Coroczna debata na temat Powstania Warszawskiego przetoczyła się przez media i jak zwykle wygasa bez żadnych sensownych konkluzji. Tym razem było już mniej emocji, strony okopane na swoich stanowiskach rażą się tylko zza zasłon własnych wyobrażonych autorytetów. Strzelcy są poklepywani po plecach, wróg ideowy poniewierany werbalnie. I wszystko jest komunałem, tanią rekonstrukcją w głowach propagandystów i jawnych maniaków. I darcie szat, że Moskal stał za rzeką, że sojusznicy z zachodu tylko pozorowali wsparcie, że to czy tamto. Machina historii nas zmiażdżyła, zżarła i wypluła. Nic więcej, a my po prawie osiemdziesięciu latach gadamy o czułości czy nadziejach. Kolejny raz sami siebie utwierdzamy w przekonaniu, że jesteśmy cholernymi Indianami z filmów dla niegdysiejszej młodzieży. Sami tworzymy na swój temat negatywne stereotypy i żądamy od innych zachwytu.
Od wieków
nie jesteśmy wojowniczym, sprawnym w działaniu czy dobrze dowodzonym narodem.
Tyle tylko, że pod wpływem własnej propagandy straciliśmy rozsądek. Nie
wygrywamy, ponieważ idea i dobre chęci górują nad pragmatycznym przygotowaniem
działań, logistyką i umiejętnościami. Powstanie Warszawskie jest ukoronowaniem
takiej postawy. Oczywiście koroną cierniową, bo jakże inaczej. Innych koron
światowe mocarstwa nie rozdają.
Jesteśmy narodem,
który lubi rozprawiać o historii, ale własnej historii nie zna, a jeśli zna jej
wyrywki dzięki kulturze masowej, literaturze czy popularnym opracowaniom
historycznym, to w zasadzie jeszcze gorzej. Wdrukowano nam w głowy pewną wizję polskości, która może
jest dobra i szlachetna, ale do diabła, dla ludu, nie dla osób, które decydują
o sprawach poważnych. Jasne, że są to sprawy poboczne, ale skoro z tych
najważniejszych niewiele wynika, nie można całkiem odrzucić kwestii wychowania,
bo przecież znakomita większość dowódców miała od dziecka serca pokrzepione
Sienkiewiczem i podobnymi lekturami. Czy to źle? Dobrze, o ile się wie, że to
tylko romanse na tle historycznym. Źle, gdy za chwalebne ma się wysadzenie
twierdzy razem z kilkuset piechurami, bo tu już niedaleko do całkowitego
zidiocenia. Niestety, ale coś podobnego pobrzmiewa w zapisach rozmów,
rozkazach, tamtejszej propagandzie skierowanej do bojowników i cywilów.
Wojna od
zawsze, poza okrucieństwem, śmiercią i zniszczeniem jest dla jej uczestników i
cywilów nieprawdopodobnie wręcz uciążliwa pod każdym względem. My, urodzeni i
żyjący w takim czy owakim, ale pokoju, nawet niespecjalnie możemy sobie to
wyobrazić, ale bitwa to zupełnie co innego niż wojna. Bitwa jako akt rozstrzygający
jest w pewnym sensie świętem, dlatego poważni wodzowie tak starannie je
planowali. Dobór możliwych do zaakceptowania miejsc starcia, zaopatrzenie w
materiały wojenne i nie tylko i masa rozmaitych szczegółów mających na celu
minimalizację strat, łącznie z drogami ewakuacji w razie zawsze możliwej
klęski. No i żeby cywile się nie pętali pod nogami. Powiecie, że Powstanie to
nie bitwa, to ja spytam, co w takim razie?
Cena życia
wyszkolonego żołnierza rośnie wraz ze stopniem jego sprawności. Celem walki
jest pokonanie lub chociaż znaczne osłabienie sił wroga przy możliwie
najmniejszych stratach własnych, nie tylko ludzkich, ale i materialnych.
Wiedzieliśmy to pięćset lat temu, a teraz nie wiemy i oddajemy się bajaniu o
emocjach i chwale. Od dawna nie wiemy, bo już powstańcy styczniowi zdumiewali
się obojętnością z jaką przyjmowano ich ofiarę. Potem to zagłaskano zupełnie po
dzisiejszemu. Kobiety w czarnych sukniach, biżuteria patriotyczna, antycarskie
graffiti, literatura. Zagraniczny autorytet się zachwycił, Konfederaci z
dalekiej Ameryki, ale już Lincoln twardo przy ruskim carze. I tak dalej.
Wczoraj
obchodziliśmy 77 rocznicę Powstania Warszawskiego. Jak mawiał Zagłoba, gdy miał
właśnie tyle lat poczuł jakby dwie siekiery nad nim zawisły, ale potem odmłodniał
i czuł się znacznie lepiej. Czego Polsce i wszystkim, którzy przebrnęli przez ten
niejasny tekst szczerze życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz