poniedziałek, 2 sierpnia 2021

Urojone filary polskości

 Coroczna debata na temat Powstania Warszawskiego przetoczyła się przez media i jak zwykle wygasa bez żadnych sensownych konkluzji. Tym razem było już mniej emocji, strony okopane na swoich stanowiskach rażą się tylko zza zasłon własnych wyobrażonych autorytetów. Strzelcy są poklepywani po plecach, wróg ideowy poniewierany werbalnie. I wszystko jest komunałem, tanią rekonstrukcją w głowach propagandystów i jawnych maniaków. I darcie szat, że Moskal stał za rzeką, że sojusznicy z zachodu tylko pozorowali wsparcie, że to czy tamto. Machina historii nas zmiażdżyła, zżarła i wypluła. Nic więcej, a my po prawie osiemdziesięciu latach gadamy o czułości czy nadziejach. Kolejny raz sami siebie utwierdzamy w przekonaniu, że jesteśmy cholernymi Indianami z filmów dla niegdysiejszej młodzieży. Sami tworzymy na swój temat negatywne stereotypy i żądamy od innych zachwytu.

Od wieków nie jesteśmy wojowniczym, sprawnym w działaniu czy dobrze dowodzonym narodem. Tyle tylko, że pod wpływem własnej propagandy straciliśmy rozsądek. Nie wygrywamy, ponieważ idea i dobre chęci górują nad pragmatycznym przygotowaniem działań, logistyką i umiejętnościami. Powstanie Warszawskie jest ukoronowaniem takiej postawy. Oczywiście koroną cierniową, bo jakże inaczej. Innych koron światowe mocarstwa nie rozdają.

Jesteśmy narodem, który lubi rozprawiać o historii, ale własnej historii nie zna, a jeśli zna jej wyrywki dzięki kulturze masowej, literaturze czy popularnym opracowaniom historycznym, to w zasadzie jeszcze gorzej. Wdrukowano  nam w głowy pewną wizję polskości, która może jest dobra i szlachetna, ale do diabła, dla ludu, nie dla osób, które decydują o sprawach poważnych. Jasne, że są to sprawy poboczne, ale skoro z tych najważniejszych niewiele wynika, nie można całkiem odrzucić kwestii wychowania, bo przecież znakomita większość dowódców miała od dziecka serca pokrzepione Sienkiewiczem i podobnymi lekturami. Czy to źle? Dobrze, o ile się wie, że to tylko romanse na tle historycznym. Źle, gdy za chwalebne ma się wysadzenie twierdzy razem z kilkuset piechurami, bo tu już niedaleko do całkowitego zidiocenia. Niestety, ale coś podobnego pobrzmiewa w zapisach rozmów, rozkazach, tamtejszej propagandzie skierowanej do bojowników i cywilów.

Wojna od zawsze, poza okrucieństwem, śmiercią i zniszczeniem jest dla jej uczestników i cywilów nieprawdopodobnie wręcz uciążliwa pod każdym względem. My, urodzeni i żyjący w takim czy owakim, ale pokoju, nawet niespecjalnie możemy sobie to wyobrazić, ale bitwa to zupełnie co innego niż wojna. Bitwa jako akt rozstrzygający jest w pewnym sensie świętem, dlatego poważni wodzowie tak starannie je planowali. Dobór możliwych do zaakceptowania miejsc starcia, zaopatrzenie w materiały wojenne i nie tylko i masa rozmaitych szczegółów mających na celu minimalizację strat, łącznie z drogami ewakuacji w razie zawsze możliwej klęski. No i żeby cywile się nie pętali pod nogami. Powiecie, że Powstanie to nie bitwa, to ja spytam, co w takim razie?

Cena życia wyszkolonego żołnierza rośnie wraz ze stopniem jego sprawności. Celem walki jest pokonanie lub chociaż znaczne osłabienie sił wroga przy możliwie najmniejszych stratach własnych, nie tylko ludzkich, ale i materialnych. Wiedzieliśmy to pięćset lat temu, a teraz nie wiemy i oddajemy się bajaniu o emocjach i chwale. Od dawna nie wiemy, bo już powstańcy styczniowi zdumiewali się obojętnością z jaką przyjmowano ich ofiarę. Potem to zagłaskano zupełnie po dzisiejszemu. Kobiety w czarnych sukniach, biżuteria patriotyczna, antycarskie graffiti, literatura. Zagraniczny autorytet się zachwycił, Konfederaci z dalekiej Ameryki, ale już Lincoln twardo przy ruskim carze. I tak dalej.

Wczoraj obchodziliśmy 77 rocznicę Powstania Warszawskiego. Jak mawiał Zagłoba, gdy miał właśnie tyle lat poczuł jakby dwie siekiery nad nim zawisły, ale potem odmłodniał i czuł się znacznie lepiej. Czego Polsce i wszystkim, którzy przebrnęli przez ten niejasny tekst szczerze życzę.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz