W latach osiemdziesiątych, czyli w czasach, gdy byłem wrażliwym młodzieńcem z aspiracjami, poza oczywistym i całodobowym nienawidzeniem komuny lubiłem zajmować się sztuką wysoką, do której, co przyznaję dzisiaj z pewnym zażenowaniem, zaliczałem także film.
I zdarzyło
się wówczas, że wykryłem w bracie mojej ówczesnej ukochanej straszliwy brak,
polegający na tym, że zacne to chłopię nigdy nie widziało filmu Coppoli „Czas
Apokalipsy”. Ukochana wzgardziła zapachem napalmu o poranku, ale my zebraliśmy
się i poszliśmy do kina. Kłopot w tym, że film pokazywano w ramach klubu
filmowego razem z dziełem Miklosza Janczo „Cisza i krzyk”.
Sprytny organizator umieścił
w programie to wiekopomne dzieło, jako pierwsze. Muszę tu wyjaśnić młodszym
czytelnikom, że wymieniony wyżej węgierski reżyser był gwiazdą
przeestetyzowanego kina komunistycznego, rewolucyjnego i niewątpliwie mógłby ze
swoimi produkcjami zająć dzisiaj poczesne miejsce w panteonie lewicowej
wrażliwości, gdyby ktoś miał jeszcze do serce do takich pierdół.
Na przykład
w jego filmach węgierskie wieśniaczki biegały w samych spódnicach ukazując na
Puszcie cycki rozmaitej urody a dzielni rewolucjoniści padali pod salwami
wrażej kontrrewolucji niczym łany zbóż w pełnym słońcu lata.
W foyer,
wśród brodatych konińskich intelektualistów panowała zgodna opinia, że za
chwilę spotkamy na swej drodze dzieło sztuki, a film Coppoli to tylko tak, niejako
na deser się obejrzy. Mój kompan, który do tego stopnia był profanem, że
jeszcze nie oglądał „Czasu Apokalipsy” śmiał się z tego i stwierdził, że skoro
film jest czarno-biały, węgierski, oraz o komuchach to będzie nudny jak flaki z
olejem i wszyscy usną podczas oglądania. Ta obiegowa, prostacka i pełna
uprzedzeń opinia nieco mnie wówczas zaniepokoiła, ale sprawdziwszy, że film
trwa tylko godzinę i trzynaście minut, pocieszyłem go, że jakoś wytrzyma.
Zgasły
światła, bohater zaczął się ukrywać, kobiety machać tymi cyckami. Wiał wiatr i
zgodnie z tytułem na ekranie panowała cisza. Obudziło mnie chrapanie. Uniosłem
się i rozejrzałem po sali. Choć nie minęło jeszcze pół godziny, znakomita
większość zwolenników kina artystycznego tkwiła w objęciach Morfeusza, a było
ich ze dwie setki, co sprawiało iście apokaliptyczne wrażenie.
Rozumiem, że
czytacie ten tekst, nie mogąc się pewnie nadziwić, co autor chce w ten sposób przekazać
i jaki ma to związek z Kiszczakiem czy Wałęsą, poza latami osiemdziesiątymi, w
których dzieje się ta nudna, acz pouczająca historyjka.
Otóż, chcę
wam uświadomić fakt, że obiegowa, prostacka opinia, która na pierwszy rzut ucha
czy oka wydaje się być w swej prostackości właśnie zupełnie niepodobna do
prawdy, często okazuje się prawdziwa i celniej dotykająca sedna niż
wyrozumowane opinie i analizy. Opinia, że węgierski, czarno-biały film o zabijaniu
komunistów musi spowodować na sali epidemię śpiączki, bez względu na to ile
wychwalających reżysera esejów Aleksandra Jackiewicza przeczytali przed seansem
jego odbiorcy, okazała się równie prawdziwa w sposób dosłowny, jak powtarzana
od dwudziestu kilku lat teza, że Kiszczak trzyma w domowej szafie teczki z
hakami, dzięki którym zachowuje wpływ na polską politykę i szeroko pojętą
rzeczywistość.
Nawet ci,
którzy byli przekonani, że tak jest, traktowali tę szafę, jako przenośnię. Bo
też ludzie naoglądają się filmów, a tam
Bondy, szyfry, ukradzione osobowości, sejfy tak stalowe, że strach!
No dobra.
Wybudziliśmy się z ciszy i nim zaczął się krzyk, poszliśmy cichutko z bratem
mojej ówczesnej ukochanej obmyć ze snu gęby w kinowej, kulturalnej łazience.
Przy okazji wypaliłem dwie czy trzy fajki w towarzystwie innych miłośników
kina, którzy też nie wytrzymali Puszty, cycków i padających w słońcu
rozstrzeliwanych rewolucjonistów. Wróciliśmy na salę, a tam już helikoptery.
Tak było i tak jest.
Aha, jaka to
jeszcze popularna prawda obiegowa, prostacka i zgoła niepodobna do niczego krąży wśród tak zwanych oszołomów?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz