Kilkanaście dni temu lewica zapowiedziała na swoim konwencie, że gdy wygra wybory, to od 2020 roku wprowadzi płacę minimalną na poziomie 2700 złotych brutto i sto innych rzeczy mających podnieść ekonomicznie najuboższych. I ogłosił to pan Czarzasty, nie Zandberg, który klepie trzy po trzy, więc można to traktować jako oficjalną deklarację. Problem w tym, że jedyną szansą na dojście tych dziwnych ludzi do władzy jest wspólny rząd z PO, która ma podobne pomysły w nosie, ale nie w tym rzecz nawet, a w samej ich wiarygodności.
Przecież bez okazji wyborczej lewica w Polsce, o ile w ogóle zaczyna interesować się kwestiami społecznymi czy ekonomicznymi dotyczącymi warstw najuboższych, w pierwszej kolejności rozpatruje, na ile może sama nimi zarządzać. Ludzie są dla lewicy czymś w rodzaju figur retorycznych. Opisanych i skatalogowanych w lewicowych głowach. O ile przyjąć, że dotychczasowe, skutecznie wprowadzone przez PiS programy społeczne w rodzaju 500+ są z ducha lewicowe, opór, a w najlepszym przypadku niechętna, obarczona licznymi zastrzeżeniami akceptacja ludzi lewicy powinna dziwić, a przecież nie dziwi. Fakt, że od czasu do czasu jakiś ideolog bąknie coś o konieczności podniesienia ubogich nic nie zmienia. Kwestią nadrzędną dla lewicy w Polsce jest bowiem nie człowiek jako taki, a człowiek akceptujący wykwity lewicowego progresizmu z dodatkiem niespożytych fanów komuny i zgrzytających zębami antyklerykałów. Na wspomnianej konwencji oferta skierowana do tego właśnie elektoratu dominowała i to przede wszystkim ona przebiła się do świadomości potencjalnych wyborców i mediów.
Lewicowy publicysta Rafał Woś zdziwił się wczoraj na twitterze brakiem poparcia lewicy dla pisowskiej idei podwyższenia płacy minimalnej i nawet raczył zasugerować, że być może lewicowcy, z których zdaniem się zapoznał, w ogóle nie są lewicowcami. Zaraz go koledzy rozjechali od liberalnej strony, że na przykład lewicowość nie zwalnia od myślenia. Czyli okazuje się, że przez trzy tygodnie można z powodzeniem zapomnieć o bajaniu własnych liderów. Zaraz liberałowie zakrzykną ucieszeni, że autor zrównuje PiS z przebrzydłymi ko-muchami, albo chociaż podkreśla tym „bajaniem” nierealistyczny wymiar samego konceptu. Nie, moi mili. Różnica jest taka, że PiS wprowadza, a lewica baja na ten temat, bo musi obiecać coś więcej niż aborcja i wyprowadzenie religii ze szkół. Można komentować, że PiS „zgapił”, że to kiełbasa wyborcza i tak dalej, ale fakt pozostaje faktem.
A poza tym myślenie jest mocną stroną polskiej lewicy. Obecnie koncentruje się na pozyskaniu tej części elektoratu PO, która straciła wiarę w powrót do władzy tej osobliwej bandy. Logicznie rzecz ujmując, w ten sposób zmniejszają jednocześnie szanse na wymarzony mariaż rządowy, ale czego wymagać od ludzi, którzy do programu wyborczego wpisują czyste powietrze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz