście się oddał oraz leczeniu naiwniaków za pomocą piguł z suszonych grzybów i kurzu wyrabianych, a dopuszczony do herbu przez pewnego Starego, przecie majątek zbił wynajdując kostkę rosołową.
Teraz im obu Igła noży pożycza, których gdzieś tam zapomnieć raczyli.
Dalej jakby dla kontrastu młodzian Zetor, herbu Zetor Zatajony, przedziwną fantazję wykazuje i o starodawnych bitwach opowiada chętnie, a teraz popiwszy, szpadą ściany straszy i po łacinie, cale niegramatycznie gada.
Osobno, przy maleńkim i całkiem czarnym stoliku siedzi pan Wyrus i pióro nożem ostrzy. Przed nim szachownica. Wyrus gra białymi a na miejscu przeciwnika położył czaszkę.
Pan Kleina zza kotary spoziera i zazdrości, bo sprytny handlarz starą końską szczękę jako nową końska szczękę mu sprzedał.
Teraz nasz dobrodziej krzyczy, by katu handlarza oddać albo jego szwagra, emeryta złośliwego chociaż.
Hrabia siedzi z jakimś Hamiltonem, angielczykiem sprytnym i przeglądają książkę bardzo paradną w której jest pokazane na obrazkach co przeciętny człowiek ma w środku a liberał nie. Jak to żołądek, mięśnie, śledzionę i inne takie rzeczy.
Patrzę po wszystkich.
Tu Major jakiś epolety pokazuje i w gazecie o sobie czytać każe, tu Maxiu wesoły, Odys szlachetny żonglujący cytatami a każdy cytacik sprośny i wieloznaczny.
Tam znowu miejscowy docent Stopczyk, o którym się mówi, że jego pacjenci kolki od kuracji śmiechowej dostają i sobie schodzą, a on dzięki temu życie wiedzie hulaszcze.
Śnieg z czapy strzepuję i patrzę jak dziki i szalony Saracen szarpie i popycha Majora a Nicponiowi pod nos jakiś wschodni sztylet podtyka, który od jakiegoś Wajdy rzekomo na pamiątkę otrzymał.
Już się zaraz jasno od szabłysków w izbie zrobiło. Już Igła kuflami chce miotać, już wąsy, czuby, ręce wyciągnięte ku niebu.
Czyli, normalna impreza się rozkręca.
I nagle damy wchodzą i jakby cała złość szklana się robi a każdy czuły i delikatny. Już tańce. Już złość wesołością zastąpiona, chociaż niejeden jeszcze zębami zgrzyta.
Ale już bez przekonania zgrzyta.
I jemioła u powały wisi a świece krótkie.
Krótkie świece a noc długa.
Cofam się niezauważony i w niebo spoglądam.
Gwiazdy do mnie mrugają i w tym styczniowym stoję powietrzu, i śnieg dokoła a z wysoka anioł stróż spogląda na mnie zdziwiony i palcem mi grozi.
Wchodzę ponownie i drzwiami trzasnąwszy powszechną uwagę zwracam.
Już do mnie idą z kielichami a i ja nie gorszy, wiec czułości zaraz wielkie i przy stole zabawa i szablami ścian podpieranie.
I pocałunki prawdziwe, czerwone jak krew, i dym dookoła bo znowu strzelają, niepomni próśb karczmarza Sergiusza.
Ten jeno po brodzie się gładzi i oczy do nieba wznosi.
Odwracam się i przez okno w dalekie kraje patrzę. Tyle mojego, że ciemność widzę i sople lodowe i czapę śniegu a na drodze światło wędrującej pochodni. Widać że ktoś znaczny idzie.
Albo to Yayca z wiadomego przybytku studenciaki prowadzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz