Na dworzec w
Koninie dojeżdżam sześć po jedenastej. Wysiadamy. Jeszcze w drzwiach autobusu ludzie
otwierają parasole, opatulają się w kaptury, podnoszą kołnierze. Wprost w
rozgrzane twarze wiatr i lodowaty prysznic.
- Mój Boże!
- Przecież
dopiero początek października!
Wysoka
pannica, walcząca z plastikowym zamkiem czerwonej kurteczki, mówi kierowcy „do
widzenia”. Ogromne słuchawki chowa pod kurtką. Teraz ja. Biegnę. Dopadam drzwi
dworca. Ocieram chusteczką mokrą twarz. Cholera,
kolejka do kasy jest długa i przesuwa się zbyt wolno. Ludzie kupują bilety na dziwnie
zawiłe połączenia, jakby prowincjonalny dworzec stał się nagle pępkiem
kolejowej Polski. Jestem ostatni. Ludzie przede mną marudzą. Jeden siwy, pachnący
apteką rezygnuje. Ciągnie z terkotem skórzaną walizę w kierunku wyjścia. Przecież
za dopłatą można kupić bilet u konduktora.
Jedenasta
dwadzieścia. Dobry duch zmiękcza serca kolejarzy i akurat przy moim prawym
łokciu otwiera się druga kasa. Teraz jestem pierwszy. Potężny facet w czarnym
płaszczu i absurdalnej błękitnej czapce z pomponem protestuje, że stał przede
mną, ale mierzę go lodowatym spojrzeniem i milknie. Zdąży przecież, teraz
zdąży.
O jedenastej
dwadzieścia siedem wychodzę na peron i zapalam ostatniego przed podróżą
papierosa. Wiatr niesie wraz z deszczem drobiny lodu. To już naprawdę przesada.
Odwracam się, próbuję osłonić żar w łódce dłoni, ale w końcu daję za wygraną i rzucam
niedopałek na tory, chroniąc się razem z pozostałymi pasażerami pod okap
tunelu.
Stopień
niżej, oparty o nieczynną platformę, ponoć wożącą niepełnosprawnych, czego
nigdy jeszcze nie widziałem, stoi facet, który warczał na mnie przy kasie. Raz
za razem mechanicznie pociąga nosem i patrzy na mnie wzrokiem, w którym trudno
doszukać się najmarniejszego śladu sympatii. Zdjął idiotyczną czapkę i
wyglądałby dużo poważniej, ale nie przyczesał włosów i jego siwa czupryna
przypomina niechlujną koronę.
Podjeżdża pradawny
skład z sześcioosobowymi przedziałami. Mam miejsce przy oknie, ale zajął je
kilkuletni chłopiec. Siedząca obok kobieta karmi go maleńkimi ciasteczkami,
które ten przyjmuje mechanicznie, nie odwracając nawet głowy. Naprzeciwko
chłopca śpi mężczyzna, który ukrywa twarz pod brązową, nieprzemakalną kurtką.
Obok dziewczyna, pochylona nad rozłożoną na kolanach grubą książką w miękkiej
oprawie. Na moje powitanie wszyscy, poza śpiącym, odpowiadają zdawkowym „dzień
dobry”. Chłopiec nawet nie raczy odwrócić się od zalanej deszczem szyby.
Zdejmuję
kurtkę, wyciągam z torby dzienniki Scotta, a tu już włazi, czarnym płaszczem
omiata moje włosy, nosem pociąga, rozsiada się szeroko, zamaszyście.
Naprzeciwko mnie, a projektant nie przewidział, że naprzeciw siebie może
siedzieć dwóch takich nie ułomków. Nasze kolana się stykają, tego znieść nie
mogę i ukradkiem, żeby nie przyznać się do porażki, przesuwam się w kierunku ciasteczkowej
karmicielki. Ile ich ma w tej torbie? Chrup, chrup i chrup i chrup. Gładzę
palcami płócienną okładkę księgi, ale jeszcze patrzę za okno.
Pociąg rusza.
Betonowe płoty zabazgrane krzykliwymi graffiti, rzędy garaży, zza których
wyglądają szczyty bloków mieszkalnych, warsztaty, stosy opon, ogrodzone wysokim
płotem boisko. Wreszcie wysokie nasypy, potem las i już monotonne wielkopolskie
równiny. Przez chwilę patrzę w zalany deszczem jesienny kalejdoskop, a gdy na
moment odwracam wzrok, chłopiec woła:
- Mamo
zobacz, biały koń galopuje!
Odruchowo
spoglądam, ale skąd galopujący rumak? Teraz
kępa targanych wiatrem brzóz.
Od lektury
odrywa się także czarnowłosa dziewczyna i podobnie jak ja przez chwilę wpatruje
się w okno.
- Mamusiu,
jaki był piękny! – zachwyca się malec – chciałbym mieć takiego i ciągle na nim
jeździć.
- Skarbie,
ale chyba nie w taką pogodę?
- Nie, w
taką nie, żeby się konik nie zaziębił. Szkoda go. Ciekawe, dlaczego sam biega
po świecie?
Otwieram
książkę, bo tam już Scott skazany na śmierć. Jeszcze brnie przez lodową
pustynię, jeszcze z nim towarzysze, ale jego sumienie ciemnieje
odpowiedzialnością za klęskę. Szukam akapitu, zdania przez które śmierć spojrzy
na mnie, wytrzeszczy zęby. Oh, jaka to gratka! Napotykam pytający wzrok dziewczyny. Uśmiecham
się, widząc, że próbuje odczytać tytuł.
Odwracam w jej kierunku gruby tom: „Ostatnia wyprawa Scotta”
- A pani, co
pani tak pilnie studiuje?
- „Pod
Kopułą” Kinga – też odwraca książkę i pokazuje okładkę. Znajomy widok. Facet
stojący przy rozbitym aucie tym razem rozbawia mnie do tego stopnia, że parskam
śmiechem. Patrzy zdziwiona, skonsternowana moim zachowaniem. Muszę łagodzić,
tłumaczyć.
Inaczej
zareagowałem, gdy dwa lata temu natrafiłem na nią w krynickiej księgarni. Wtedy
wystarczyło przeczytanie streszczenia umieszczonego na skrzydełku okładki, bym
poczuł w głowie uderzenie szczerej wściekłości. Rok pracy i ponad sześćset
stron tekstu mogłem od razu wywalić do komputerowego kosza. Zachciało mi się
niewidzialnej, półprzepuszczalnej kopuły nad małym, skromnym miasteczkiem.
- Wiem, że
to nic wielkiego, ale dobrze się czyta.
- Nie,
dlaczego? Zaśmiałem się, bo ta książka coś mi przypomniała. To bardzo dobry
pisarz, bardzo sprawny. „Lśnienie”, „Smętarz”...
- Książki to
kłamstwo. Nie rozumiem, jak można tracić czas na cudze wymysły, głupie fantazje
– niespodziewanie wtrąca nasz potężny towarzysz i wreszcie wielką czerwoną
dłonią przygładza niesforne siwe kosmyki.
- To pewnie
i filmów pan nie ogląda?
- Jakbyś
zgadła panienko. Jakiś tam sens mają rzeczy oparte na faktach, ale ściśle na
faktach, bez żadnych tam dywagacji. Na całą resztę szkoda czasu.
- To chociaż
moja lektura... – zaczynam, ale przerywa tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Też z
mojego punktu widzenia niewiele warte. Lepsze, niż kłamstwa tego oszusta, ale
nigdy nie uwierzę, że taki Scott sam o sobie napisał całą bezwzględną prawdę. Pozostali
też przecież zginęli. Potem brytyjska cenzura, korekty, cmokacze. Nikt,
powtarzam, nikt nie pisze, ani nie mówi prawdy o sobie.
Robi się
ciekawie, tym bardziej, że dziewczyna nie daje za wygraną i argumentuje z nie
pozbawioną zręczności erudycją. Zdradza niepospolite jak na swój wiek
oczytanie. Nie ma potrzeby jej wspierać. Słucham z zainteresowaniem, ponieważ i
ten mój niemiły rozczochraniec nie taki prostak. Już nie tylko negacja, nie
tylko zmyślne kontry. To jednak przemyślane. Budzi niepokój, bo jakoś za bardzo
po literacku, fachowo.
Sypią się
tytuły, cytaty, argumenty. Oj, oj. Przecież odkąd te słuchawki, klawiatury, w
pociągu raczej milczą. Pracują. Udają, że myślą. Słuchają muzyki, może
fikcyjnych książek. Czasem gazeta, czasem ktoś powie, że na przykład pogoda,
albo zapyta, czy jedziemy na czas?
- Na
przykład, gdy ruszaliśmy, ten miły chłopiec zobaczył za oknem białego,
galopującego konia. Nikt z nas nie zauważył żadnego konia i nie jesteśmy w stanie
stwierdzić, czy to prawda.
- Mój
Piotruś nie kłamie – wtrąca z oburzeniem mamusia – Powiedział, że widział. To
musiał widzieć.
- Ja tego
nie neguję, ale dla doświadczenia pozostałych pasażerów nie ma to żadnego
znaczenia.
- A właśnie,
że widziałem! – krzyczy malec – A pan się nie zna, ani na koniach, ani na rycerzach,
ani na smokach!
- Można
prosić ciszej, ludzie chcą spać – odzywa się znienacka mężczyzna ukryty pod
kurtką.
* * *
Pociąg stoi
na peronie w Kutnie. Czekam, aż ruszy, ponieważ wiadomo, że podczas postoju...
A chcę zapalić. Spór trwa, ale pomiędzy argumentami znajduję coraz dłuższe
pauzy. Tracę ochotę na włączenie się do rozmowy. Co mnie, w sumie, realizm
obchodzi? Ważniejszy jest nałóg, który przemawia do mnie, poważnie argumentuje,
że czas.
Przepraszam
zwolennika ścisłości, odsuwa kolana i wychodzę na korytarz. Pociąg rusza.
Ubikacja obok naszego przedziału jest zamknięta. My upakowani - jak szprotki w
puszce, podczas gdy pozostałe przedziały są puste. W jednym śpi rozwalony na
kanapie kolejarz, w innym całuje się para nastolatków. To wszystko. Wchodzę do
ostatniego, uchylam okno, siadam i palę. Na co mi wąchać smrody. Już nie pada i
zasłonę chmur próbuje przebić blade jesienne słońce. Mam wrażenie, że pociąg
jedzie dziwnie wolno, że się wlecze. Że jest wleczony. Patrzę na zegarek.
Minęła niecała godzina, czyli to złudzenie, skoro już było Kutno.
Jeszcze
Łowicz, Sochaczew a wieczorem do domu. Jadę do Warszawy na spotkanie z wydawcą
i facetem od scenariusza. Mają na mnie czekać przed dworcem, na parkingu pod
oknami McDonalda. Może tym razem pójdzie lepiej niż za pierwszym razem. To, że
u mnie kiepsko z forsą, nie oznacza, że dam się odsunąć od własnej fabuły, że
odejdę z ochłapem. Poza tym nie dam, nie pozwolę, by ktoś wstawiał takie dialogi.
To, co on czytał było do bani. Może się nie znam, ale moi bohaterowie to nie
żadne pierdolone męty.
Palę
papierosa nasłuchując, czy nikt nie nadchodzi korytarzem. Krajobraz za oknem
przesuwa się, bo musi. Równiny, niekończące się podmokłe łąki, ukryte za
zasłoną trzcin stawy, porośnięte rachitycznym drzewami nieużytki. Na długość
papierosa bezmyślnie rejestruję obrazy, obrazki, ale gdy zapalałem drugiego,
żeby trucizny starczyło aż do stolicy dociera do mnie dziwność krajobrazu. Brakuje
dróg, przejazdów kolejowych, domów, błyszczących wilgocią skib zaoranych pól, ale
przede wszystkim brakuje migających za oknem słupów trakcyjnych. Wychylam się
przez okno. Wilgotne powietrze uderza mnie w twarz. Pustka. Pociąg jedzie po
szynach, ale nasyp niknie w burej jesiennej zieleni zarośli. Cofam się i
zatrzaskuję okno. To niemożliwe! Przecieram oczy. Zwidy, mam cholerne zwidy.
Wracam na korytarz. Po drugiej stronie tak samo, tyle, że las. Gałęzie ocierają
się o okno, mokre liście przyklejone do szyby. Skręciliśmy?
Otwieram
gwałtownie drzwi przedziału. Schylam się nad śpiącym kolejarzem. To lalka, ubrana w kolejarski mundur lalka. Sklepowy
manekin o pustych oczach martwej kobiety. Sztywne proste włosy jasnej peruki
wysypują się z pod czapki. Ta spada na podłogę, toczy się i znika pod
siedzeniem. Odruchowo chcę po nią sięgnąć i wtedy ktoś ukryty, niewidzialny chwyta
mnie za przegub i wspierając się na mnie, zaczyna wydobywać się z nicości. Lęk,
potworny lęk...
- Proszę
pana, proszę pana!
Podrywam się
gwałtownie, ale dziewczyna nie puszcza mojego przegubu. Wszyscy, poza śpiącym
patrzą na mnie zdumieni. Spod kurtki rozległ się ponury głos:
- Ale
naprawdę, proszę ciszej! Niektórzy są zmęczeni i nie potrzebują w pociągu
jakiejś rewii.
- Śnił się
panu jakiś koszmar, ale pan krzyknął!
Przecieram
oczy, podnoszę z podłogi Dziennik Scotta.
- Prawdziwy
koszmar. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem.
- Też miewam
koszmary – odzywa się chłopiec – Na przykład dzisiaj śnił mi się człowiek bez
głowy. Taki, jak ten pan – wskazuje na śpiącego – Był zakryty żółtą płachtą, a
kiedy zasłona opadła, okazało się, że nie ma głowy.
Łaknący
ciszy mężczyzna nie komentuje uwagi chłopca,
tylko ciężko wzdycha.
- Pan
wyszedł zapalić, wrócił po jakichś dziesięciu minutach, usiadł bez słowa i od
razu zasnął. Nawet nie chcę wiedzieć, co pan palił – objaśnia gardzący fikcją
literacką mężczyzna.
Wyjmuję z
kieszeni marynarki paczkę Cameli i podtykam mu pod kulfonowaty nos.
- To
paliłem, co pan w ogóle... ?
- W pociągu
nie wolno palić, pociągami jeżdżą niepalące dzieci – mamusia chłopca jest
bezlitosna. Ale w sumie, ona coś za młoda na mamusię, choć on do niej...
- Raczej
byłbym skłonny przypuszczać, że wypalił pan fajeczkę haszyszu. Gdy pan wrócił,
miał pan całkiem dzikie oczy.
- Bzdura –
ucinam i spoglądam przez okno. Metalowe słupy trakcyjne przebiegają jeden za
drugim w niekończącym się korowodzie.
- Niech pan
się nie gniewa, czasem coś takiego powiem, nim się zastanowię. Mam astmę,
przepraszam. Ale skoro pan już wrócił do świata żywych, mógłby pan, jako pisarz
odnieść się do mojej tezy, której nie potrafiła obalić podróżująca z nami
miłośniczka fikcji.
- Dlaczego,
jako pisarz? Skąd? Pan zaglądał do mojej torby?
- Słyszałem,
wszyscy słyszeliśmy. Nim pan poszedł zapalić, rozmawiał pan na korytarzu ze
swoim wydawcą. Macie się spotkać w jakimś Barze Pod Smoczym Łbem. Pierwsze
słyszę. Wiem, że niegrzecznie podsłuchiwać, ale pan naprawdę głośno mówił.
Aż się kulę wewnętrznie. Co ze mną? W jakim
barze, pod jakim łbem? Nic nie pamiętam. Mogę sprawdzić w telefonie, ale do
cholery nie w tej chwili, bo do końca podróży wszyscy będą gapić się na mnie
jak na wariata. Coś tam mruczę, wzruszam ramionami.
- Żaden tam ze
mnie pisarz, ale o co chodzi?
- Rzecz w
tym... O, na przykład. Gdyby pan wziął naszą podróż, wiernie opisując wszystkie
najdrobniejsze wydarzenia, jakie zaszły odkąd wsiadł pan do wagonu, przytoczył
każde słowo, jakie padło. Choćby tę niewielką część, jaką zarejestrował pański
umysł, nadal daleki byłby pan od realizmu.
- Selekcja,
wszystko jest oparte na selekcji za którą odpowiedzialność bierze autor. Aby
jakikolwiek, nawet najbardziej realistyczny tekst nie zamienił się w katalog,
piszący musi wspiąć się wyżej, choćby po to, aby dokonać wyboru – wtrąca
dziewczyna.
- Bardzo
panią proszę! – Miłośnik realizmu spogląda surowo. - Chcę skończyć, a jak mi
pani ciągle przerywa to się gubię. Rzecz w tym, by świadomie nie oszukiwać
czytelnika. Nie sugerować rzeczy niemożliwych. Jakby to... Weźmy naszego
śpiącego, czy raczej próbującego spać towarzysza podróży. Nie widzimy jego
twarzy, ale sugestia, że nie ma głowy, jest potwornym nadużyciem. Możemy
dywagować na temat koloru jego włosów, oczu, rysów twarzy, ale to nie ma już
nic wspólnego z realizmem.
- Ale po co?
Gdybym opisywał taką scenę zostawiłbym wygląd tego pana w spokoju, zadowalając
się przytaczaniem jego wezwań do zachowania względnej ciszy w przedziale.
- Bardzo
panu dziękuję – odzywa się z nieukrywanym sarkazmem, ukryty pod kurtką
mężczyzna.
Skłaniam się
w jego kierunku i mówię dalej:
- Jego
wtrącenia sugerujące, że nie jest wyspany mogą określić tryb jego życia. Na
przykład to, że pracuje nocami, albo że wraca z sowicie zakrapianej imprezy,
może od kochanki... I tak dalej. Ale to są sprawy niekonieczne, hipotetyczne, o
ile jego wygląd nie okaże się istotny. Może być kimś znanym, albo poszukiwanym
mordercą...
- Ale
przyzna pan, że brak głowy jest tak skrajnie mało prawdopodobny, że podobna
sugestia raziłaby nawet pana, choć jako pisarz jest pan zapewne fantastą, czyli
po prostu kłamcą!
- W
horrorze...
- O tak, w
horrorze, czy innej fantastycznej bredni... Zresztą możemy wszystko zaraz
wyjaśnić. Czy mógłby pan, skoro pan tak czy tak nie śpi...
- Nie, nie
mógłbym. Jestem kotem Schroedingera!
- Mamo, ten
pan jest kotem! – radośnie woła chłopiec.
* * *
Milkniemy. Może
nasza rozmowa jest jednak głupia, zbyt prowokacyjna wobec ukrytego pod kurtką. Nawet
jeśli nie, jego ostatnie zdanie jest ciosem wymierzonym w naszą pewność siebie.
Objawia się ktoś, kto może przejąć inicjatywę, a nie jest tym zainteresowany.
Swoim odosobnieniem obniża rangę naszego sporu. Narzuca myśl, że z jakichś
powodów on jest wyższy, lepszy. Tracimy szansę na ripostę. Sekundy biegną, nikt
nie pyta dlaczego? Nie podważa sensowności jego wypowiedzi.
Dziewczyna wraca do lektury książki Kinga.
Domagający się ścisłości obywatel wychodzi na korytarz, a ja przymykam oczy i
spod przymkniętych powiek, ukradkiem, choć ukryty nie może mnie widzieć lustruję
go dokładniej. Skórzane, nieco zniszczone, ale starannie zapastowane półbuty,
dżinsy, gruba flanelowa koszula w czerwono-czarną kratę. Spod lewego
zawiniętego rękawa wystaje skrawek białej podkoszulki. Przedramię mocne,
owłosione, męskie. Na opalonym przegubie jaśniejszy ślad po zegarku. Reszta
ukryta za ciemnobrązową kurtką. W przedziale jest gorąco i musi być mu duszno.
Odwracam wzrok i gapię się w okno.
Cała ta moja
podróż jest pogonią za urojeniami. Niby ostatecznie wyleczyłem się z marzeń,
ale każdy nowy projekt czy objaw zainteresowania powoduje, że przez kilka dni
żyję cudzym życiem. Zupełnie, jakby wąski strumyczek tantiem, który nie starcza
nawet na papierosy miał się nagle zamienić w rzekę forsy.
Jadę bez
wiary. Wiem, że na miejscu, gdy
usiądziemy do stołu, by czytać scenariusz, który nigdy nie zostanie
zrealizowany nabiorę przesadnego entuzjazmu, będę się pysznił, zachwalał,
przekonywał. Jakie to żałosne! A może wreszcie inaczej? Podpiszę co chcą, pójdziemy
do bankomatu, a jutro kupię węgiel na zimę. Żona się ucieszy. No przecież i tak
niczego nie nakręcą.
Nagle
przypominam sobie o mojej rzekomej rozmowie z wydawcą i barze o dziwacznej
nazwie, w którym się umawialiśmy. Wyjmuję telefon i przeglądam połączenia. Jasne,
że nic nie ma. Ostatni raz rozmawialiśmy, nim wyszedłem z domu. Później był
tylko sms z prostym komunikatem: „czekam”
Wychodzę na
korytarz i starannie zamykam przesuwane drzwi.
- To jakiś
żart?
- Żart?
- Dziewczyna
powiedziała, a pan potwierdził, że wyszedłem z przedziału i rozmawiałem przez
telefon z wydawcą, podczas gdy w pamięci telefonu nie ma śladu po tej rozmowie.
Sprawdziłem.
Patrzy mi z
bliska w oczy. Wytrzymuje to spojrzenie, wzrusza ramionami.
- Jeszcze
lepiej. W takim razie udawał pan, że rozmawia, bo słyszałem każde słowo, jakby
pan przekrzykiwał burzę.
- Po co niby
miałbym udawać, że rozmawiam?
- Pewnie po
to, żeby pochwalić się, że jest pan pisarzem.
- Niby po
co?
- Choćby po
to, by zrobić wrażenie na tej dziewczynie, ale nawet to się panu nie udało.
Nawet nie zapytała, co pan napisał? I słusznie, bo gdyby był pan prawdziwym
pisarzem zauważyłby pan, że nasi towarzysze podróży są nad wyraz dziwni. Ten
niby śpiący przez cały czas nawet nie drgnął. Dosłownie. Może nie mam
wyobraźni, ale mam podzielność uwagi. Przez półtorej godziny nawet nie drgnął.
-
Zauważyłem, że siedzi...
- Następny
ten chłopiec. Wygląda i zachowuje się jak ośmiolatek, a jest dużo starszy. Tego
mógł pan nie zauważyć, ale ja siedzę prawie naprzeciwko. Ta niby jego mama nie
może nią być w żaden sposób. Najwyżej siostrą, ale posiadanie siostry nie jest
zakazane, więc dlaczego udają? Oni wszyscy się znają. Ta dziewczyna koło
mnie... Jak pan się odwraca, porozumiewają się spojrzeniami.
Zaniemówiłem.
Facet jest bardziej pokręcony, niż ja z moimi świeżo nabytymi zanikami pamięci.
Chcę wrócić do przedziału, ale chwyta mnie za rękaw marynarki.
- Najgorszy
jest ten pociąg. Jeżdżę nim dwa razy w tygodniu do Warszawy, żeby oddać
sprawozdania i porozmawiać ze wspólnikiem. Dzisiaj... Przeszedłem cały wagon.
Jedziemy sami. Nikogo więcej nie ma. Chciałem iść dalej, ale drzwi są
zamknięte. Z obydwu stron. Nie było też konduktora. Nie zatrzymaliśmy się ani w
Łowiczu, ani w Sochaczewie.
- Już powinien
być Sochaczew?
- Panie, od
dwóch lat jeżdżę. Zagadaliśmy się to straciłem czujność, ale gdy facet odezwał
się o tym kocie, nagle mnie otrzeźwiło. Bardzo pana proszę. Jak dojedziemy,
niech pan raczy mi towarzyszyć dopóki nie wyjdziemy z dworca, choćby dlatego,
że my z jednego miasta i co do pana mam pewność.
Wzruszam
ramionami, ale zgadzam się, choć z piątki pasażerów akurat do niego mam
najmniejsze zaufanie. W jednym ma rację, podróż jest dziwna. Pamiętam, że
pociąg stał w Kutnie, to pamiętam.
Idę sprawdzić
przejście w naszym końcu wagonu. On za mną. Faktycznie jest zamknięte, podobnie
jak ubikacja. Szarpię za klamkę i wtedy za drzwiami ktoś się porusza, trzasnęła
deska.
- Halo, jest
tam kto? Proszę otworzyć!
Najpierw
chwila ciszy, a potem pomruk niezadowolenia. Raczej warknięcie, niż
artykułowana mowa. Odskakuję od drzwi o mało nie wpadając na amatora realizmu.
- Też go
słyszałem. Wracajmy, bo bez względu na to, kto podróżuje w tym kiblu, nie mam
ochoty, być w pobliżu, gdy otworzy drzwi.
* * *
Pociąg zwalnia
i majestatycznie wtacza się w ciemność. Siedzimy bez ruchu, daremnie wypatrując
żółtego blasku lamp. W końcu zatrzymuje się z gwałtownym szarpnięciem. Daleko,
po drugiej stronie wysoko sklepionej jaskini dworca płonie ognisko rozpalone na
torach.
- Mamusiu,
ja się boję – mówi chłopczyk.
Też się boję,
cholernie się boję. Tu nie ma czego analizować. Obecność towarzyszy podróży
wcale mnie nie uspokaja. Ktoś dotyka mojego policzka. Dłoń jest zimna i
wilgotna. Tylko sekunda. Cofa się. Zapalam zapalniczkę. W jej świetle pochylone
ku sobie twarze wyglądają upiornie. Oczy chłopca są nienaturalnie okrągłe.
Mężczyzna ukryty pod kurtką po raz pierwszy porusza ręką, jakby wykonywał gest
broniący przystępu.
- Proszę to
zgasić, teraz jesteśmy widoczni, a to my powinniśmy widzieć.
Nim
zgasiłem, przez moment widziałem, jak wyłania się zza zasłony. Zapadnięte
policzki, wąskie usta rozchylone w półuśmiechu, łysa czaszka.
- To jakaś
awaria, może alarm? ... Tak czy tak musimy wysiąść – mówi dziewczyna siedząca
naprzeciwko mnie.
- Powoli,
bez paniki. Już jest lepiej, widzę zarysy. Tu kiosk na peronie. Tablica.
* * *
Wysiadam
pierwszy i od razu odchodzę kilkanaście kroków. Jako druga wychodzi mamusia. Z
czyichś rąk odbierała marudzącego chłopca. Potem kolejni. Nie mam zamiaru
czekać na nich. Ruszam w kierunku ogniska.
- Gdzie pan
idzie? Mieliśmy trzymać się razem.
- W kierunku
ogniska, gdzie mam niby iść?
Zsuwam się z
peronu na tory. Kilka niepewnych kroków po podkładach i włażę na sąsiedni
peron. Oni idą wzdłuż pociągu w kierunku lokomotywy, szukając pomocy, wyjaśnień
u obsługi pociągu. Mijają mnie. Szepczą,
ale nie do mnie, jakbym zniknął. Nie rozumiem. Za nimi podąża to, co warczało w
zamknięciu.
Wspinam się
na kolejny peron i pochylony, ostrożnie, krok za krokiem ruszam w kierunku
światła. Od ogniska dzieli mnie jakieś trzydzieści metrów. Na peronie nie ma
nikogo, ale przy ogniu siedzi człowiek. Nie wiem, czy mnie widzi, ale skoro
podjąłem decyzję muszę być konsekwentny. Staję w kręgu światła.
- Nie stercz
tam, złaź do cholery! – mężczyzna mówiąc to, jednocześnie cofa się w mrok. Słyszę
znany z filmów dźwięk. Przeładowuje broń. O, cholera! Zeskakuję z peronu. W
jego głosie nie ma agresji, raczej zdziwienie.
- Jak tu się
dostałeś?
- No
przecież...
- Widziałem,
że przyjechałeś pociągiem. Pytam, jak przelazłeś przez zaporę?
- Przez
tory, przeszedłem przez torowisko, z peronu na peron.
- O święta
naiwności! Z peronu na peron – mężczyzna śmieje się sucho – No dobra, widać
stał się cholerny cud. Niech cię obejrzę!
Stoję w
pełgającym czerwonawym świetle. Czarne płatki papieru wirują razem z iskrami. Patrzy
na mnie, celuje, opuszcza broń. Mojego wzrostu, szczupły i chyba młodszy ode
mnie, choć początkowo wziąłem go za starca z powodu sięgającej piersi
siwiejącej brody.
- Tutaj
jesteśmy bezpieczni. Poczekaj, muszę odwołać akcję, bo na dziewiętnastce będą
próbowali cię odbić. Niepotrzebne ryzyko, skoro ty...
- Razem ze
mną przyjechało pięcioro...
- Zapomnij o
nich. Facet, dwie kobiety i dziecko, prawda? I piąty, zamknięty w kiblu,
potwór. To stały zestaw. Też z nimi przyjechałem przed laty. Wszyscy, którzy
tutaj dotarli mieli tak samo. Dziwne, że dali ci odejść. Zawsze uwalniamy na
dziewiętnastce, albo przynajmniej próbujemy.
-
Przecież...
- Nadjeżdża
pociąg. Wsiadasz i nawet nie zauważasz, że inni zostają na peronie. Nawet jeśli
zauważysz, sądzisz, że czekają na inny pociąg, a to ty wsiadasz do innego
pociągu. W przedziale oni już czekają. Wagon jest zamknięty, nikt więcej nim
nie jedzie. Tak było, prawda? Dojeżdżacie tutaj. Jeśli człowiek dojedzie żywy,
chce do ogniska, ale szczerze mówiąc nieczęsto udaje mu się dotrzeć. Ja
uciekłem w ostatniej chwili. Złamali mi rękę, ale się wyrwałem.
- Trochę nie
tak. Razem ze mną wsiadł jeszcze jeden facet.
- Co?
- Wsiedliśmy
we dwóch. Na pewno!
- Cholera,
dlatego tak łatwo cię puścili. Biegniemy do przejścia – wyciąga z kieszeni
krótkofalówkę.
- Dworce
siedemnaście i dziewiętnaście, słyszycie mnie? Operacja trwa!
- Tak, nikt do
nas nie przybył, cisza... – słyszę nakładające się meldunki.
- Ale ja mam
żywego człowieka. Trzeba ratować, bo jest jeszcze jeden, a oni chyba się
całkiem pogubili. Z bronią do przejścia! I zwołujcie kolejnych. Mają pierdoloną
awarię.
Patrzy na
mnie, zbiera myśli, waha się. W końcu wyciąga z kieszeni kurtki pistolet.
- Przeładowany.
Tu odbezpieczasz i możesz strzelać. Tylko z bliska, najlepiej w korpus. Tu nie film,
nie trafisz ze stu kroków, ale na razie nie odbezpieczaj. Biegniemy.
* * *
Wyłazimy na
peron, potem po nieczynnych ruchomych schodach i przez halę dworcową w kierunku
wyjścia. Posadzka zasłana jest szkłem ze stłuczonych witryn sklepowych.
Chrzęści pod podeszwami butów, ślizgam się. W półmroku doskonale widzę, że
wyjście jest zasypane gruzem. W podłodze wyrwa.
- Schodzimy
po drabince linowej. Uważaj, mocno się trzymaj.
Schodzę, on już
na dole i rozmawia z uzbrojoną w dubeltówkę kobietą. Podnosi rękę w geście
powitania.
- To
dziewiętnasty dworzec. Strażnik z siedemnastki wejdzie z dołu. Pójdziemy nad
ich głowami prawie do wyjścia i tam na nich zaczekamy, na sukinsynów.
Nic z tego
nie rozumiem, poza tym, że próbujemy ratować zwolennika realizmu w literaturze.
* * *
To już nie
dworzec, nawet nie spiętrzone dziwacznie, przenikające się budowle, a prawdziwy
labirynt. Pochylnie, klatki schodowe, prowadzące w pustkę schody. Oni wiedzą,
poruszają się pewnie. Biegnę za nimi. Wreszcie jasne światło dnia, torowisko. W
tle Warszawa z całym swym zgiełkiem, ruchem ulicznym. Wiem, nie musze pytać -
dla nas niedostępna. Znowu studnia, tym razem schodzimy po zwykłej metalowej
drabinie. Przykucam razem z nimi za betonową płytą straszącą koroną zbrojenia.
- Teraz
trzeba spokojnie zaczekać. Muszą iść tędy, innej drogi nie ma, a oni idą wprost
do kliniki. Jeśli przejdą, ten twój wyleci w powietrze razem ze wszystkimi w
klinice. My tego nie chcemy, przyda się.
- Co to? –
czuję, jak wciska mi coś w dłoń.
- Jedz, to
batonik, zwykły czekoladowy batonik. Dworzec nas żywi i dlatego zawsze jesteśmy
w ruchu, jak ogołocimy...
- Ta
klinika...
- To
Marriott. Tak go nazywamy, bo jak wylatuje w powietrze świat jest pełen
bandaży, nóg, rąk, krwi... bez ładu i składu. Ktoś powiedział: Klinika! I tak
zostało.
- Jezu!
- Już nasi
są po drugiej stronie. Ty lepiej nie strzelaj, no chyba, że któreś się
przedrze, skoczy. Są!
Mój
zwolennik realizmu wybiega zza zakrętu. Ledwie dyszy, zatacza się, krzyczy. Za
nim oni. Pochyleni, aż palcami dłoni po betonie. Jak małpy. Tak nawet jego nie
dogonią, to okrutna zabawa, nie pościg. Ale on staje, odwraca się.
- Czego
chcecie? Czego ode mnie chcecie?
- Jesteś
martwy! Martwy! – zawodzą. Chłopiec szczeka jak pies, na czterech łapach,
szczerzy ząbki.
Dziewczyna
strzela pierwsza i uderzenie śrutu rzuca drobnym ciałem o ścianę. Teraz
kanonada, a ten mój biedak stoi, nawet nie drgnie.
- Tutaj,
tutaj! – oni krzyczą, ja też. Wstaję, macham rękami. Wreszcie mnie zauważa i
biegnie. Już przy nas, a oni padają i wstają, padają i wstają.
- Do góry!
Do góry! – Zwolennik realizmu wspina się pierwszy. Teraz dostał przyspieszenia,
nowych sił. Ja za nim.
- Tu nie
wejdą. Niech się kłębią, szkoda amunicji.
Oddycham
ciężko. Mój towarzysz podróży jest bielutki na twarzy. Drży cały. Realizm
wyszedł mu bokiem.
- Co to
jest? Co to znaczy?
Nikt mu nie
odpowiada, a schodzą się zewsząd. Obwieszeni bronią. Śmieją się. Wreszcie
dziewczyna:
- Na dzisiaj
fajrant. Teraz do baru, do baru chłopaki, do baru Pod Smoczym Łbem.
* * *
Martwy czy
nie, siedzę wygodnie i popijam kawę. Realista ma na imię Marek. W barze jest
nas chyba setka. Ludzie piją, jedzą. Niektórzy już ledwie na nogach, jak to w
barze. Wyjaśnienia, jakimi nas uraczyli: cóż, z grubsza rzecz ujmując, sami nie
wiedzą w czym uczestniczą. Uczestniczymy, bo teraz my też jakby oni.
- Bardzo ci
Marek dziękuję, że chciałeś mnie ratować – mówię.
- To
przecież jakaś bujda! – On się śmieje. Teraz rozluźniony. Patrzy pod światło w
butelkę piwa, które napoczął – To cholerny sen. Śnisz mi się. Nic więcej.
- Ich
tłumaczenie...
- To bujda!
Mówię ci, moje ty senne przywidzenie, że to bujda.
- Jak
uciekałeś przed tymi... O, całkiem na poważnie uciekałeś.
Dotyka
palcami grubego materiału swojego płaszcza, urywa wiszący na długiej nici
czarny guzik i chowa go do kieszeni.
- Nowotwór
świata, namnażająca się przestrzeń, studnie czasu. Ale dlaczego tak trywialnie,
dlaczego dworzec kolejowy? Wszędzie giną ludzie. Jeśli faktycznie nie żyjemy,
jak niby mamy wyjść z tych podziemi? To ma być piekło? Bar, gdzie nie trzeba
płacić za trunki ma być piekłem?
- Anomalia.
- No tak,
anomalia. Ty wchodzisz pod pociąg. Ja próbuję cię ratować, choć już cię
koła mielą, ale mnie odrzuca i padam
uderzając łbem o ławkę. Ładna anomalia. – Dopija piwo i sięga po następne. Dosiada
się Ewa, teraz bez dubeltówki.
-
Pieprzycie, nic nie rozumiecie a pieprzycie. To nie ma końca. Na tej sali jest
człowiek, który przemierzył tysiące poziomów. Był na dnie praoceanu i widział
moment ostatecznej zagłady, gdy czerwona fala zalewa świat, ale zawsze schodził
po tych samych schodach, mijał te same sklepy, na perony wjeżdżały pociągi,
były zasadzki, demony i ten bar, gdzie zawsze jadł i pił. Nikt z nas tego nie
rozumie, bo niby jak, ale nie ma powrotu. Trzeba robić swoje, wciąż i wciąż.
Nalewa do
szklanek ginu. Smakuję. Oj, biały płomień. Jest wygodnie i ciepło. Chcę wreszcie
przestać myśleć, odpocząć, ale ona mówi i mówi.
- Tam na
peronie wciąż stoją i krzyczą ludzie. Jeszcze nie ma pogotowia. Na to co z
ciebie zostało nikt nie chce patrzeć. Konduktor zajrzał i teraz rzyga, ale
ciebie próbuje reanimować jakaś gorliwa dziewczyna. Daremnie.
- To bujda,
to wszystko bujda! – ucina Marek.
Ona wyciąga
z kieszeni stronę wyrwaną z kolorowej gazety i starannie rozkłada na
zachlapanym piwem blacie.
* * *
Siedzę przy
ognisku i czekam na pociąg. Nie lubię dyżurów. Nie lubię czekać. Zawsze tak
mam, że mój pociąg jest opóźniony. Staram się nie patrzeć w płomienie, bo potem
nic nie widzę i mam wrażenie, że cichutko okrążają mnie demony. Dlatego tak
pilnie znoszę gazety z kiosku. Następny dyżurny dziedziczy zapas i może
siedzieć na dupie. Ja lubię chodzić, lubię być w ruchu.
Dzisiaj jest
piętnasty maja dwa tysiące dziesiątego roku. Od mojej śmierci minęło sześć i
pół roku. Cofający się czas wlecze się jeszcze bardziej, niż ten ciągnący do
przodu. Tyle, że chociaż wiemy, co się wydarzy, kto przyjedzie pociągiem.
Dopóki są gazety. To mój ostatni dyżur. Ryk smoka drążącego studnie czasu
zbliża się nieustannie. Zgłosiłem się i zostałem dokooptowany do drużyny
bohaterów. Zabijemy potwora a jego łeb powiesimy na ścianie baru, żeby wreszcie
jego nazwa coś znaczyła. Jak to brzmi? Ja w drużynie bohaterów!
* * *
- Horror
oniryczny? – No, w ostateczności, ale można to trochę podkręcić, bo wyjdzie coś
w stylu „Atlasu chmur”, albo jeszcze gorzej.
Wcisnąłbym
się w ścianę, gdybym mógł. Słowa płyną, jak ostatnio. To bezsens, bezsens.
Pliki wydruków pomazane pisakami i korektorami. Proces twórczy.
- Nie myśl o
tym jak o jałmużnie, tylko o zadatku. My to przecież obrobimy i pójdzie!
Dostaniesz procent z zysków. Umowa opiewa...
- Z zysków?
– To mnie ożywia. Parskam śmiechem. Dobrze, że akurat szklanka z piwem stoi na
stole.
Patrzą jak
na wariata. Muszę do kibla.
Szumi
wentylator. Obmywam twarz, przygładzam włosy. Gęba w lustrze zmęczona,
oczywiście już zarost. Goliłem się rano, ile razy można? Wychodzę. Korytarz.
Skąd korytarz? Biegnę. Daleko przede mną majaczy na zielono „WYJŚCIE” a za mną:
Uciekaj stąd! Uciekaj!
Drzwi się
otwierają, wpadam na kogoś, o mało nie przewracam kobiety mocującej się z
parasolem. Lodowaty deszcz wprost w twarz. Gdzie? Gdzie jestem? Szum w głowie,
rozglądam się bezradnie. Stary Konin, przespałem dworzec. Piętnaście po, a tam
już miejski autobus. Kierowca czeka, bo biegnę w tym deszczu. Zdążę, jednak
zdążę! Po bilet nie ma sensu, kupię u konduktora. Do tunelu, na Boga, niech nie
rusza!
Zamieszanie.
Ktoś krzyczy, inne głosy. Wypadek! Wypadek! Po co ci ludzie tak biegają?
- Nie spiesz
się pan, teraz już nie pojedziemy. Zanim to wszystko zbiorą, zanim
prokurator... Widziałem to, że też zawsze mnie musi się coś takiego przytrafić.
Dziewczyna, może ze dwadzieścia lat. Ładna dziewczyna w czerwonej kurtce. To
wszystko przez te słuchawki na uszach. Człowiek
nie słyszy co dookoła i w końcu wejdzie pod pociąg. Żadne samobójstwo.
Weszła, jak do wagonu. Uniosła nogę i bęc, wprost pod koła.
Zdejmuje z
głowy idiotyczną błękitną czapeczkę. Siwa korona niesfornych włosów nad
czerwonawą gębą. Uśmiecha się porozumiewawczo.
- Chodź
Marek – mówię – Idziemy na piwo. Opowiem ci fajną historię.
- Byle
prawdziwą, bo ja nie cierpię fikcji!
On wie, że
ja wiem.
Zapalam
papierosa i wychodzę na peron. W zalanych deszczem oknach twarze podróżnych. Na
dachu wagonu czarny demon zrzuca z siebie wodę i rozpościera błoniaste
skrzydła. Nie, nie patrzy na mnie z wyrzutem. Wcale na mnie nie patrzy. Mam
jeszcze swoją chwilę. Niech trwa. Chcę wyrzucić ledwie zapalonego papierosa na
tory, ale tam przecież ludzka krew.
Witam :) ...obserwator z krainy śpiewu, przy kawie :) ...dzisiaj pada deszcz...pachnie wiosną w Gdańsku.
OdpowiedzUsuńNie że coś, ale...
OdpowiedzUsuń1. CO "włazi, czarnym płaszczem omiata moje włosy, nosem pociąga, rozsiada się szeroko"?
2. Ułatwiłbyś znacznie czytanie, gdybyś poświęcił kilka minut na poodbijanie od siebie akapitów. W książce to jest OK, ale na ekranie czyta się o wiele trudniej. (Oczywiście nie zachęcam do takiego traktowania tych spraw, jak ja to czynię na blogasie, bo to już skrajność, a tu jednak mamy Literaturę, a nie figlasy.)
Pzdrwm