Jak każdy świadomy obywatel, chciałem spędzić wczorajszy wieczór w towarzystwie Donalda Tuska. Wykąpałem się, ogoliłem, ubrałem odświętnie i już chciałem zasiąść na taborecie przyniesionym do sypialni z kuchni, by z należytym szacunkiem obejrzeć męski pojedynek Pana Premiera z mistrzem dziennikarskiej dociekliwości, panem Lisem. Już parzyła się kawa, już w Internecie, za moimi plecami Topol wyśpiewywał smutno o Anatewce. Już pożegnałem gaduły na twitterze.
Byłem w nastroju by słuchać Donalda Tuska. Byłem przygotowany jak nigdy dotąd. Szczególnie cieszyło mnie to, że nikt nie będzie przeszkadzał panu Premierowi. Bałem się, że znowu przywlecze się Pawlak ale Donald Tusk musiał pewnie do niego zadzwonić i przekonać koalicjanta by ten nie robił beki i siedział w domu, czy gdzie tam on lubi na razie siedzieć.
Nagle ekran zgasł. Masło, prawda, zgasło i pojawiło się takie czerwone kółeczko. Ucichł też internet. Wyszedłem na balkon. Rozejrzałem się po terenie planety. Na południu cisza i gasnący dzień. Spojrzałem w górę, wychylając się z balkonu ( spoko, to tylko półtora metra od ziemi ) Nad dachem domu pojawiły się smoliście czarne jęzory chmur.
O rany, czy mamy w domu świeczki?
Okazało się, że tak. W ciągu pięciu minut zrobiło się na dworze zupełnie ciemno a po kolejnych trzech zgasło światło i przestała płynąć woda z kranu.
W nawałnicy deszczu, szali, smug i pętli rozbłysków rozjaśniających niebo i wybielających zaokienne krajobraziki przepadł mój Tusk, przepadła debata z Lisem, przepadła w piekielnym wychodku.
W świetle świec zmagających się z ciemnością, w okrzykach wesołego synka biegającego wszędzie ze swoją lampką, udającą lampkę naftową, w pokornej wesołości czarnej Różyczki, która akurat wymyśliła sobie warowanie w przejściach między pokojami.
Ot, jeszcze pobiegałem sobie na bosaka po podwórzu zalanym wodą po kostki, chlapiąc niemiłosiernie na lewo i prawo. Niebo paliło się w ciszy, a pierwszy grzmot był sygnałem do zakończenia tej przedziwnej nawałnicy.
Tak sobie pomyślałem, że chyba wiem, dlaczego nie trafia do mnie “ideologia ciepłej wody w kranie” Raz, że tak czy tak trzeba napalić w CO, choćby gazetami. Dwa, że studnia pięć metrów od chaty, a w komplecie wiadro na lince. Są lampy, siekiery i las o trzysta kroków.
Jest nawet, sprytnie przechowana w piwnicy kuchnia z żeliwnym blatem i haczykiem. I jeszcze kilka rzeczy.
Zamyśliwszy się nad kruchością naszej cywilizacji wyciągnąłem z zamrażarki lody pod pozorem, że się zepsują. I wtedy stała się jasność, prąd popłynął. Rozgadał się telewizor, nerwami szarpnął internet. Tyle, że Tuska już od dawna nie było w TV.
Na ekranie komputera, uzbrojony w oszałamiający uśmiech, śp. Louis Armstrong śpiewał “Mack the Knife” ocierając nieodłączną chustką pot z twarzy.
Po naszemu to leciało jakoś tak:
“Kiedy rekin krwią się splami
Krew w pamięci, musi trwać
Mickey nosi rękawiczki
Żeby nic nie było znać…”
I jakoś tak sobie, w tym rytmie, zasnąłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz