Kult Cargo to ruch religijny, który rozkwitł wśród
zamieszkujących wyspy Pacyfiku tubylców, nieprzesadnie rozeznanych w realiach
współczesnego świata. Upraszczając: Wziął się z obserwacji oraz opartego na
fałszywych przesłankach logicznego rozumowania: Biali mają dużo wspaniałych
rzeczy, których my nie mamy, a wszystkie te dobra są zwożone na wyspy samolotami.
Znaczy się pochodzą z nieba, a skoro tak, czas zacząć budować własne lotniska.
Kosić trawę, z bambusa budować wieże kontrolne itp.
W swej futbolowej wersji podobne wierzenia są
bardzo rozpowszechnione, a w Polsce mają wielu gorących wyznawców. Ludzie ci każą
nam wierzyć, że imitując działania wielkich piłkarskiego świata sprawią, że na
polski futbol spłynie deszcz mamony, nasze boiska zaroją się od klonów
Messiego, a czołowe kluby będą hulać co najmniej w półfinałach europejskich
pucharów. Oczywiste jest, że tego typu zabobony prowadzą do rozczarowań, a
samoloty z dobrami wszelkimi przelatują obojętnie nad naszymi zadartymi w górę
głowami. Tyle tylko, że rozczarowanie jest domeną kibiców, ponieważ kapłani
Cargo pocieszają się żywą gotówką, w zamian za szerzenie tego osobliwego kultu.
Rozczarowanie jest zresztą jednym z celów, służącym przekierowaniu uwagi
kibiców z rynku lokalnego na rynek światowy i docelowo całkowite unieważnienie
tego pierwszego. Rzecz w tym, żeby ludzie nadal kochając futbol jako widowisko,
dobrowolnie wyzbyli się lokalnych roszczeń do realnego sukcesu.
Rynki lokalne są ważne o tyle, że dostarczają
piłkarzy i kibiców. To zresztą jest w jakimś sensie powiązane. Wystarczy
przyjrzeć się, jak wraz z Lewandowskim zainteresowanie polskich mediów i
kibiców łatwo przeniosło się z Dortmundu na Monachium. To jeden z setek
podobnych procesów, które przez swoją mnogość nie są w ogóle zauważane. Rzecz w
tym, że skoro produkujemy mercedesa w rodzaju Bayernu, żeby zarobić musimy go
sprzedawać nie tylko na rynku niemieckim, ale przede wszystkim na światowym. To
marka, produkt, ale fan motoryzacji podziwiając nowy model piłkarskiego mercedesa,
nie musi koniecznie przy okazji podziwiać huty, która wyprodukowała blachę na
jego karoserię.
Paradoksalnie lokalny rynek niemiecki różni się od
polskiego jedynie rzędem wielkości, co przekłada się na poziom rozgrywek.
Głównie dlatego, że ilość zaangażowanych w Bundesligę pieniędzy sprawia, że
jest to rynek wsobny, dzięki czemu utalentowani niemieccy gracze nie muszą
szukać swoich szans w innych europejskich ligach. Import z zewnątrz jest przy
tym na nieosiągalnym dla nas poziomie.
Nam, biednym tubylcom, musi wystarczyć zadzieranie
głowy i obserwacja przelatujących samolotów.
Oczywiście próbujemy naśladować
wielkich, próbując budować z patyków i trawy nasze własne Reale i Bayerny, nie bacząc
na to, że za każdym razem wychodzi nam parodia oryginału. Nie potrafimy przyjąć
po męsku odpowiedzi odmownej. Nasz lokalny rynek jest za słaby i poza nami, nikomu
do niczego niepotrzebny. Spójrzmy na wschód, gdzie zarówno w Rosji, jak i na
Ukrainie zaangażowano bajkowe w naszym pojęciu budżety. Owszem, w pierwszej
dekadzie XXI wieku CSKA i Zenit zdobyły puchar UEFA, a cztery lata temu Dnipro
zagrało w finale Ligi Europy, ale czy tamtejsze ligi stały się przez to
popularne w świecie? Podobnie jak niemiecka, nabrały wsobnego charakteru, tyle
tylko, że w przeciwieństwie do Niemiec nie przełożyło się to na jakikolwiek
sukces ich narodowych reprezentacji. Tamtejsi kibice nadal są skazani na
podziwianie wielkich i narzekanie na marnotrawienie lokalnych budżetów.
Od lat wmawia się kibicom, że futbol to gra
prosta, że każdy ma szansę i co najzabawniejsze, że przewodzące mu organizacje
wiele wysiłku wkładają w wyrównanie poziomu. Fakty temu przeczą, więc tym
gorzej dla nich. Piłka nożna jest oparta na rywalizacji klubowej i
reprezentacyjnej. Tę pierwszą już sprowadzono do rytualnych starć galaktycznych
gigantów. Z tą drugą trudniej, ponieważ w grę wchodzą aspiracje polityczne.
Czas wrócić do wyjściowego porównania i zapytać, po co propagowany jest tytułowy
kult? Aby odpowiedzieć pozostanę w sferze religii, bo dla wielu i futbol jest
religią i zacytuję św. Mateusza:
„Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar
mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma.”
Władcy piłkarskich emocji rozumieją ten cytat dosłownie.
Jako wytyczną.
Dlaczego w takim razie nie powstanie ta ogłaszana
od lat klubowa superliga, gdzie osiemnaście starannie wyselekcjonowanych drużyn
będzie rozgrywało same niecodzienne, galaktyczne i niezwykle emocjonujące
mecze? Takie mecze w ramach ligi, co? Przecież w czołowych europejskich ligach
przepaść pomiędzy największymi firmami a całą resztą pogłębiła się
wystarczająco. Ile można oglądać bicie klubowych rekordów i emocjonować się
licząc kolejne strzelane bezradnym rywalom gole? Aby nadać rywalizacji pozór
sportowy można przecież stworzyć drugą i trzecią Superligę. Awanse, spadki –
proszę bardzo. Sprzeciw światowych federacji? Ewentualne sankcje dla
uczestniczących w takiej imprezie klubów? Doprawdy wierzycie w to, że
miliardowe kluby tego się lękają? Unieważnienie lokalnych rynków już przecież
ma miejsce, więc w czym problem?
Otóż głównym problemem jest Premier League, której
unieważnić się nie da. Liga angielska jako produkt nigdy nie zależała od
osiągnięć grających w niej klubów na arenie międzynarodowej. Trudno też
tamtejszym kibicom wmówić tytułowy kult Cargo, ponieważ jego twórcami są
właśnie sami Brytyjczycy. Ich ligę mamy podziwiać, w niej upatrywać
nadzwyczajnej nobilitacji dla graczy, którzy tam trafią. Jakby nie porównywać
jest to liga imperialna wobec pozostałych lig, a dla lokalnych kibiców
najważniejsze w świecie rozgrywki. Gdyby ktoś wyciągnął z niej pięć czołowych
klubów, to one zostaną unieważnione, nie liga. Drugim problemem i powodem, że
superliga nadal pozostaje straszakiem jest przesyt. Już w tej chwili, w
momencie szczytowego w całej historii zainteresowania futbolem jako światowym
widowiskiem można dostrzec jego pierwsze symptomy. Tak jak kiedyś nad imperium
brytyjskim nigdy nie zachodziło słońce, tak obecnie nigdy nie gasną piłkarskie
emocje.
Tak naprawdę kapłani piłkarskiego kultu Cargo są
piewcami zabobonnej wiary w nieograniczony rozwój. Tak jak dobra materialne nie
były na wyspy Pacyfiku przywożone z nieba przez samoloty, tak nasze kibicowskie
emocje nie pochodzą z ciągłego zadzierania głowy ku szczytom i podziwiania
wielkich mistrzów. Jeśli skutecznie wyśmieje się i unieważni lokalne futbolowe
rynki, zabraknie podstawy na której opierają się kibicowskie emocje. A przecież
futbol, to przede wszystkim emocje. Owszem, piłka na najwyższym poziomie to
wielkie widowisko, ale w sferze ogólnie pojętej kultury jedno z wielu.
Przyglądam się z sympatią nadwiślańskim kibicom
Realu czy innej Barcelony, tak jak z sympatią myślę o mieszkańcach tych
biednych wysepek, wierzących, że dobry Bóg zacznie w końcu zacznie sprawiedliwiej
dzielić dostawy dóbr wszelkich. Tyle tylko, że ich miłość jest miłością
platoniczną, a ich nadzieje na wzajemność złudne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz