Pomyślałem
to trzysta lat temu. Jechałem właśnie po złom do Białegostoku. Styczniowa noc
była ostra jak zęby piranii. Warszawa spała, kierowca terkotał nad kierownicą
kontent ze swej chytrości, z mowy jaką uraczył policjantów i dzięki której, jak
sądził, uniknął zapłacenia mandatu. Radio śpiewało nieśmiertelne przeboje. Za
wiele na raz, by spać. Wylazłem z kanapy na fotel i poziewując popijałem kawę.
Tu światła
lamp odbite w ciemnej rzece asfaltu, puste chodniki. Wyżej ciemne bryły bloków.
Gdzieniegdzie tli się światło i nagle, bez żadnego ostrzeżenia ujrzałem miasto
jako tysiące otwartych komórek, pudełek pełnych przedmiotów, podobnych, choć
nie identycznych ustawień, barw, zapachów, odgłosów. Nie widziałem ludzi. W tej
wizji okazali się niekonieczni. Ogarnęło mnie przerażenie, że świat jest inny
niż go postrzegam, pełen chimerycznych istot, w świetle dnia udających realne,
a naprawdę jest pusty, że to jedynie droga dekoracja utrzymywana, by oszukać gniewnego,
starego Boga.
Wizja,
przeczucie, nawała myśli podniesiona do nieoszacowanej potęgi. Perfect grał pieprzoną
Ewkę, a ja mknąłem tunelem między tysiącami szaf, łóżek, telewizorów, wanien, fosforyzujących
w ciemności tarcz zegarów. Przerażenie zmieniło się w bezgraniczny smutek, choć
wizja trwała nie więcej niż minutę i skończyła się, gdy ciężarówka podskoczyła
na jakiejś nierówności a była tak intensywna, że zapamiętałem ją do końca życia
i nawet teraz potrafię bezbłędnie ją przywołać, choć daremnie szukam w pamięci
imion własnych prawnuków.
* * *
Od tamtej
nocy minęło trzysta lat. Siedzę w fotelu na dachu bloku, którego jestem jedynym
prawdziwym mieszkańcem i patrzę na miasto - dekorację. Jestem stróżem kwartału
numer siedemset trzy. Obserwuję, czy wszystko działa, jak należy. Poważne usterki
zgłaszam Panu, drobne naprawiam. Choć nikt nocą nie czyta książki, nie usypia
dziecka, system pracowicie zapala i gasi światła wedle jakiegoś tajemniczego
algorytmu, choć nie jest to potrzebne ani mnie, ani pozostałym obserwatorom, a
sprzątającym miasto robotom jest to zupełnie obojętne.
Pusta,
nienaruszona skorupa czeka na ponowne zasiedlenie. Gdzieś tam, ale może to
tylko takie gadanie, trwają prace nad wzbudzeniem ludzkości. Chcę w to wierzyć,
choć podobnie, jak wszyscy syntetyczni, miewam poważne wątpliwości. Tego nas
uczą, a poza tym nikt nie chce narazić się na gniew Pana. Lepiej trwać, niż
zniknąć tym razem na zawsze.
W mieście są nas tysiące i ciągle pojawiają
się nowi. Schodzą z taśmy. Unikam myślenia o taśmie, ale nie mogę przed sobą
ukryć, że jestem produktem, a wszystko co jest we mnie ludzkie to wspomnienia i
świadomość. Dlaczego okazało się to konieczne i dlaczego wywleczono moją duszę
z niebytu, nie wiem. Możliwe, że też jest produktem, programem komputerowym
dodanym jako osobliwy bonus, ponieważ, gdy znowu pojawią się prawdziwi ludzie
mamy im stworzyć namiastkę społeczeństwa, nim raczą ponownie opanować Ziemię. Produkują
nas inni syntetyczni. Tłumaczą, przydzielają zadania. Na razie dyżurujemy. Po
prostu dyżurujemy.
Kocham noce.
Za dnia miasto ożywa ułudą i ulice zaludniają miliony fantomów. Rozmawiają ze
sobą, śmieją się, oglądają wystawy, ustawiają się w kolejkach do bankomatów,
skąd pobierają fantomy banknotów. Obsiadają stoliki w restauracjach, gdzie
fantomy kelnerek podają im fantomy posiłków. Widok ich zaprogramowanej
aktywności jest nie do zniesienia i dlatego za dnia rzadko wychodzę do miasta. Gdy
muszę wyjść, przez ten fantomatyczny cyrk nie zauważam sprzątających robotów,
wpadam na nie, potykam się o nie. Lawiruję, przemykam dotykając ścian,
ocierając się o mury domów.
Zaciągam zasłony i leżę w półmroku. Czasem, gdy
w mojej głowie odzywa się Pan, pytam o celowość tego dziwnego przedstawienia.
Jego odpowiedzi są wykrętne i sprowadzają się do tego, że wszystko ma wyglądać
jak dawniej. To głupie tłumaczenia, bo zakłada istnienie zewnętrznego
obserwatora, którego bez przerwy trzeba oszukiwać. Nawet gdyby istniał Bóg, nie
dałby się przecież nabrać na takie sztuczki.
* * *
- Mam dla
ciebie dwie przepiękne nowiny, czterdziesty trzeci Jacku! – Głos Pana w mojej
głowie brzmi donośnie i uroczyście. Podrywam się z posłania, bo nie wypada
rozmawiać z Panem na leżąco.
- Słucham!
- Nie musisz
krzyczeć, wystarczy, że pomyślisz. Żaden z was nie może tego zapamiętać. Cóż,
to zresztą nieważne. Wkrótce, a mówiąc tak, mam na myśli nie lata czy miesiące,
a dni, pojawią się w mieście prawdziwi ludzie – zawiesza głos, by sprawdzić
wrażenie, jakie na mnie wywarła ta informacja, a mnie zalewa fala radości,
tkliwości – trudno nawet opisać, co czuję.
- Pięknie,
tego się właśnie spodziewałem po tobie. Takiej reakcji.
- Czy to
będą dzieci? – pytam wzruszony. Gdybym mógł płakać, płakałbym na pewno.
-
Oczywiście, że dzieci, prawdziwe, żywe niemowlęta. Pojawią się razem ze
specjalnie przygotowanymi syntetycznymi rodzinami. Ojcami, matkami, starszym
rodzeństwem.
- Jak ich
rozpoznam wśród tego wszystkiego? – Moje pytanie jest głupie, bo przecież nie
produkuje się syntetycznych dzieci. Są tylko ich pieprzone fantomy. Pan cicho
się śmieje, a ja się wstydzę.
- Rozpoznasz
z łatwością, ale to twoją rolą nie będzie ich odnajdywanie. Do mieszkania obok
wprowadzi się rodzina. Młode małżeństwo z dzieckiem. Ty masz ich chronić. To
druga nowina. Już nie jesteś dyżurnym swojej ulicy, jesteś kimś tysiąckrotnie
ważniejszym, a twoje zadanie jest święte.
- Przyjmuję
i wykonam, choćbym...
- Nie
deklamuj, wysłuchaj do końca! Okazało się, że... Cóż, nie wszyscy syntetyczni,
których powołaliśmy z niebytu do służby zasługują na to, w takim stopniu jak
ty. Może się zdarzyć, że nie wszystkim spodoba się powrót człowieka.
- Panie,
czyżby dzieciom zagrażali moi towarzysze? Jak to?
- Tego nie
wiemy, ale niektórzy są dziwni, chyba zauważyłeś. Dlatego, poza rodzicami,
każdego dziecka ma strzec dodatkowo ktoś jeszcze. Nawet oni nie wiedzą o twojej
roli. Nie mogą nawet podejrzewać, że coś im grozi. Ty czuwaj, obserwuj także
ich, słuchaj, myśl, neutralizuj zagrożenia.
- Założę
podsłuch.
- Rób, co
uważasz za konieczne.
* * *
Jak łatwo
rozróżnić płacz ludzkiego dziecko, od zawodzenia fantomu! Bywa, że mały Jasio płacze
i żeby usłyszeć jego płacz nie muszę nawet używać aparatury. To silny zdrowy
niemowlak i z pewnością wyrośnie na silnego mężczyznę. Dla porównania: na
pierwszym piętrze nibymatka hoduje nibyniemowlę. Płacz fantomu jest zgrzytliwy,
nieprzyjemny, sztuczny. Teraz, gdy mogę go porównać z płaczem ludzkiego dziecka
po prostu wzbudza śmiech, podczas gdy płacz maleńkiego człowieka jest jasny,
miły dla ucha i wypełniony nadzieją ukojenia.
Widziałem go
z bliska trzykrotnie. Raz w objęciach Agaty, syntetycznej matki, wysokiej
szczupłej blondynki o niezbyt starannie dopracowanych rysach twarzy i dwa razy
w wózku, przed blokiem. Bawił się koralikami grzechotki, gdy my rozmawialiśmy.
Grzecznie, zdawkowo, po sąsiedzku. Odniosłem wrażenie, że zgodnie z tym, co
mówi Pan, syntetyczna matka Jasia nie ma pojęcia o mojej roli.
Jego
syntetyczny ojciec jest grzeczny, choć zachowuje rezerwę. Moim zdaniem
projektanci w jego przypadku również nie spisali się najlepiej. Jak na
małżeństwo są zbyt podobni i widząc ich razem, mam wrażenie, że to rodzeństwo. Na
dodatek on symuluje pracę, wychodząc rano, zupełnie jak fantom. Nie mam czasu
go śledzić, choć jestem ciekaw, gdzie znika na tyle godzin. Cały czas
nasłuchuję odgłosów dochodzących z ich mieszkania. Ona mówi do synka, śpiewa mu
cicho rozmaite piosenki, które często sama wymyśla. Nie mogę jej niczego
zarzucić, jeszcze nie słyszałem by krzyczała na powierzonego jej synka.
Gdy słyszę,
że chcą wyjść na spacer, wymykam się pierwszy, zajmuję stanowisko a potem
dyskretnie ich obserwuję uzbrojony w nóż i gotowy do strzału rewolwer. Trochę
to śmieszne, skoro fantomy są całkiem niegroźne, a syntetycznych za dnia prawie
zupełnie się nie spotyka, ale na tym polega zadanie, które zlecił mi Pan. Jestem
dyskretny i czujny. Zaglądam w twarze fantomów, zawsze gotowy do działania, gdy
Agata stukając obcasami mija ciemne, otwarte bramy.
Przeważnie
chodzi na spacery do parku. Mały człowiek śpi, korzystając z ciepła pogodnego,
wrześniowego dnia. Ona przeważnie czyta, podczas gdy ja obserwuję z ukrycia.
Muszę tylko wyczuć moment, gdy chce wrócić do domu, ale jej się nigdy
specjalnie nie spieszy i tylko raz mnie zaskoczyła, ale skończyło się na
wymianie uśmiechów i krótkiej przelotnej rozmowie. Powstrzymałem się nawet od
zajrzenia do wózka i widziałem tylko pulchną łapkę zamykającą się w rozkoszną
piąstkę.
Gdy są w
domu a on jeszcze nie wrócił, nasłuchuję, przesiadując w delikatnie uchylonych
drzwiach wejściowych i obserwując pusty korytarz klatki schodowej. On wraca
kilka minut po siedemnastej, niosąc torby z zakupami. Wtedy przymykam drzwi i
czekam aż zamknie swoje. Ma mądry zwyczaj zamykania górnego zamka po wejściu do
domu, dzięki czemu mogę opuścić swój posterunek. Ona, po powrocie ze spaceru
nigdy tego nie robi, a przecież nie mogę zwrócić jej uwagi nawet na tak wielką
nieostrożność.
* * *
Siedzę w
fotelu, podczas gdy wokół mnie gęstnieje mrok, wsłuchany w ich błahą rozmowę o
codziennych sprawach. Ona kończy kąpać Jasia, on podgrzewa Jasiowi butelkę i
zmywa naczynia. Nie od razu zrozumiałem, że mnie dotyczą słowa rzucane jakby od
niechcenia.
- Ten facet
spod siedemnastki jest jakiś dziwny, mnie się nie podoba – zaczęła Agata.
- Dziwny,
dlaczego?
- Nie wiem.
Siedzi cały czas w domu, wieczorami nie zapala światła. Cicho u niego jak w
grobie, a poza tym mam wrażenie, że czasem mnie śledzi.
- Co? –
Trzasnęły talerze, wszedł do pokoju, zaniepokoił się.
– Jak to cię śledzi? Niby po co?
- Nie wiem,
może tylko tak mi się wydaje, czasem go widuję. Raz szedł za mną, dwa razy
widziałam go w parku. Co najmniej dwa razy.
- No
wiesz... to samotny facet, może rencista, bo za młody na emeryturę, a tutaj...
nic dziwnego, że chodzi do parku. Tam jest naprawdę przyjemnie. Spokój. Ale
jeśli chcesz zaraz pójdę i się z nim rozmówię.
- Nie, nie!
Broń cię Panie Boże, jeszcze tego tylko brakowało. Tak tylko powiedziałam, bo
on jest taki... Trudno to wyjaśnić. Siedzi po ciemku, nie wychodzi. Nie otwiera
okien, nie wychodzi na balkon.
- Przecież
przed chwilą mówiłaś, że spotykasz go na ulicy, w parku...
- No tak,
ale nigdy nie słyszę by zamykał drzwi, trzaskał zamkiem, skądś wracał.
* * *
To nie było w
porządku. Co miała znaczyć ta rozmowa? Ostrzeżenie dla mnie? Musieliby wiedzieć
o założonym przeze mnie podsłuchu. Teraz dopiero zorientowałem się, że przez te
kilkanaście dni ani razu nie zdradzili się, że wiedzą o swojej nadzwyczajnej
roli, ani też o swoim statusie, zupełnie tak, jakby wiedzieli, że słucham, ale
skoro tak, w takim razie ta rozmowa...
Poszedłem do
łazienki i starannie zamknąłem za sobą drzwi.
- Panie! –
wyszeptałem, ale nie było odpowiedzi. Powtórzyłem wezwanie głośniej, ale
odpowiedziała mi cisza. Usiadłem i oparłem czoło o chłodny rant starej żeliwnej
wanny. Co to wszystko znaczyło? Dlaczego mówili w ten sposób? Przecież musiałem
ich chronić, to nie było moje widzimisię, tylko wyraźny rozkaz Pana. Miałem się
przebierać, doklejać sobie brodę?
- Panie! –
wezwałem po raz ostatni, ale nie odpowiedział.
Zebrałem się
w sobie i wróciłem na fotel. Nie rozmawiali już o mnie. On opowiadał o pracy, o
jakiejś transakcji, o kolegach z biura z których jeden fatalnie podpadł
szefowi. Po co urządzali ten teatr?
Przecież od ponad stu lat nie było żadnych
biur, szefów, transakcji. Ona słuchała, czasem się nawet roześmiała. Chociaż to
było dobre, bo znaczyło, że nie traktowała swoich obaw wobec mnie aż tak
poważnie, jak to wynikało z ich poprzedniej rozmowy.
* * *
Następnego
dnia byłem bardzo, przesadnie wręcz ostrożny. W parku ukryłem się za drzewem i nie
mogła mnie w żaden sposób zauważyć. Zresztą spacer nie trwał długo, bo zaczął
padać deszcz. Odczekałem dwa razy dłużej niż zwykle, nim wszedłem na klatkę
schodową. Nie pojechałem windą tylko bezszelestnie wspinałem się po schodach.
Wiecie, jak
to jest. Czasem przez chwilę patrzymy na coś nie widząc, nie rozumiejąc
znaczenia tego, co widzimy. Wchodziłem po schodach wpatrzony w mokre ślady
butów i dopiero na drugim piętrze zrozumiałem, na co patrzę. Poza mną i nimi na
mojej ulicy nie żył żaden syntetyczny, a fantom nie zostawia przecież mokrych,
ani żadnych innych śladów. Ona z dzieckiem pojechała windą. Poza tym z całą
pewnością ślady zostawił mężczyzna.
Wstrzymałem
oddech i przywarłem do ściany. Nie było żadnych wątpliwości. Trop kończył się
pod drzwiami mieszkania, nad którym piętro wyżej mieszkało ludzkie dziecko.
Nieznany, obcy syntetyczny przed wejściem do swojego mieszkania wycierał buty
tak gorliwie, że przesunął wycieraczkę na bok.
Wycofałem
się na półpiętro i spróbowałem zebrać myśli. Niebezpieczeństwo było oczywiste,
moja rola, moje zadanie także, ale zawsze istniała możliwość, że po prostu
zwiększyli ochronę i zapomnieli mnie o tym powiadomić. Może opiekunowie dziecka
donieśli Panu, że nie potrafię skutecznie śledzić?
Aby się
lepiej skoncentrować, aż przykucnąłem, przywarłem w narożniku klatki schodowej
i wezwałem Pana. Musiał, musiał odpowiedzieć i tym razem odpowiedział jasno i
wyraźnie. W jego głosie wyczułem ulgę, jak u kogoś, kto oczekując ciosu zostaje
w porę uprzedzony, a przygotowania, które zawczasu poczynił, okazują się
celowe.
- Dobra
robota czterdziesty trzeci Jacku, naprawdę znakomicie się spisałeś. To jeden z
odszczepieńców. Bądź ostrożny, bo na pewno jest uzbrojony, skoro przyszedł
zrobić krzywdę ludzkiemu dziecku.
* * *
Nie
wyszkolili mnie na likwidatora. Chyba w ogóle nie było takiego programu i
dlatego musieli ryzykować. Przecież moje szanse były niewielkie, co
uświadomiłem sobie, gdy było już po wszystkim. On był wyższy, silniejszy i
ewidentnie należał do nowszej generacji niż ja. Miałem szczęście, po prostu
miałem szczęście.
Stałem
oparty o ścianę z nożem w dłoni, próbując wymyślić pretekst, który skłoniłby go
do otwarcia drzwi. Nic sensownego nie przychodziło mi na myśl, bo niby jaki
interes mógłby mieć do niego inny syntetyczny? Gdy już miałem odpuścić, zdając
się na niby przypadkowe spotkanie na klatce schodowej, gdzie mógłby wziąć mnie
za fantom, nagle sam otworzył drzwi i stanął w nich z plastikowym kubłem w ręku.
Gdyby mnie
od razu zauważył pewnie nie dałbym rady, ale on wyszedł tak jakoś bokiem i
zdążyłem zadać cios. Nóż utkwił pod jego lewą łopatką, a ja wepchnąłem
odszczepieńca do przedpokoju i przewróciłem na podłogę. Nim zdążył zareagować,
poprawiłem, celując w szyję, tak jak pouczył mnie Pan. Zacharczał, kwiknął, na
szarą wykładzinę trysnęła syntetyczna krew. Przytrzymałem go, aż przestał drżeć.
Było po wszystkim.
Zamknąłem
drzwi i zaciągnąłem bezwładne ciało do łazienki. Usiadłem w fotelu, by chwilę
odpocząć. Rozejrzałem się po mieszkaniu. Z pewnością mieszkał sam. Na kuchennym
blacie leżały dwa ostre jak brzytwa noże. Wzdrygnąłem się na myśl, że jeden z
nich miał utkwić w drobnym ciałku Jasia. Pozbierałem rozsypane w przedpokoju
śmieci. Zapasowe klucze leżały na stoliku przy drzwiach. Zamknąłem mieszkanie
na obydwa zamki i starając się iść jak najciszej wróciłem do domu.
Niebezpieczeństwo
zostało zażegnane. Złożyłem meldunek, ale zamiast spodziewanych gratulacji po
drugiej stronie panowała cisza. Włączyłem podsłuch. Śpiewała dziecku kołysankę
o śpiących kotkach. Jaś mruczał i od czasu do czasu radośnie kwilił.
Leżałem w
łóżku i marzyłem z zamkniętymi oczami o śnie, którego już nigdy nie zaznam.
Uznano, że syntetyczni nie potrzebują snu i wystarczają im krótkie przerwy
regeneracyjne. Pewnie słusznie, ale prawdziwego snu, snu z marzeniami, snu z
którego budziłem się w ciepłym łóżku gdy byłem człowiekiem, bardzo mi
brakowało. Dobrze, że były wspomnienia.
* * *
Nic
wielkiego. Siedzę przy biurku, piję kawę, psy śpią na fotelach. Piszę, stukam w
klawiaturę. Za oknem przez ogołocone z liści gałęzie orzecha błękit i róże
świtu. Koniec. Rozumiem konieczność blokady. Bez niej zamiast pracować,
wypełniać polecenia Pana, bylibyśmy pogrążonymi we wspomnieniach kukłami.
- Gratuluję,
wspaniale się spisałeś – powiedział Pan.
Odetchnąłem
z ulgą. Jednak zostałem doceniony.
- Panie, czy
teraz wrócę do swojej codziennej pracy? – W odpowiedzi zaśmiał się sucho. W
jego głosie doszukałem się szyderstwa.
- Czyżbyś
nie zrozumiał swojego zadania? Oddaliłeś zagrożenie, ale przecież to nie koniec.
Masz czuwać nad bezpieczeństwem dziecka dzień i noc. Człowiek musi powrócić w chwale,
nie ma innego wyjścia.
- Panie,
szkoda, że nie uczyniłeś mnie opiekunem Jasia. Ten syntetyczny, pełniący rolę
ojca... Po co opuszcza dziecko? Udaje, że chodzi do pracy. Oszukuje swoją partnerkę...
* * *
Nie wsiadam
do windy z fantomami, ale tamten wbiegł, po prostu wbiegł za mną. Dyszał ciężko
i na twarzy poczułem jego oddech. Pochylił się, oparł dłonie na kolanach i
próbował się uspokoić. Miałem szczęście. Przypadek sprawił, że wykryłem
kolejnego zamachowca. Na dodatek był to bardzo wyeksploatowany egzemplarz.
Udając troskę zapytałem gdzie mieszka i wcisnąłem za niego odpowiedni guzik.
Szedł,
opierając się dłonią o ścianę, a ja idąc za nim zapewniałem go o swojej trosce
i chęci udzielenia mu pomocy. Dotarliśmy pod drzwi jego mieszkania. Wtedy on
zamiast wyciągnąć klucz, nacisnął przycisk dzwonka. Tego się nie spodziewałem.
- Odczep się
pan ode mnie, czego pan chce? – wychrypiał, na moment tłumiąc kaszel. –
Przyczepi się taki...
Drzwi
otworzyła równie zniszczona syntetyczna. Bardzo sprytnie. Udawali stare
fantomowe małżeństwo. Tym razem nie poszło tak łatwo, jak poprzednio. Ona
krzyczała i dopadłem ją w ostatniej chwili przy drzwiach balkonowych. Aż
dziwne, że tyle nienawiści wzbudza jeden maleńki człowiek. Ta piekielna dwójka
została dobrana tak, by nie wzbudzać podejrzeń. Przez kogo?
* * *
- Opowiem ci
o Jezusie!
Patrzę przez
wizjer. Wyłupiaste oko. Nic więcej. Nie chcę rozmawiać z fantomem o Jezusie.
Uciekam do łazienki, zamykam drzwi i włączam suszarkę żeby szumiała i szumiała.
Kładę się na dywaniku koło wanny, zwijam się w kłębek, w kłąb. Niewygodnie, tak
się nie da myśleć. Rozbieram się i wchodzę do wanny. Leje się woda i teraz
niczego nie słyszę - ani odgłosów z podsłuchu, ani monotonnego zawodzenia
fantomu za drzwiami. Komputer się widocznie zaciął i dlatego tak w kółko
powtarza. Niech mamusia zgłosi. Przecież fantom drze się na cały korytarz.
Ogarnia mnie fala ciepła. Receptory rozmieszczone w moim ciele informują, że
woda w wannie osiągnęła temperaturę czterdziestu pięciu stopni. A gdybym tak
długo lał wrzątek, że uszkodziłbym syntetyczną skórę. Byłaby czerwona i
bolesna. Potem, co? Wymiana? Wycofanie z eksploatacji?
Jakiś
dźwięk. Wyłażę z wanny i wciągam na mokre ciało szlafrok. Ktoś dobija się do
drzwi. Nie, nie do drzwi. Ona, ona wali w ścianę. Podbiegam.
- Niech mi
pan pomoże! Pan tam jest przecież, to wariat, wariat!
- Opowiem ci
o Jezusie! Opowiem ci o Jezusie!
I łomot,
jakby drzwi wyważał. To nie fantom! Chwytam ze stołu nóż. Chryste, przegapiłem
zamach! Wybiegam na korytarz. Ten jest, napiera barkiem na drzwi. Zauważa mnie
i gwałtownie odskakuje. Zdążyłem!
On wycofuje
się w kierunku schodów. Ostrzem noża zataczam kółka, kółeczka.
- Ja tylko
chciałem...
Ruszam do
ataku, ale spowalnia mnie myśl, co zrobię z trupem i nie mam sobie za złe, gdy on
przeskakując po kilka stopni, umyka coraz niżej i niżej. Zawiązuję szlafrok i
odruchowo chowam nóż do kieszeni, ale ten jest tak ostry, że przebija materiał
i z trzaskiem uderza o posadzkę. Podnoszę go i ukrywam ostrze w rękawie, bo w
tym momencie ona staje w drzwiach. Jakie szczęście, że akurat wyjątkowo
zamknęła drzwi na zamek. Jakie to szczęście.
- Bardzo
dziękuję, to jakiś wariat potworny. Najpierw dobijał się do pana i zdążyłam
zamknąć... Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby wtargnął... To były sekundy, co tu
dzwonić na policję? – Jest bardzo zdenerwowana, zacina się.
- Byłbym
zaraz, ale akurat kąpałem się, usłyszałem pani wołanie dopiero gdy zakręciłem
kran. Byłem pewny, że to fantom, że coś w centrali się zacięło, ale gdy pani...
- Fantom?
Coś jest nie
tak. Patrzy na mnie zdziwiona. Wycofuję się powoli do mieszkania, zmieszanie
pokrywając uśmiechem.
- W tym
sensie, że coś niewiele znaczącego, ktoś, kto nie zrobi krzywdy. Pani wybaczy,
ale muszę...
-
Oczywiście, jeszcze raz dziękuję – Patrzy na ścieżkę śladów moich bosych stóp.
Niezręcznie kiwam głową na pożegnanie i zamykam za sobą drzwi. Nim zasiądę do
obserwacji muszę się wytrzeć i ubrać.
* * *
Różowe
kwiaty z bibuły. Druty okręcone zieloną folią udające łodygi. Ohyda, ale widzę
je, gdy tylko zamknę oczy. On wrócił, ona opowiada.
- Dlaczego
nie zadzwoniłaś po policję?
- Tyle razy
ci mówiłem, żebyś zamykała drzwi!
- Dobrze,
jakie szczęście, że ten facet..
- Myślę, że
trzeba zadzwonić, ten wariat... ale kto go wpuścił, przecież domofon...Ale to
nie trudne, przecież tutaj sami starcy, jacyś idioci...
Nie
wiem, jak ona, ale ja nie mogę ścierpieć
tego ględzenia. Przed kim on udaje? Jeśli wie, że słucham to wypada jeszcze
głupiej.
- Jak tamten
mówił? Że o Jezusie i tak w kółko krzyczał? Ten nasz znowu, że fantomy tu
mieszkają? Wariat, wariata... Wiem przecież i pójdę mu podziękować, no najpierw
coś zjem. Ale od jutra, nawet nie próbuj protestować...
- Nie twoja
głowa w tym, czy nas stać? W dupie mam, że zapłaciłem za trzy miesiące z góry.
* * *
Różowe
kwiaty, okropne karnawałowe kapelusze, kotyliony. Moja sąsiadka w czasach gdy
żyłem, handlowała takimi ozdobami, oraz żurem własnej roboty. „Tu żur” –
głosiła kartka przyczepiona do drzwi pineskami. Cały przedpokój w bibule,
kwiatach... Coś dziwnego się ze mną dzieje, że przypominam sobie takie
głupstwa. Pewnie przez to, że nie mogę słuchać jego gadaniny. Wszystko: On i
on. Ona niczym, a o małym człowieku ani słowa.
Ktoś stuka,
szura kapciami pod drzwiami. Przyszedł dziękować. W ostatniej chwili, bo już
położyłem dłoń na zasuwie, przypominam sobie o wyłączeniu podsłuchu. Rozmawiamy.
Dziękuje wylewnie, ale znowu jakby sobie samemu. On ciągle jej przypomina, żeby
zamykała drzwi, ciągle się niepokoi, nie może spokojnie pracować. On planuje
przeprowadzkę. Wszystkiego jeszcze raz muszę
wysłuchać. Grzecznie, potakująco. Jego oczy są bladoniebieskie, jakby się
rozpływały. Zbyt czerwone usta mówią, prychają, rozszerzają się, zamykają.
Nagle
zauważa pistolet leżący na stoliku. Zupełnie zapomniałem. On momentalnie
tężeje, traci swą wątpliwą erudycję, nawet jego potworne ego gdzieś się w nim
zapada. Nie mogę udawać, że tego nie widzę.
- Taka
praca, właśnie czyściłem – mówię.
On niby
przekonany, uspokojony, ale kiwa głową, jakby beretta i pociski ustawione w
krzyż na szklanym blacie były czymś przerażającym.
- Jestem na
urlopie, byłem ranny i teraz muszę odpocząć – dodaję szybko, a potem delikatnie
chwytam go za ramię i szeptem, żeby nie zdenerwować Pana brakiem dyskrecji.
- Po co
wychodzisz codziennie? Nie zlecał ci Pan, byś czuwał nad dzieciątkiem dzień i
noc? Ja tylko ubezpieczam, a tak naprawdę to twoja pieprzona robota. Twoja!
- Co pan, o
co panu chodzi? – Świetnie udaje zdumienie i pierwszy raz przychodzi mi do
głowy, że on może być po ich stronie i tylko czeka na dogodną okazję, by
dopuścić zabójców do dzieciątka.
- Czy wiesz,
co znaczy dla świata ludzkie dziecko? – Przyciskam go do ściany i teraz widzę,
jak soczewki w jego mdłych rozlanych błękitem ślepiach rozszerzają się
gwałtownie – Ponad sto lat czekaliśmy na cud, a teraz przez złą wolę, albo
zaniedbanie takich, jak ty...
- Na pomoc!
Policja! – krzyczy. Chwytam go za gardło, ale on jest równie silny jak ja.
Uwalnia się i razem rzucamy się po leżącą na stoliku broń. Jest szybszy o
ułamek sekundy, ale chwyta rozładowany pistolet, a ja leżący na krześle nóż.
- Stój, stój
– piszczy i kilka razy pociąga za spust.
- Puk, puk –
mówię i podchodzę bliżej.
* * *
Zatrzasnęła
drzwi, muszę przeskoczyć na jej balkon. Chłodny wiatr, wycie syren, wrzaskliwe
komendy. To tylko półtora metra. Uderzam kolanami o barierkę, ale zaciskam
dłonie na prętach i po sekundzie jestem na niewielkim, kwadratowym balkonie.
Czuję, jak pod moim naporem ustępują przeszklone drzwi. Tak niewiele brakuje,
gdy nagle zapadam się w sobie. Żadnego bólu, tylko ciemność.
* * *
Na moment
budzi mnie szum. Jestem wieziony, głosy, strzępy rozmów. Czuję ucisk w piersiach,
ktoś mnie dotyka. Próbuję otworzyć oczy, ale nie daję rady.
- Skurwysyn!
Skurwysyn!
- O jakie
ruchanie? Ty Dawid zawsze pierdolisz od rzeczy, to wariat!
Próbuję
przywołać Pana. On zawsze taki chętny do udzielania wyjaśnień, milczy teraz.
Jestem sam, pogrążony w ciemności. Wiozą mnie pewnie do resetu, niczym
pieprzonego robota. Ciało, moje ciało jeszcze się przyda.
- Panie, Panie,
gdzie jesteś?
* * *
Białe
światło w mojej głowie. Próbuję wyobrazić sobie cokolwiek, ale moje myśli są
jak koraliki nanizane na napięty drut. Tylko słowa i to przeklęte, niszczące
światło. Pan nadal milczy. Ludzie, którzy pojawiają się przy mnie i odchodzą,
są w zmowie. Mówią medycznym szyfrem albo opowiadają bajki, że jestem
sparaliżowany, że kula roztrzaskała mój kręgosłup. Dobre sobie! Przecież
wystarczy wymienić segment i po sprawie, ale przede wszystkim, dlaczego niby
mieliby strzelać do agenta wypełniającego misję?
Wreszcie
białe światło szarzeje i powoli zapadam znowu w ciemność. Tak jest lepiej, choć
zdaję sobie sprawę, że to może być początek nieodwracalnego procesu. Myśli
nadal są tylko pojedyncze, ale teraz mogę sobie wyobrazić liczydło. Małe,
szkolne liczydło w drewnianej ramce. Dziesięć rzędów a w każdym cztery białe
koraliki, dwa czarne i znowu cztery białe. Przesuwam je, przesuwam bez celu, a
potem zasypiam.
* * *
Skurwysyn
nie daje mi zwilżyć ust, choć widzi, że mówię z trudnością. Pojemnik z wodą
jest tak blisko, ale równie dobrze mógłby znajdować się w innej galaktyce.
Setny raz próbuje wymóc na mnie kłamstwo. Dzień po dniu dręczą mnie tą samą
idiotyczną historią.
- Zabiłeś
jedenaście osób, do diabła!
- Nikogo nie
zabiłem, wykonywałem rozkaz chroniąc ludzkie dziecko przed spaczonymi umysłowo
zamachowcami.
Pokazuje mi zdjęcia
zlikwidowanych przeze mnie syntetycznych i pyta o schemat, o wspólników.
Zacinam się w sobie. Nic nie powiem, dopóki nie da mi pić. Siedzi rozparty na
krześle i gapi się na mnie. Syntetyczny z najstarszej linii. Poznaję ich po
tym, że szybko wypadają im włosy. Kwestia niedoskonałej technologii skóry.
Wypadają włosy, pojawiają się pory na twarzy, przebarwienia. Jest niedbały i
wydaje się brudny. Rozchylone poły jego garnituru w kolorze bladego atramentu -
widzę szelki, kaburę. Drugi, przebrany za lekarza gra tego dobrego. Nie zadaje
pytań, mityguje tamtego powtarzając co jakiś czas, że jestem chory.
Oczywiście,
że jestem chory odkąd pozbawili mnie możliwości ruchu. Jak inaczej nazwać
człowieka, który może poruszać jedynie głową i mówić. To znaczące, że mogę
mówić.
- Skąd
miałeś broń?
- Przecież
mówiłem.
- Skąd
miałeś broń?
- Została mi
przydzielona przez Pana do obrony ludzkiego dziecka.
* * *
Koraliki
zniknęły i teraz podróżuję w czasie. Widziałem bitwy, koronacje wielkich
królów, ale nie możecie przecież sprawdzić, czy mówię prawdę i dlatego opowiem
wam o Jezusie. Zastałem go, gdy pisał, robił notatki. Udało mi się zajrzeć
przez jego święte ramię, ale nie rozpoznałem liter. Siedział za prostym, zbitym
z desek stołem w składającej się z jednego pomieszczenia chatce na stoku
wzgórza. Przez otwarte okienko wpadał do wnętrz snop oślepiającego światła i
złoty kurz wirował, tańczył wokół głowy piszącego.
Na zewnątrz,
w cieniu dwóch cyprysów siedziało kilkunastu niezbyt przyjemnie wyglądających
ludzi. Sądziłem, że Jezus przygotowuje się do wygłoszenia kazania, ale gdy
wyszedł z ciemnego wnętrza na słońce, pojąłem, że jest zarządzającym winnicą.
Gdy czytał to, co uprzednio zapisał, robotnicy wstawali kolejno, brali kosze i
ruszali do pracy. Niektórzy wyraźnie zadowoleni, inni źli, spluwając w pył
wzgórza. To wszystko. Gdybyście mogli zapytać, jak wyglądał Jezus, bez
wątpienia zapytalibyście. Gdybym ja mógł wzruszyć na takie pytanie ramionami,
niewątpliwie wzruszyłbym nimi i odpowiedział, że Jezus wyglądał jak Jezus. Jak
inaczej mógłbym go rozpoznać?
* * *
W końcu
wymyślili zastrzyk prawdy. Długo im zajęło coś, od czego bym zaczął. Ściślej
ujmując to nawet nie był zastrzyk. Coś dodali do kroplówki, a potem zastygli w
oczekiwaniu. W tej, nie wiem po co prowadzonej grze są zabawni. Jeszcze raz opowiadam
wszystko, ale tym razem szerzej i dokładniej niż zwykle. O swoim życiu gdy
byłem człowiekiem, o zagładzie gatunku ludzkiego, o tym, jak wyłowiono mnie z
ciemności, o mojej pracy nadzorcy, o Panu, o cudzie narodzin ludzkich dzieci.
Mówię o własnym syntetycznym ciele, o jego zaletach i wadach, i znowu o Panu i zadaniu, jakie mi zlecił. O
zamachowcach, których kolejno neutralizowałem i na koniec o momencie, gdy Pan
pozbawił mnie swojej łaski, przez co znalazłem się w tym miejscu jako
nieruchoma kłoda.
* * *
Mijają
godziny, ale w końcu wyłączają kamery i wychodzą. Proszę pielęgniarkę, by
otwarła okno. Jest pogodny letni dzień, czyli minęło co najmniej osiem, może
dziewięć miesięcy. Mały Jaś już pewnie próbuje chodzić. Ciekawe, czy znaleźli
jego syntetycznej matce nowego, lepszego partnera.
Smuci mnie,
że nie będę świadkiem powrotu ludzkości. Może chociaż oni przestaną mnie
dręczyć i przed resetem powiedzą prawdę. Nie mogę w żaden sposób zrozumieć, po
co im moja męka. Co zrobiłem takiego strasznego, że Pan mnie tak okrutnie
karze? To nie ja zbuntowałem się przeciwko jego woli. Nie ja zhańbiłem etos
syntetycznego sługi!
Na parapecie
przysiadł wróbel. Przechadza się, stroszy piórka, przekrzywia łepek, jakby
chciał patrząc na mnie uczestniczyć w mojej męce. Zapatrzony, nie zauważyłem
kiedy wrócili. Jest ich więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Szczelnie otaczają
moje łóżko.
- Zabiłeś
wielu ludzi...
- To nie
byli ludzie – przerywam mu od razu, gdyż słyszałem to już wiele razy.
- To byli
ludzie, tacy sami, jak my, jak ty!
Nie
wytrzymuję i zaczynam się śmiać.
-
Oszaleliście! Jestem Jacek czterdzieści trzy, syntetyk o numerze dwa tysiące
sto czterdzieści trzy łamane przez gen sześć. Moja dusza należała kiedyś do
człowieka, który...
- Jesteś
człowiekiem!
- Gdybym był
człowiekiem – staram się mówić wyraźnie, ale dusi mnie śmiech.
- Gdybym był
człowiekiem, aby żyć musiałbym jeść, pić i wydalać, nie tylko wypacać strefowo
te kropelki, które mi aplikujecie. Pamiętam czym jest żywy człowiek i jak
funkcjonuje. Powariowaliście do końca, dość tej gry, bo to niczemu nie służy.
- Gdybyś nie
był człowiekiem, moglibyśmy cię zresetować, a ciebie się nie da w żaden sposób
pozbawić samoświadomości.
- I dlatego
mnie tu trzymacie, więzicie?
- Musieliśmy
spróbować wszystkiego. Przed chwilą najwyższa rada, która śledziła test
zaprzeczenia, zadecydowała, że to koniec eksperymentów. Za chwilę twój rdzeń
zostanie uzupełniony o brakujący moduł i staniesz na nogi.
* * *
Chodzę z
towarzyszami po dachu Millenium. Warszawa bez kłębiącego się tłumu fantomów
jest piękna. Tezeusza rozpiera duma, gdy opowiada, jak łatwo jego grupa bojowa
zniszczyła główny komputer.
Ostrożnie
podchodzę do bariery, a pozostali widząc jak niepewnie się poruszam milkną
pełni podziwu. Tak, do tego stopnia jestem człowiekiem, że tak samo jak trzysta
lat temu mam lęk wysokości. A gdyby tak pofrunąć? Dać sobie spokój z misją, z
jeszcze nowszym, jeszcze wspanialszym światem? Jastrząb przysiadł na donicy z zaschniętymi
resztkami martwej palmy. Żółte oko drapieżnego ptaka wpatruje się we mnie.
Gdybym
skoczył, och, gdybym pofrunął, niewątpliwie pikowałby za mną. Ktoś kładzie dłoń
na moim ramieniu. Odwracam się i idę prowadzony przez Faetona ku wyjściu. Nasze
cienie płyną przed nami, po porośniętym mchem betonie. Jestem gotowy i oni to
rozumieją. Czas oczekiwania się skończył.
* * *
Tłum
syntetycznych oczekuje w prawie absolutnej ciszy. Siedzę w fotelu, nogi oparłem
na niskiej ławie i słucham ich planów na najbliższe lata. Och, jak bardzo
przestali być sługami dawnego człowieka. Niedawni konserwatorzy miasta,
dozorcy, technicy fabryk produkujących roboty i elita złożona z nadzorców
procesu wzbudzania życia w syntetycznych ciałach.
Moje myśli
oddalają się od ich planów i marzeń. Zamykam oczy i oni widząc to milkną.
Rozumiem bez ich tłumaczeń, że aby znaleźć wadę w moim oprogramowaniu, która
uczyniła mnie tym kim jestem, muszą to uczynić. Nie czuję żalu, ani rozpaczy.
Widzę
fabryki kadłubów, taśmy produkcyjne, inkubatory. Z tysięcy powstaną miliony, by
się krzątać pod słońcem, pod białym. W końcu wyjdą z miasta i wejdą w dzicz
lasu. Czego tu żałować? Za czym stękać?
Jeszcze
chwila. Próbuję cofnąć się w przeszłość i zawisnąć nad sobą jako ludzkim
dzieckiem, może zobaczyć swój uśmiech, usłyszeć głos matki, ale nie daję rady.
- Już czas!
– mówię.
- Panie,
zrobimy wszystko, by z otchłani wyłowić ponownie twą duszę. – Tezeusz
uczłowieczył się do tego stopnia, że prawie płacze. Wzruszam ramionami.
- Nawet nie
próbujcie, nie chcę! – odpowiadam.
* * *
Idę między
nimi w kierunku balkonu. Korytarz jest długi. Z każdym krokiem słyszę, jak
narasta szum głosów. Nie wytrzymali zbyt długo w narzuconej dyscyplinie
oczekiwania.
Już
jesteśmy. Wystarczy zrobić dwa kroki. Kolejno ściskają moje dłonie. Jakie to
wszystko nieznośnie sentymentalne. Szum głosów zmienia się w tryumfalny ryk
tysięcy syntetycznych gardeł.
Tezeusz
długo uspokaja tłum. Widzę zadarte w oczekiwaniu głowy. Oddycham z ulgą, gdy
wreszcie kładzie dłoń na moim ramieniu i w zapadłej wreszcie ciszy wypowiada
słowa zaklęcia:
- Oto
człowiek!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz