James Bond, jak ogólnie wiadomo, posiadał coś, co Fleming nazwał licencją na zabijanie. Było wydawane przez brytyjski wywiad i umożliwiało jego posiadaczowi, swobodny wybór celów, gwarantując agentowi bezkarność, gdyby na przykład "rozwalił' ciężarną zakonnicę przechodzącą przez jezdnię na pasach. W zamyśle autora był to najwyższy dowód zaufania, co stało w jawnej sprzeczności z komunistyczną ideą, głoszącą, że najwyższym dowodem zaufania jest kontrola. Symbolem licencji były dwa zera, zapisane przed numerem agenta. Kto zwiedza świat wie, że dwa zera to symbol, który pełni też bardziej prozaiczną, choć wielce publiczną rolę.
W Polsce, gdzie negatywne konotacje słowa „agent” znacznie wyprzedzają te pozytywne, a instytucjonalna bezkarność, choćby i tajna, też nie wywołuje nadzwyczajnej aprobaty, uznano za wartość samą w sobie, wydawanie podobnych licencji, gwarantujących ich posiadaczom bezkarność kłamstwa i manipulacji. Pierwsze, jeszcze nieśmiało, wydano przed czerwcowymi wyborami w osiemdziesiątym dziewiątym, gdy akurat wygaszano część starych, które na skutek bezwzględnej mądrości etapu, jak raz traciły ważność. Potem poszło z górki, a skończyło się kilkanaście lat temu, wydaniem licencji zbiorowych. Z angielskim Bondem łączy je symbolika dwóch zer i powoływanie się na autorytet nadrzędny. Z braku korony, stał się nim dobrostan tak zwanych elit, w znacznym stopniu składających się właśnie z posiadaczy tychże licencji, dla niepoznaki przykryty rozmaitymi, ale zawsze górnolotnie brzmiącymi hasłami.
Doskonale widać to teraz, w chwili, gdy złowrogi Naród zszedł z wyznaczonej mu drogi i nie bacząc na rozstawione wszędzie tablice ostrzegawcze, rozsiadł się na przydrożnej łące. Niektórzy, co złośliwsi jego przedstawiciele zaczęli wyrywać tablice, by zrobić z nich ognisko. Ktoś podobno pojechał nawet po kiełbaski. W tak ponurych okolicznościach przyrody, poukrywane w tajnych kieszonkach, albo po prostu w majtach licencje, zaczęły nieprzyjemnie ciążyć.
- Jak to się stało, że ktoś śmie prostować nasze kłamstwa? – szepczą do siebie, spozierając na Naród z bezpiecznej odległości przez lornetki.
- Śmieją się z nas, lżą, a co najgorsze, zamiast obiecanej manny, z nieba nie leci zupełnie nic.
Realiści, bo i tacy są w ich gronie, wskazują na zbliżające się chmury tak ciemne, że sprawiają wrażenie, jakby niosły w sobie, już nie grad, a kamienie. A było tak pięknie! A miało być jeszcze piękniej...
- Stuzłotówkami mieliśmy zapalać cygara, jak Globisz w filmie naszego Wajdy i tańczyć, tańczyć bez końca! – Potem przypominają sobie, że Olbrychski zarżnął roztańczonego Globisza i naraz tracą humor, z niepokojem patrząc w ciemniejące niebo.
- A kibole Legii chcą nas wieszać. Trzeba donieść, żeby ich wykluczyli z tych pucharów.
- Ale nie wszyscy, przecież to tylko margines, a jak doniesiemy, diabli wiedzą, co będzie.
- Ale donoszenie jest dobre, sam o tym donosiłeś na antenie.
- Dobre, dobre...ale Pro publico bono! Tfu, znowu mi ten Olbrychski stanął przed oczami.
- Bono? Bono daleko, a kibole blisko – rozpłakał się adept, którego licencja, była ostatnią wydaną oficjalnie.
I tak obserwują, liczą autorytety, nakłady. Szukają idioty, który pierwszy wyskoczył z tą ćwiercią miliona demonstrantów, a czas sobie płynie i płynie, a drzewa w lasach rosną i rosną. Zostawiam ich, bo to nudne, zajmować się tym przewidywalnym do bólu tłumkiem kłamców i licencjonowanych łajdaków.
Boję się tylko, że gdzieś na zapleczu, być może w jakimś magazynku należącym do TVP, albo może w jakimś innym miejscu, ktoś nadrukował stertę nowych, pięknie biało-czerwonych licencji i właśnie teraz, na zmianę śliniąc palec i drapiąc się w czuprynę, układa całkiem nową listę. Listę osób, którym wręczy licencje, na której każdy kolejny numer będzie poprzedzony dwoma zerami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz