Odkąd filmowcy,
z amerykańskimi na czele zabrali się za realizację osobliwej akcji afirmatywnej
polegającej na wciskaniu gdzie popadnie ciemnoskórych bohaterów i
homoseksualistów, jednocześnie rozpoczęli demontaż problematyki, którą z taką
gorliwością łakną się zajmować. Najlepsze, że nie zdają sobie z tego sprawy. Z
racji swej wtórności cała akcja ma służyć powtórzeniu sukcesu wizerunkowego,
jaki stał się udziałem Indian północnoamerykańskich, którzy z pokrzykujących w
westernach dzikusów awansowali na mających wszelkie przewagi moralne rycerzy ekranu.
Tyle tylko, że jest to wyobrażenie z gruntu fałszywe, co jest jasne dla
każdego, kto zechciał zapoznać się głębiej z wyrobami filmowymi z lat
czterdziestych czy pięćdziesiątych. Poza tym Indianie są częścią konkretnej
opowieści, a przeniesienie indiańskich bohaterów w inne czasy czy miejsca nie
nosi znamion rasizmu, co ewidentnie ma miejsce w przypadku naszych
czarnoskórych braci.
Ten rasizm
jest oczywiście nieintencjonalny i w zamyśle twórców ma przełamywać stereotypy
i przyciągać ciemnoskórą widownię. Tak naprawdę rzecz w tym, że dla miglanców
kina Afryka nie jest godna mieć swojej historii. Możemy mieć czarnego Wikinga,
frankońskiego rycerza, saksońskiego maga, czy innego przebierańca, ale z filmu
nie dowiemy się raczej o potężnych, świetnie zorganizowanych afrykańskich
królestwach, do których zaczepiania niespecjalnie palił się nawet Rzym razem ze
swoją potegą. Prędzej pokażą wam czarnego Juliusza Cezara dyskutującego z
mulatem Einsteinem o napędzie rakiet, które zawiozą dwunasty legion na Marsa.
Można tu zauważyć, że poza pasem wybrzeża zajętym przez Rzym i Egiptem cała
reszta Afryki jest tak widoczna dla kultury masowej jak my sami. Może stąd moja
solidarność ze światem, którego nikt nie chce przywołać.
Jedno w tym
dobre, że PT Murzyni raczej przestali być definiowani tylko w odniesieniu do
kajdan, które nosili ich przodkowie, ale z filmowej Chaty wuja Toma wyrwali się
przecież kilkadziesiąt lat temu i żadna w tym nowość. W USA, kraju wielorasowym
są w zasadzie u siebie na każdym miejscu, ale warto zauważyć, że filmowa akcja
afirmatywna wypycha coraz częściej czarnoskórych bohaterów na niewygodne
piedestały dotychczas zajmowane przez typ białego łajdaka. Doskonale to widać w
sensacji. Jeszcze niedawno murzyński policjant czy detektyw był chętnie
pokazywany jako jedyny myślący wrażliwiec i stawiany w opozycji do motywowanego
rasizmem prymitywnego kolegi, z którym w końcu się zaprzyjaźniał przełamując
stereotypy. Trele morele. Obecnie jako szef… Cóż szef jako postać jest często
definiowany jako uciążliwy dla otoczenia bezduszny biurokrata. Bywa, że
skorumpowany.
Dla ubarwienia
narracji chciałoby się napisać, że krok w krok za Murzynem podąża homoseksualista,
ale to byłaby z gruntu nieprawdziwa uwaga. Ciemnoskóry bohater wpasowany we
współczesność czy przyszłość jest sobą i nie potrzebuje żadnego komentarza
wyjaśniającego. Tylko bohater „Hair” Formana wyśpiewuje kapitalne „Może was
zaskoczę, ale jestem czarny! Bohater homoseksualny, w produkcji, która nie dotyczy
homoseksualizmu potrzebuje osobnego wątku, dzięki któremu poznamy jego
preferencje, co przynajmniej mnie niespecjalnie interesuje. Żeby rzecz miała
sens, jego gejowatość powinna pomagać w rozwiązywaniu problemów, jakie stawia
przed nim scenariusz, a tak się nie zdarza. Rzecz w tym, że dzieła nurtu
popularnego poruszają się w zamkniętym kręgu schematów, zarówno jeśli chodzi o
fabułę, jak i postacie bohaterów razem z ich motywacjami. Nie wystarczy sama
podmiana orientacji seksualnej by odfajkować tryumf przełamania barier.
Obejrzałem
na przykład całkiem niezły serial „Mindhunter”, gdzie wątek lesbijskiego romansu
kostycznej pani naukowiec, zaangażowanej w pracę zespołu, wlecze się i wlecze
stwarzając fałszywą, jak się w końcu okazuje nadzieję, że coś z niego
sensownego wyniknie. Ktoś powie, że to tylko odprysk współczesnej manii
definiowania bohaterów poprzez seks, alkohol i narkotyki, ale różnica tkwi w
statystyce i dlatego wątek homoseksualny musi być osobny i w swoim wyrachowanym
epatowaniu samym sobą, zarówno nieskuteczny jak i zgoła niepotrzebny. Już w
latach sześćdziesiątych Lem pytał w „Fantastyce i futurologii” dlaczego
literatura popularna, koniecznie ukazująca bohaterów przez pryzmat przygód
łóżkowych nie definiuje ich wcale poprzez rytuały i zwyczaje związane z innymi
funkcjami fizjologicznymi, takimi na przykład jak wydalanie.
Nadzieja
w Netflixie i podobnych zaangażowanych
propagandowo wytwórniach, że wkrótce to się zmieni, bo wszak wszystko co
ludzkie… Trele morele. Tak naprawdę tylko Rabelais to rozumiał, a reszta żywi
się schematem. Żrą gruz, jak mówią ludzie pozbawieni finezji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz