Udałem się wczoraj na krótką wycieczkę po antypodach
Internetu, gdzie sensacja nie jest zabarwiona politycznie, a ludzi przyciągają
brednie sezonu ogórkowego. Młodszym wyjaśniam, że w starożytności tak nazywano
okres letni, czas gdy brednia łatwiej znajdowała swe miejsce na łamach gazet.
Wyciągano z magazynu potwora z Loch Ness, Yeti oraz wszystko co wykluło się w
głowach sprytnych redaktorów, a co miało zabawić gawiedź wylegującą się na leżakach.
Obecnie, gdy tak zwany główny nurt przesiąknięty jest jawnym wariactwem, na
biedną Nessie nie ma zapotrzebowania. Albo taki kosmita? Po co wdawać się w
dywagacje, czy istnieje? Wmawiać ludziom, że jakiś cień to Marsjanin w kufajce,
gdy można pokazać autentycznego aktora Pieczyńskiego, który bynajmniej nie jest
cieniem, mówi po polsku, a wydaje się stokroć dziwniejszy niż jakiś tam
przybysz z gwiazd.
Moja wycieczka była krótka, a i tak zostałem
przywalony nadmiarem materiału: filmów, tekstów, nagrań audio, zdjęć, stron
internetowych, czasopism, książek, targów… To właściwie jakby świat
alternatywny, o istnieniu którego nie mamy pojęcia. Wszędzie liczniki wskazujące
od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy otwarć. Żywe zainteresowanie, że się tak
wyrażę.
Aby od razu nie oszaleć, zaraz po obejrzeniu relacji
o tym, że wiercąc w ziemi Rosjanie dowiercili się do piekła i wysłuchaniu
stosownego nagrania z otchłani, skierowałem swoje zainteresowanie w kierunku
podróży w czasie. Od dawna mam bowiem ochotę pozwiedzać tak zwane dawne czasy,
by móc skutecznie dopiec różnym mądralom, czyli udającym historyków
propagandystom. Przy okazji takich podróży mógłbym stać się nawet cenionym
autorem Szkoły Nawigatorów.
Na wstępie dowiedziałem się, że podróże w czasie są
trudne, ale od 2003 możliwe. Tyle tylko, że zły amerykański rząd ukrywa przed
światem stosowną technologię. Taki Trump może w wolnych chwilach śmigać w
przeszłość, choćby po to, by poprawiać swój wizerunek. I faktycznie, im dłużej
zasiada w Białym Domu, tym świat łagodniej patrzy na jego wcześniejsze dokonania.
Skoro podróże w czasie są możliwe, zaraz znalazł się
renegat, który przybył do nas z roku 2028 i został z nami, aby ni mniej ni
więcej, tylko ostrzec nas przed podróżowaniem w czasie. Otóż twierdzi on, a nie
ma powodu, by mu nie wierzyć, że podróżując w czasie nabawił się depresji i
anoreksji. Faktycznie niezbyt zachęcająca perspektywa! O niedalekiej przyszłości
też nie ma niczego specjalnego do powiedzenia, poza tym, że Trump zostanie
wybrany na drugą kadencję, a technika pójdzie tak do przodu, że pojawi się nowe
urządzenie, które zmiażdży obecną modę i każdy będzie chciał nosić je bez
przerwy na głowie, jako okulary. O szczegółach podróżnik nie wypowiada się,
pewnie z ostrożności procesowej.
Tak to wygląda, a wspominam o tym świecie
alternatywnym byście wiedzieli, że obok nas żyje kilkaset tysięcy ludzi, którzy
chętnie przyswajają sobie podobne historie. Gardner już w latach
pięćdziesiątych badając środowiska pseudonaukowe i sensacjonistyczne zdziwił
się niezmiernie, że za fasadą składającą się z biednych nawiedzonych oszołomów
można spotkać ludzi poważnych, dysponujących stosownymi budżetami. Nie dziwi,
że po kilku latach fala pseudonauki dotarła na uniwersytety i do głównego
medialnego nurtu. Inwestowanie w ciemnotę zawsze się bowiem opłaca w dłuższej
perspektywie.
Dzisiaj ludzie niechętnie słuchają o Yeti, ale
pojawiają się inne dość zadziwiające fobie. A gdyby tak zbadać pod kontem
budżetu i wymiany informacji coraz silniejsze ruchy antyszczepionkowe, to czy
gdzieś na dnie nie doszukamy się dziarskich chłopców w walonkach? Tak tylko
pytam, bez żadnych złych intencji. Ogólnie rzecz ujmując: Zwróćcie szczególną
uwagę na ludzi, którzy żądają od Was, mili moi czytelnicy, byście mieli otwarty
umysł.
No dobra, dość powagi. Teraz napiszę o moim
proroczym śnie i na tym przykładzie nauczycie się, jak zostać prawdziwym
prorokiem, nie takim grającym na czas, który umieszcza swoje proroctwa w mętnej
przyszłości, a spytany o wynik jutrzejszego meczu otwiera ze zdziwienia gębę.
Śniło mi się wczoraj, że żona nazwała mnie „ryżym
cwaniakiem”. Fakt, że nigdy nie byłem ryży, a do cwaniactwa też się nie
poczuwam spowodował, że wspomniałem jej o tym dziwnym śnie.
- Jak mogłam cię tak nazwać? – zdziwiła się moja
dobra żona i zaraz przyznała, że nie jestem ryży, a i do cwaniaka wiele mi
brakuje.
Ja jej na to, że co prawda sen mara, ale fakt pozostaje
faktem, a samo określenie mam za obraźliwe i kojarzące się jednoznacznie z
panem Donaldem, a w najlepszym przypadku z Bońkiem. I tak się przez chwilę
przekomarzaliśmy, aż wymyśliłem, żeby w ramach przeprosin usmażyła mi jajca na
boczku. W jakiś pokrętny sposób uznała swoją winę i powędrowała do kuchni
smażyć rzeczone jaja, ale w drzwiach, tak trochę do mnie, a trochę do siebie
powiedziała:
- Prawdziwy ryży cwaniak!
Widzicie! Mój sen okazał się proroczy. Na stworzenie
sekty to może ciut mało, ale na powyższy tekst wystarczyło aż nadto!
Ciekawskich informuję, że jajecznicę zjadłem i okazała się jak zwykle pyszna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz