Sobotę spędziłem w ogrodzie, imając się zajęć pilnych i pożytecznych. Na przykład, leżałem na kocu w ażurowym ćwierć cieniu orzecha i poczytywałem całkiem niezłą „Mroczną wieżę” Kinga. Rzucałem też w głąb studni, uwiązane na lince wiadro, po czym pilnie i starannie podlewałem grządki, ale przede wszystkim podziwiałem różnorodność i ruch panujący wokół mnie. Byłem antypodróżnikiem, stacjonarnym obserwatorem, spoczywającym kolosem dla pszczół i bąków, skromnych pracowników natury, dla niezliczonych wróbli, mazurków i pleszek, które najwyraźniej uznały, że moja stała obecność, w jakiś sposób zabezpiecza ich kruche życie przed sąsiedzkimi kotami, które co kilkanaście minut paradowały w zasięgu mojego wzroku, budząc oburzenie czujnie spoglądających z balkonu Róży i Azy.
Te maleńkie, skromne, wszechobecne ptaszki podtrzymywały przez cały dzień mój dobry nastrój. Na przykład rozrywkowy wróbel, który każdą turę przeglądania trawnika kończył na młodym krzaku czarnej porzeczki, gdzie kolejno huśtał się na wszystkich siedmiu gałązkach, by w końcu wrócić do gniazda, które założył w ścianie, zbudowanego z pustaków budynku gospodarczego sąsiada. Wyglądał potem z tej swojej betonowej dziupli i groźnie nakrzyczał na mnie, gdy zmęczony słońcem, chciałem rozłożyć się z książką w cieniu jego prywatnego muru. Teraz jest wpół do szóstej. Wyglądam przez okno i widzę, że on też wygląda przez swoje. Ciemniejsza plamka na szarej płaszczyźnie. A może to jego wróblowa żona?
Przez te swoje pilne zajęcia przegapiłem początek wiadomego marszu. Kiedy zajrzałem do domu o czternastej, maszerowali w najlepsze. Moja zacna teściowa akurat prasowała, oglądając te popisy. W wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat, nabrała zwyczaju umartwiania się oglądaniem telewizji informacyjnych. Jeśli celem marszu było zdenerwowanie mojej teściowej, cel został zrealizowany. Wymieniliśmy kilka bardzo cenzuralnych, nacechowanych powagą uwag. Teściowa zauważyła, że maszerują głównie rozwydrzone baby i stare durne dziady. Akurat, chyba w ramach powtórki najciekawszych wydarzeń, z ekranu wykrzykiwała posłanka Gasiuk-Pihowicz.
- Jak byłam młoda, też takie ZMS-ówy tak wykrzykiwały, tylko nie na PiS, a na Amerykę.
- Pewnie nawet podobnie, bo w Ameryce ciągle przecież łamana była demokracja – zauważyłem.
- Tak, i o podżegaczach wojennych... – Teściowa, aż trzasnęła żelazkiem, ustawiając je do pionu i poszła napić się herbaty, a ja z pełnym kubkiem wróciłem do moich wróbelków i kingowego Rewolwerowca, który szedł i szedł, a pustynia zdawała się nie mieć końca. Dobrze zrobiłem, bo już wielki czarny kocur rozłożył się między grządkami i udając, że najpilniejszą rzeczą jest lizanie przedniej łapy, pilnie przypatrywał się wróblom penetrującym koc, na którym uprzednio leżałem.
- Nic z tego, przyjacielu – powiedziałem.
- Głupi KODziarz – fuknął kot i poszedł szukać szczęścia, gdzie indziej.
Zbliża się szósta. Zapowiada się kolejny, przepiękny majowy dzień. Ptaszki ćwierkają jak szalone. Moje suczki śpią sprawiedliwie na swoich fotelach. Na dzisiaj, koniec świata nie jest przewidywany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz