Słońce stoi
już całkiem wysoko na czystym lipcowym niebie. Na błoniu, gdzie wczoraj zawzięcie
rywalizowano w biegach i przeciąganiu liny trwają dziwne manewry. Widzimy
łysego, wysokiego mężczyznę, zdobnego w sięgającą piersi czarną brodę.
Kroczy
dumnie w asyście trzech młodzieńców, którzy są niczym trzech giermków ze
średniowiecznej ryciny, tyle, że niosą za nim, miast miecza, tarczy i szyszaka,
pomalowane w biało - czerwone pasy, starannie przycięte paliki, drewniany młot
i nawinięty na listwę kłąb szpagatu.
Mężczyzna
zdjął marynarkę i paraduje w starannie zapiętej jasnej kamizelce. Chłopcy zawinęli rękawy białych koszul. Zatrzymali
się. Kroczący wskazuje punkt na murawie i drugi kołek zostaje wbity w ziemię
do wysokości trzeciego czerwonego pasa. Najmłodszy, jasnowłosy młodzian naciąga
i zawiązuje szpagat, który rozwijał idąc.
Ruszają dalej. Przewodnik odmierza
kolejne czterdzieści kroków.
Przechodnie
spacerujący żwirową alejką, w długim cieniu rozłożystych klonów zatrzymują się
i wymieniają uwagi na temat tych osobliwych działań. Małżeństwo z dwoma
roześmianymi czarnowłosymi córkami, poważny pan z rolką gazety w ozdobionej
sygnetem trójpalcej dłoni, otyła służąca z koszykiem i foksterier ostrzyżony
wedle najnowszej mody dla uzupełnienia obrazka. To on tak wesoło szczeka.
- Moje
uszanowanie! Nie, ja też nie mam pojęcia. Tak, to zlot Sokoła. Widzą państwo,
ta młodzież… nowinki. Mam wrażenie, że wytyczają plac do gry… Niech szanowna
pani zważa na słońce… parasolka…ale ten sport… rywalizacja…Ba, Anglicy… A pani
Morawska wczoraj…
Oddalam się
nie chcąc ściagnąć na siebie odium człowieka ciekawskiego, tym bardziej, że doskonale
wiem co się dzieje. Jest sobota czternastego lipca, Roku Pańskiego 1894. Lwów.
Zlot kół Sokolich z całej Galicji.
Za trzy godziny,
na właśnie wytyczanym boisku rozegrany zostanie pierwszy zapamiętany przez
potomnych mecz futbolowy na terenie dawnej, akurat nieistniejącej wówczas Polski.
Lwów zagra z Krakowem. Goście wybiegną na boisko w
granatowych spodenkach, a gospodarze w popielatych. Obydwie drużyny założą
białe koszulki. Obuwie dowolne, ale raczej sportowe.
Zasady gry
są proste, acz nieco mgliste. Wiadomo, że nie wolno uderzać piłki rękoma i że
należy wbić ją pomiędzy słupki bramki przeciwnika. Brak poprzeczki nie jest
problemem. Poprzeczką jest zasięg rąk bramkarza. Linie boczne i końcowe, co widzieliśmy,
wytyczono przy pomocy palików i sznurka. Czas gry zaginął w mętnych
tłumaczeniach pewnego Anglika, który wielbił odwzajemnioną miłością lwowskie
szynki.
Ruszamy!
Sznurek jako linia ograniczająca pole gry okazuje się dobrym pomysłem, ponieważ
publiczność szczelnym kordonem otacza boisko już na kwadrans przed meczem, najwyraźniej
zaciekawiona nową sportową atrakcją.
Zawodnicy rozgrzewają
się do walki, kopiąc dwie piłki. Jedną,
przywiezioną z samego Wiednia i drugą, nieco większą, którą uszył miejscowy rymarz – Pan Izaak Sztolc.
Pan Maciej,
ten którego widzieliśmy podczas wytyczania pola boiska, pełni dzisiaj rolę
rozjemcy. Przed meczem przypomina graczom zasady współzawodnictwa i wbrew
obiekcjom niektórych, co kłótliwszych piłkarzy zezwala bramkarzom na odbijanie
piłki rękoma. Ustalono na poczekaniu, że bramkarze dla odróżnienia od graczy
pola, zagrają w czapkach Sokoła.
Wśród
publiczności poruszenie!
Oto zażywny, bywały w świecie kupiec z Tarnowa
tubalnym głosem opowiada, że w Anglii ginie wielu kibiców trafianych piłkami w
czasie meczów. W jego przemowie wyróżniają się osobliwe zwroty, jak na przykład
: „masakra w Manchesterze” „mózg na trawie” „niewinne chłopię utłuczone w
wózku”
Pani z
pieskiem zauważa, że futbol to wymysł anarchistów i dodaje, że ci chcą
wymordować porządnych obywateli. Ktoś głośno dziwi się Cesarzowi pozwalającemu na takie publiczne ekscesy. Jego
głos ginie w tumulcie.
Rozpoczyna
się mecz.
Zaczynają
piłkarze z Krakowa, korzystając z należnego
gościom przywileju. Konrad Biela wykopuje piłkę na środek boiska. Zawodnicy
zawzięcie o nią walczą. W tumulcie, pyle, fruwających kępkach trawy, jeden z lwowiaków
kopie na aut. Piłka przelatuje nad głowami widzów i odbija się od drzewa. Pięcioletni
malec, odziany w marynarski mundurek odnosi ją na boisko.
Kraków w
natarciu. Podanie pod bramkę i Antek Chaber staje przed szansą zapisania się w
historii polskiej piłki nożnej. Niestety, jego mocny strzał minimalnie mija
słupek bramki. Trafiony piłką w kolana kibic bynajmniej nie pada jak rażony
gromem, a nawet śmieje się głośno i macha ręką.
Lwów wykopuje piłkę. Tumult na środku boiska.
Dwaj gracze w ferworze walki zderzają się i rozjemca na chwilę przerywa grę.
Wznawia
rozgrywkę, rzucając piłkę wysoko w górę. Słońce przez moment walczy o uwagę
zgromadzonych z prostą skórzaną kulą, oślepiając patrzących. Lecz nie Słońce,
niegdysiejszy Bóg całych pokoleń, budzi teraz zainteresowanie tłumu.
Kurchner
przejmuje piłkę. Kraków naciera całą drużyną. Strzał! Bramkarz pomny pouczenia,
że nie powinien łapać piłki, odbija ją wprost przed siebie. Dobitka. Piłka
trafia w słupek. Kibice wiwatują, ale trafianie w słupek, jak się okazuje, nie
jest celem gry. Słupek się przechyla. Bramkarz Lwowa poprawia, stawiając słupek
do pionu. Ta sytuacja nie ma żadnych bezsensownych konsekwencji, ponieważ Zygmunt
Freud ma co prawa trzydzieści osiem lat, ale jeszcze nie zdążył rozwinąć się w autorytet.
Szósta minuta
gry. Kontra Lwowa! Piłka koziołkując mija przepychających się graczy i gdy przytomnym obserwatorom
wydaje się, że zmierza pod nogi bramkarza teamu gości, na szaleńczy sprint
decyduje się Włodek Chomicki. Bramkarz Krakowa oślepiony słońcem próbuje
interweniować ale Lwowiak jest szybszy i szpicem buta trafia piłkę, która mija
nogi bramkarza i wtacza się do bramki.
Gol!!!
Tak pada
pierwsza bramka w oficjalnej historii polskiej piłki nożnej. Mecz jest skończony.
Po sześciu minutach gry - Lwów tryumfuje!
Gra skończona ale piłkarze dalej się bawią. Popisują się strzałami na
bramkę. Odważniejsi widzowie zawijają nogawki spodni i także próbują swoich
sił. Festyn trwa do momentu gdy gong wzywa Sokoły do namiotów - Na obiad. Po
południu zaplanowane są pokazy gimnastyczne. Piłkarze nie wiedząc w jak ważnych
zawodach uczestniczyli, schodzą z placu.
Jeszcze po murawie biegają malcy kopiący
wyimaginowaną piłkę. Jeden z nich w ataku niepohamowanego śmiechu turla się po
murawie. Interweniuje mama. Publiczność się rozchodzi.
Ogólna
opinia jest taka, że gra w piłkę kopaną nogami to nic strasznego.
Czternasty
lipca 1894 roku. Ze Lwowa, w przedzień rocznicy bitwy grunwaldzkiej, pisał dla
państwa Jacek Jarecki.
xxx
1. Zamieszczone zdjęcie nie ma nic wspólnego z opisanym powyżej meczem.
2. Tekstem źródłowym jest książka Józefa Hałysa "Polska piłka nożna" Stamtąd autor zaczerpnął datę meczu, opis strojów oraz imię i nazwisko strzelca pierwszego gola.
Ways to get my site at Blogspot from Thai to English?
OdpowiedzUsuńMy webpage ... http://tinyurl.com