czwartek, 20 lipca 2017

O postępach księgarstwa

Trochę to dziwne, ale w momencie, gdy każdy chętny przy pomocy pilota może przenieść się łatwo, w jakże atrakcyjną krainę szaleństwa, a kwestie polityczne komentować dopisując komiksowe dymki do obrazków wyciętych z dzieł Hieronima Boscha, przenoszę się do Wilna lat czterdziestych dziewiętnastego wieku. Tam, po brudnych ulicach dziwacznego i jednego z wielu wówczas „Paryża Wschodu” grasował młody Józef Ignacy Kraszewski, którego zbiór tekstów różnych, wydany, jako „Pamiętniki” mam przed sobą.
To drobne i pewnie zapomniane dzieło jest, podobnie jak „Wspomnienia Wilna, Polesia i Podola” tegoż autora, prawdziwą kopalnią wiedzy o trudnym świecie ruin pozostałych po dawnej Rzeczpospolitej. Dzisiaj króciutko, podpierając się cytatami, zaprezentuję tamtejszy rynek księgarski, tylko po to, żebyście pojęli, że przeszłość nigdy nie odchodzi w całości. Zawsze jest żywa i współczesna, choćbyśmy tego w ogóle nie chcieli. Daremnie, prawda, wierzgać przeciwko ościeniowi. W tym przypadku, aby przekonać się, że zmiany, jakie zaszły na polskim rynku księgarskim są w rzeczy samej jedynie technologiczne, wystarczy zamienić w odpowiednich miejscach słowa, tak, by Wilno było Warszawą, Litwa Polską, a zupełnie upadła francuszczyzna została zastąpiona wiadomym językiem powszechnym.
Jeszcze taka uwaga, że księgarz ówczesny był jednocześnie wydawcą, krytykiem, agentem literackim i oczywiście dystrybutorem:
„ Po wtóre, księgarze mają swoje grona literackie, które sobie mówią z Owidiuszem „Nos duo turba sumus” ( W nas dwojgu ludzkość cała ) i siebie mają za arcygeniusze, reszta to plewy! Te grona, z kilku, czasem z dwóch tylko osób złożone, co wyrzekną, świętym jest. Zatem księgarz nie drukuje nic nad dziełka swojej koterii, lub to, na co ona da zezwolenie, a nareszcie to, czego zysk jest dotykalny, oczywisty i prędki.”
Dzieła zyskowne, to tłumaczenia romansów francuskich, a w zasadzie tłumaczonych z francuskiego. Kraszewski używa zwrotu „przecedzone przez francuskie sito” dając za przykład powieści Waltera Scotta. Jakże współcześnie brzmi opinia autora o tych groszowych tłumaczeniach: …”pełen pretensji i omyłek styl wymuszony tłumaczeń, którego przełknąć nie można.”
Ale rynek stoi tłumaczeniami do tego stopnia, że natykamy się przy okazji na taką zabawną uwagę:
„Uważacie tedy, że jeśli gdzie indziej trudno było Byronowi drukować „Childe Harolda”, a Miltonowi przedać „Raj utracony”, tu by oni obydwa poumierali w rękopisach, chyba by podejściem swoje oryginały za tłumaczenia przedali”.
Co się działo wówczas z braku Biedronki, czy innego Lidla, gdzie książki obecnie zalegają wesoło w koszach i o żadnym gniciu nie może być mowy?
„Zajrzyj też w te składy zbutwiałych makulatur i nieposzytych pism; więcej tam może gramatyk francuskich niż we francuskich księgarniach, słowników, wypisów wszelkiego rodzaju, które co kilka lat się zmieniają, których połowa idzie na obwijanie…”
Istniały też wówczas wydawnictwa, które zupełnie po współczesnemu drukowały dzieła na koszt i ryzyko autorów, za nic mając najswobodniej nawet rozumianą, jakość edytorską. Zyski pewne i wówczas były w podręcznikach, a jedynym plusem tamtych czasów był system dystrybucji zewnętrznej, polegający na „roznoszeniu na plecach sprytnych Żydków”.
Ktoś powie, że żadnego podobieństwa tu nie ma, bo w tamtych czasach nie było nawet Empiku. No tak. Empiku nie było. Sam jestem rozczarowany tym faktem i dlatego na koniec zostawiłem radę J.I. Kraszewskiego dedykowaną, ludziom parającym się pisarstwem. Najpierw autor dziwuje się stałej popularności dzieł gastronomicznych, by w końcu…
… „przyszły romans niech opisuje najobszerniej niestrawność i jej skutki poetyczne; przyszła historia niech będzie historią żołądka, zacząwszy od całych wołów Mendoga i uczty Łuckiej 1429 roku, aż do nowożytnych kremów i galaret; wszystko to wydrukuje się i doskonale sprzeda. Z innymi dziełami poczekajcie!”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz