Obejrzałem wczoraj obydwa mecze polskiej ekstraklasy. Poza Wisłą Kraków wystąpiły w nich drużyny bez właściwości. Wyróżnia się Nieciecza, jako wioska, ale to już nie bawi. Ot, zgraja dość walecznych wyrobników. Podobnie Wisła Płock. Sądząc po frekwencji, zespół mało potrzebny w mazowieckiej, diecezjalnej stolicy. Dziwaczne gwardie zaciężne z udziałem graczy na poziomie trzecioligowym, tyle że pozyskanych przez żyjących z prowizji cwaniaków, zupełnie jakby brakowało na Mazowszu chłopiąt przyzwoicie kopiących piłkę.
Z kwartetu wystaje Wisła Kraków, z całą swą nędzą, jakimś cudem nadal grająca „krakowską piłeczkę” i wrocławski Śląsk, ale ten... Nie na minus nawet, a na dwa minusy. Nic nie zmienia, że wygrał 2-1 z Termalicą. W aspirującym do wielkości mieście średnia frekwencja na poziomie dziesięciu tysięcy widzów świadczy o tym, że Śląsk Wrocław stał się niepotrzebnym dziwadłem. Niedawny mistrz Polski zmienił się w piłkarską zbieraninę: Od Japonii do Laponii, ze starannym pominięciem Dolnego Śląska. Szczere pisząc, gdybym był mieszkańcem Wrocławia nie grzebałbym w kieszeniach, szukając pięciu dych, by oglądać popisy tej zbieraniny. Jakiś smętny Japończyk, Portugalczyk z koziej wioski, trzecioligowy Hiszpanie, plus jeden, który łapał się do gry w rezerwach Barcelony, a do tego Urban. Trener. Ktoś powie, że tak jest wszędzie, że w Europie... Może i jest, ale po co?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz