poniedziałek, 28 listopada 2016

Drodzy wichrzyciele!

To dziwne, że jako znany prostak, muszę tłumaczyć ludziom wykształconym i niewątpliwie inteligentniejszym od siebie, różne oczywistości. Mamy, na przykład, sprawę dotowania tak zwanych „fundacji”. Od kilku dni czytam o szastaniu publicznym groszem, różnych niecnych szkoleniach, a wyrażający swoje oburzenie ludzie, często używają zwrotu: pieniądze podatnika. Radykalniejsi narzekają, że to ich pieniądze.
To tak, jakby starodawny magnat musiał tłumaczyć się przed byle szlachetką z tego, że dobrze opłaca Murzyna, który biega jako laufer przed jego karetą i odpowiadać na zarzut, że trwoniąc pieniądze, trwoni jednocześnie pieniądze swoich włościan. Przyznacie, że to stawianie sprawy na głowie. Wynika to pewnie z tego, że we współczesnym, zakłamanym świecie nikt nie wyjaśni tak obywatelowi, że jest chamem i ma milczeć w sprawach, które do niego nie należą. Raz, jeden jedyny raz, wyraził to w miarę jasno Lech Wałęsa, wznosząc toast po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich.
W dawnych czasach też było pełno rozmaitych mędrków, którzy piętnując zbytki władzy, opowiadali łzawe historie o rozgrodzonej z braku środków Rzeczpospolitej, o rozboju i krzywdzie i różne inne snuli ciemne perspektywy. Powszechnie miano ich za wichrzycieli.
Ich spadkobiercy żyją wśród nas i nadal nie chcą zaakceptować prostego faktu, że mimo wygibasów retorycznych, porządek społeczny jest niezmienny. Owszem, trywialniejszy i trudniejszy do zaakceptowania, choćby z powodu jego odwrócenia, ale jest i pozostanie faktem. Nie ma już umocowanych historycznie rodów, są rodziny. Nikt nie wystawia prywatnych pocztów zbrojnych dla ratowania kraju, a co najwyżej aspiruje do zasiadania w radzie nadzorczej poczty polskiej.
Współcześni wichrzyciele mają o tyle łatwiej, że dzisiejsza magnateria i szlachta, nie olśniewa wspaniałością, nie bardzo może się też powołać na krew przelaną w obronie ojczyzny, choćby przez swych zacnych przodków. Nawet ja, miłośnik społecznego spokoju muszę przyznać, że posiadanie dziadka w UB to nie to samo, i nawet dziwnie wyglądałby portret takiego antenata w gabinecie ważnego człowieka.
Patrzy taki wichrzyciel ze zdumieniem, jak ludzie, zgoła nie wyżsi przymiotami ducha, wykształcenia czy miłości Ojczyny, opływają w dostatki, dzielą i pożerają miliony, przez co nabiera jeszcze większej chęci do tego swojego wichrzenia. Zamiast zrozumieć, że dla wszystkich nie starczy, pochylić w zadumie głowę i odejść w pokoju, modląc się za zbawienie dusz, efektem jego pracy wzbogaconych, głos podnosi na wywyższonych decyzją suwerena, czyli w zasadzie, choć pośrednio, swoją własną.
A przecież może w skarbnicy mądrości narodu znaleźć wielce stosowne pouczenia. Choćby takie: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie.
Wichrzyciel zamiast wziąć to do siebie, wywodzi o jakimś nepotyzmie. A przecież wiadomo, że na najwyższe zaufanie zasługują w pierwszej kolejności właśnie członkowie rodziny, a jej pojęcie jest we współczesnym świecie bardzo szerokie.
Oprowadzał mnie kiedyś przyjaciel po Warszawie. Jako prowincjusz podziwiałem stołeczne porządki. Tramwaje, szklane domy, wejście do metra, palmę, a nawet coś, co miało być wkrótce nadrzecznym bulwarem, ale zbankrutowało. Tak sobie spacerujemy, aż wskazał mi całkiem niepozorny budynek.
– To tutaj - powiada. - Gdybyś wlazł na dach i w cztery strony świata cisnął kamienie, a potem wykreślił w miejscu ich upadku koło, w jego wnętrzu znajdziesz jedną wielką rodzinę wpływu. – Tu się formuje – dodał – to przeciwko czemu nieudolnie wierzgasz. I wszystkie drzwi zostały dawno zamknięte. Można tam oczywiście trafić, kołacząc uparcie, wżenić się, o ile panna wystarczająco brzydka, ale to rzadkie przypadki. Reszta stolicy to tylko przedpokój.
- A Polska? – spytałem z naiwnością prowincjusza.
- Polska to łąka, na której się pasą barany.
Tak, drodzy wichrzyciele, drzwi są i pozostaną zamknięte. Być może dla waszego dobra, tego nie wiem. Kilka tygodni temu, niejaki „antyleft” zajrzał tam przez ogólnie dostępną dziurkę i to co ujrzał opublikował na twitterze. Temat w swej naiwności podjęła TVP, ale to już koniec. Jak mówił w kabaretowym skeczu Jan Kobuszewski: - A kto się teraz roześmieje, ten dostanie w ryj.
Ujrzeliście piętę nagiego króla. I tyle waszego, drodzy wichrzyciele!

niedziela, 27 listopada 2016

Na szczęście

Projekt przekształcenia, tak zwanej, demokracji liberalnej w jawne już społeczeństwo kastowe wylądował na mieliźnie. Stateczek można jeszcze zepchnąć na wodę używając nagiej przemocy. Na szczęście brak po temu stosownej energii. Po prostu nie ma kto pchać, skoro załoga wraz z pasażerami rozsiadła się w kabinach pierwszej klasy i sącząc drinki, nie szczędzi połajanek, przechadzającym się po plaży spacerowiczom.
Tak się przynajmniej wydaje z naszej perspektywy, ponieważ w Polsce, obywatelską mobilizacją w obronie własnych przywilejów, zajmują się niemrawi ideolodzy, wyzuci z resztek przyzwoitości celebryci, oraz podstarzali utrwalacze władzy ludowej. I to nie jest zbyt nośne. Sprzyja nam dodatkowo fakt, że niesie nas jedna z pierwszych fal, dzięki czemu zyskujemy nieco czasu na stosowne korekty i refleksje. Nie oceniam w tym miejscu, czy zachodzące zmiany są dobre, czy nie, ponieważ na obecnym etapie trudno prognozować, co przyniosą finalnie. Instynkt moralny podpowiada, że tak, ale wszyscy wszak jesteśmy miłośnikami spokojnego życia. Gdyby rzecz dotyczyła jedynie Polski, bunt wypaliłby się i zgasł w społecznym zmęczeniu i starannie podsycanych lękach. Tyle tylko że mamy do czynienia z trendem, który z dnia na dzień nabiera mocy na szeroko rozumianym „zachodzie” z którym, wygląda na to, związaliśmy się na dobre i na złe.
Wszyscy świadomi rzeczy, jak najsłuszniej, oglądają się na Niemcy. Problem, czy tamtejsi czciciele zasad „liberalnej demokracji” użyją przemocy wobec własnych obywateli, czy staną na czele zmian jest kluczowy, przynajmniej dla losów Europy. To państwo jest za duże i zbyt potężne, by mogło nadal tkwić w kłamstwie i złudzeniu, że nic się nie dzieje, a problemem są zmiany zachodzące w państwach ościennych. Na dodatek niemieckiemu społeczeństwu zafundowano jednocześnie kurację z post wojennej traumy, połączoną z próbą nagięcia germańskich karków poprzez usadzenie na nich tak zwanych uchodźców. To dziwaczny koncept. Poza wszystkim, nie da się bez końca wlec społeczeństwa spętanego  ideologiczną przemocą na manowce, bez likwidacji mechanizmów demokratycznych. Jedyną szansą dla tamtejszych elit na zachowanie status quo jest stworzenie takiego zagrożenia wewnętrznego, że ludziom stanie się obojętne, kto ich przed nim ratuje. Tak czy owak, biada witanym jeszcze niedawno z taką atencją przybyszom z krain dzikich a smutnych.
Zmiany, które dzisiaj obserwujemy i te, które dopiero nadchodzą, są efektem niepohamowanej żądzy władzy i pieniądza, która zamąciła ostrość widzenia spraw, takimi jakie są w rzeczywistości. Pokłosiem myślenia życzeniowego, ideologizowania wszystkich dostępnych władzy sfer życia i dziwacznej manii, która każe gardzić tymi, którzy nie nadążają za wydumanymi przemianami społecznymi. W świecie zmiennym, różnorodnym i zglobalizowanym do absurdu, tak zwane elity uwierzyły w stałość, nienaruszalność ideologii, oraz wynikających z niej przywilejów. To, moim zdaniem, niesamowite, że współcześni władcy, mający w rękach narzędzia, o których nie mogli nawet marzyć dawni królowie, zupełnie przegapili coś tak oczywistego, jak wola ludu, z wyboru którego rządzą. Obłęd poprawności, szeroko pojętego politycznego marketingu i kultu mediów, zaprowadził ich na skraj politycznej przepaści.
Tak umiera porządek jaki znamy i bez względu na nasze prywatne upodobania, będziemy musieli zaakceptować jego zgon. Lękać nie należy się nadchodzących zmian, a raczej tego, co może jeszcze zniszczyć, wierzgający w panice agonii lewacki staruszek. Jego wyprawa na „dach świata” bez maski tlenowej nie powiodła się, a my, wleczeni tam, jako tragarze jego chorych ambicji, utknęliśmy w połowie drogi. To nie jest dobry moment. To niebezpieczna chwila, ale nie takie przezwyciężyła nasza, wspólna przecież, cywilizacja.
Ci, którym wydaje się, że Polska jest polem bitwy, na którym walczymy ze sobą „ostatnim azardem” a konflikty targające Rzeczpospolitą są skandalicznym naruszeniem „europejskich norm” ulegają złudzeniu. U nas mamy do czynienia jedynie z krzykliwą forpocztą lewackiego szaleństwa, to i środki jakich należy użyć wobec niej, mogą być łagodne i stateczne. Nie my. Tym razem nie my odegramy na politycznej scenie krwawy, dziejowy dramat. Na szczęście.

piątek, 18 listopada 2016

By żyło się śmieszniej

Z sondaży wynika, że patent Ryszarda Petru na publiczne robienie z siebie durnia sprawdza się doskonale. Feeria gaf językowych, codziennie produkowanych przez tego polityka, odciąga skutecznie uwagę od absolutnej, mrożącej krew w żyłach próżni, kryjącej się za szyldem Nowoczesnej. Polityczne wygi z Platformy Obywatelskiej najwyraźniej bardzo zazdroszczą sukcesu Busterowi Keatonowi polskiej sceny politycznej, skoro każą traktować ze śmiertelną powagą projekt powołania tak zwanego „gabinetu cieni”.
Grzegorz Schetyna deklamujący androny z kamienną twarzą, sprawił się wczoraj doskonale. Chwilami było naprawdę śmiesznie. Oto partia, która od lat żyje z walenia w PiS, zapowiada dalszą intensyfikację przekazu, który, o czym warto pamiętać, był jednym z powodów ich ostatniej porażki. Od dzisiaj, zamiast obiecywanego programu, mamy być świadkami, podzielonego na resorty propagandowego wielogłosu. Wszystko wobec PiS, o PiS, z powodu PiS. Jakiś spryciarz uznał najwyraźniej, że nieprzychylny rządowi wyborca marzy o tym, by zostać zalanym falą skażonego bezradnością ględzenia. Brawo. Po prostu ręce same składają się do oklasków.
Poseł Witczak zdenerwowany, delikatnie rzecz ujmując, brakiem entuzjazmu dla tak zabawnej idei napisał wczoraj na twitterze:
„Atak pisowskich troli sterowany, bez wątpienia, z centrali PiS tylko potwierdza, że Gabinet Cieni PO, to strzał w 10”
Mam wrażenie, że Platformy nie oświeci nawet sto lat bycia w opozycji, skoro dotychczas nie rozumie przyczyn swoich obecnych, jakże zasłużonych nieszczęść. Nie pomoże naśladowanie partii pana Ryszarda, dopóki miłośnicy radykalnej głupoty mają oryginał dostępny na rynku politycznym, a nie bardzo wiem, skąd, jak nie z szeregów nowoczesnego elektoratu, PO miałoby czerpać, odzyskiwać utracony elektorat.
Jak można żądać poważnego traktowania, czyniąc błazeństwa?
Jak, opowiadając o wielkiej ratunkowej koalicji, którą się stworzy tuż przed wyborami, skutecznie walczyć o władzę, o rząd dusz?
Jak, histeryzując i bełkocząc, zadawać ważne dla przyszłości Polski pytania?
Ja nie wiem, ale rozumiem, że liderzy Platformy Obywatelskiej znają odpowiedź. Może objaśni to cień ministra sprawiedliwości, niejaki Brejza – poseł, który jak raz swoje ciągotki komiczne realizuje w ramach sejmowej komisji Amber Gold. Nawiasem mówiąc, słuchając jej obrad doszedłem do wniosku, że aby oczyścić ze złogów wymiar sprawiedliwości, nie trzeba wcale aż dekomunizacji. Wystarczy seria prostych testów na zdolność zapamiętywania. Można w tym celu użyć dziecięcej gry-układanki „Memory”. Dziwne jest bowiem, że o ludzkich losach mają prawo decydować sklerotycy, czy ludzie z innymi poważnymi zaburzeniami pamięci.
Tak wielu stara się zrealizować mój tytułowy postulat, że w natłoku komizmu, blado wypada nawet dziennikarz Gazety Wyborczej przemalowany na Murzyna.
Na szczęście piątek! Znakomity Jacek Hugo Bader już domyty, Platforma Obywatelska rozpoczyna proces zapominania o powołanym wczoraj Gabinecie Cieni, a umysłowy manager Ryszarda Petru poleruje nowe, jeszcze fajniejsze przejęzyczenia. Wszystko po to, by żyło się śmieszniej.
   

poniedziałek, 14 listopada 2016

Arystokrata rozumu o skłonnościach...

Nie aspirując do trzydziestoprocentowej elity, kontentując się byciem chamem, w dzieciństwie zmuszonym do nauki czytania, przesylabizowałem obydwa wywiady udzielone po amerykańskich wyborach przez profesora Marcina Króla. Jestem tak starym chamem, że w późnych latach osiemdziesiątych kupowałem spod kioskowej lady, redagowany przez niego miesięcznik Res Publica, którego wydawanie, jak ładnie opisuje to wikipedia, wynegocjował z reżimem. Trudno się dziwić, że do dziś pan profesor pozostaje pod wrażeniem inteligencji generała Jaruzelskiego.
Kto jest zainteresowany niezwykle interesującymi wywodami pana profesora, służę linkami, które znajdziecie na końcu tekstu. Te wywiady są o tyle ważne, że, o czym sami się wkrótce przekonacie, będą teraz nadawały ton wewnętrznej dyskusji elit. Najwyraźniej ktoś to skutecznie wynegocjował. Głębokie rozumienie współczesnego świata i przemian w nim zachodzących, sprawiają, że przemyślenia pana profesora, są odpowiedzią, na jaką czekało pogubione stado, miłujące przewagi, jakie daje im liberalna demokracja, w formie jaką znamy.
Za to prostacy naigrywają się z Marcina Króla, przywołując poniższy cytat:
„Nie chodzi o Unię Europejską, ale pewną duchową wspólnotę. Nie piją wina w Toscanii, nie jedzą ostryg w Bretanii, nie znają Europy z jej atrakcjami i kulturą. Kaczyński na wakacje jeździł do Sopotu.”
Mnie, drodzy moi, właśnie ten skromny fragment wywiadu naprowadził na tory do tego stopnia właściwe, że  znalazłem w odmętach własnej niewiedzy, idealnego patrona dla naszych oświeconych elit intelektualnych. Jest nim bohater powieściowego cyklu Thomasa Harrisa, pan doktor Hannibal Lecter. W książkach, film ze względów oczywistych nie oddaje pełni autorskiego zamysłu.
Tak, śmiałem się, czytając „Milczenie owiec” a już dalsze części tetralogii powodowały u mnie bóle przepony, w miejscach gdzie Harris stara się budować w czytelniku myśl, że wysublimowane gusta i walory intelektualne, w jakimś stopniu unieważniają okrucieństwo i prymitywizm kanibalizmu, jako takiego. Refleksję nad dobrem i złem, zastępują w powieści listy wyszukanych potraw, win, lektur, utworów muzycznych i innych dzieł sztuki wysokiej. Nawet nie to jest śmieszne, a fakt, że wszystkie te subtelności są dość trywialne i oczywiste, nawet dla takiego prostaka jak ja. Biorąc pod uwagę, że „Milczenie owiec” zostało wydane w 1988 roku, mamy dodatkową zbieżność, niejako pokoleniową. W drugim tomie trafiamy, jakżeby inaczej, do Toscanii. To we Florencji dzielny erudyta pożywia się ludzkim mózgiem, czego Kaczyński, jako miłośnik sopockiej plaży w swej prostocie nigdy nie zasmakował, choć wszyscy wiemy, kto w tym całym Sopocie jest zameldowany.
Oczywiście, ani Harris, ani tym bardziej profesor Król nie są jakimiś tam cymbałami, biorącymi pozory intelektualnego poloru za istotny umysłowo walor. Obydwaj za to, ten pierwszy celowo, w ten sposób budują w odbiorcach swoich przemyśleń wrażenie wyższości, wykorzystując charakterystyczne dla słabszych, a wykształconych umysłów, zamiłowanie do snobizmu. W przypadku autora „Milczenia owiec” można ostatecznie przyjąć, że przyświecały mu cele edukacyjne, o tyle używanie podobnego schematu w ocenach politologicznych czy socjologicznych, budzi jedynie uczucie pogardy dla mniej wysublimowanych intelektualnie bliźnich. Najgorsze jest to, że taki właśnie jest cel podobnych wystąpień.
Pan profesor, podkreślający na życzenie rozmówcy, że dokładnie miał na myśli, to co powiedział, a mianowicie, że współczesne społeczeństwo składa się z trzydziestoprocentowej elity i siedemdziesięcioprocentowego chamstwa, uczciwie powinien dopowiedzieć, że panowanie tej pierwszej można zapewnić jedynie, gdy użyje się nagiej przemocy. Dla Ameryki widzi jeszcze szansę w tym, że „białe śmieci” zostaną zalane przez kolorową falę. To zupełnie tak, jakby cieszyć się, że powieściowego kanibala, zastąpią kanibale realni. Oszałamiająca, radosna perspektywa, prawda? W Polsce za to, z braku kolorowej, roześmianej, nowoczesnej fali, Jarosław Kaczyński upadnie na skutek buntu w PiS, wokół PiS, a następnie dzięki buntowi społecznemu, co znaczy, że jakby nie patrzeć, zostanie powalony przez chamstwo.
Na koniec istna perełka. Pan profesor, krytykując obecny stan i zachowanie naszej prześwietnej opozycji, ni z tego, ni z owego, wypowiada myśl, będącą wbrew jego zamiarom, niezwykłą wprost pochwałą strategii przyjętej przez Jarosława Kaczyńskiego, powołując się na dodatek na samego... Przeczytajcie sami:
„Kiedyś rozmawiałem z George Sorosem, który na zawsze nauczył mnie pewnej zasady. Jeśli jest jakiekolwiek przedsięwzięcie, muszą nim kierować dwie osoby: jedna zajmuje się tym, co jest bieżące, i druga, która myśli o przyszłości.”
Nawet Hannibal Lecter nie wpadł nigdy na pomysł, by zjeść samego siebie, choć byłoby to szczytem intelektualnego rozpasania.

niedziela, 13 listopada 2016

Polityczna niedziela w mediach, czyli stół gołych Szwedów

W niedzielę ludzie pobożni chadzają do kościoła. Na tych mniej aktywnych w służbie Bożej spada kara w postaci serii politycznych programów, rzekomo publicystycznych, serwowanych od rana przez rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne. Ich pierwociny tkwią chyba w dawnym programie „Forum” i radiowych połajankach Moniki Olejnik. O udziale w tym pierwszym, ktoś przed laty ładnie napisał:
„Jego partia zdobywając 3,5% głosów uzyskała dotacje, a on sam okazję, by za darmo wygłupiać się w programie Forum”.
Do tego drugiego mam osobliwy sentyment, ponieważ pierwsze teksty jakie opublikowałem w internecie oparte były na prostym pomyśle, wyśmiewania uczestniczącym w nich polityków. Od tego czasu minęło ponad dziesięć lat i czas postawić  pytanie: Ile można?
Format, jakiego od lat zażywają radiostacje i telewizje, by dręczyć niczemu niewinnych widzów i słuchaczy jest potworny pod każdym względem, a jedyne czemu służy jego powielanie, to utwierdzanie publiczności w przekonaniu, że polityka to bełkotliwe przedstawienie, gdzie za rodzynki czy perełki służą czasem ludzie kompletnie wyzuci z rozumu i empatii. Dodatkowego niesmaczku dodaje świadomość, że dyskutantów wybierają same, przez nikogo nie przymuszane, partie polityczne.
Ludzie interesujący się polityką już przed emisją znają tematy i stanowiska jakie zajmą dyskutanci, ponieważ programy te są czymś w rodzaju bigosu sporządzonego z zebranych w ciągu tygodnia resztek. Dla nich jedyną atrakcją mogą być wzajemne przytyki dyskutantów, albo jakieś horrendalne wpadki, które można posłać w świat przy pomocy twittera, czy kto tam co lubi. Jeśli zaś założeniem tych programów jest zapoznanie szerszej, nie śledzącej na co dzień politycznych zmagań publiczności, z wydarzeniami minionego tygodnia, nie dziwmy się, że tak trudno przekonać potem obojętnych, do udziału w wyborach.
Usadzenie kilku zagorzałych antagonistów przy stole, nie tworzy dyskusji, tym bardziej, że próbujący ją moderować dziennikarz, w każdym przypadku jest jawnie stronniczy. Podstawowym argumentem za utrzymaniem tych dziwnych programów na antenie, poza popularnością wśród ludzi, których antenaci szturmowali namioty cyrkowe, by napawać się widokiem kobiety z brodą, jest mit pluralizmu. Dlaczego różnorodność opinii ma być wartością, skoro i tak trudno zrozumieć, o co rezonującym Politykom chodzi? Przecież gdyby wprowadzić do studia lwa (na smyczy, oczywiście) część upierałaby się, że to pies buldog, a są tacy, którzy w płowym grzywaczu dostrzegliby Jarosława Kaczyńskiego, bo widzą byłego premiera dosłownie we wszystkim. Nawiasem mówiąc, jest to jeden z powodów dla którego tace z ciasteczkami, dostarczane przez czułych gospodarzy, przeważnie pozostają nietknięte.
Cóż to są w ogóle za dyskusje, skoro nawet ubliżając sobie wzajemnie, antagoniści zwracają się do mnie? Skoro tak, nim dostrzegłem pułapkę, odpowiadałem im chętnie na twitterze, zyskując opinię czołowego chama i prostaka, wśród bardziej wrażliwej publiczności. To mój zysk, poza wymienionym na końcu tekstu.
Przynajmniej TVP Info powinno zarzucić ten format. Nie jestem, oczywiście za tym, by odcinać nawet skrajnych durniów od anteny publicznej. Wręcz przeciwnie! Chętnie obejrzałbym polityków opozycji, w programie prowadzonym przez wytypowanego przez nich dziennikarza, którzy objaśniliby mi  z właściwym sobie wdziękiem wydarzenia tygodnia. Może udałoby się im przedstawić jakieś sensowne argumenty, a brak przymusu ciągłego przerywania rozmówcom, sprawiłby, że zaprezentowaliby zdumionemu elektoratowi jakiś konstruktywny pomysł? Wszystko jest ponoć możliwe.Nawet potwór z Loch Ness strzelający gole dla reprezentacji Szkocji w piłkę kopaną.
Na razie, zapraszany na przyjęcie, zamiast szwedzkiego stołu, bogato zaopatrzonego w idee, koncepcje i programy, nieodmiennie natykam się na mebel, który obsiedli goli, ponurzy, awanturni Szwedzi. Ani to przyjemne, ani pouczające.
Aby uniknąć tego przykrego widoku, ledwie wstałem, zaraz po przemyciu chabrowych ocząt, zapytałem na twitterze profesora Zybertowicza, czy i gdzie, będzie dzisiaj pełnił swoją, jak sam to określa „posługę medialną”.  Dla niego warto ścierpieć widok wymachujących  kulasami politycznych Wikingów, ich porykiwania z trudnym do zniesienia akcentem, ale jak poucza łacińskie powiedzonko, spopularyzowane w Polsce przez pana Zagłobę:
Nec Hercules contra plures. 

sobota, 12 listopada 2016

Co kryje zgoda?

Zgoda narodowa to mit. Rzekomo dobrze nam się działo, gdy polski naród był jednością, uderzał we wroga jak zaciśnięta pięść, a murem broniącym niepodległości były piersi mężnych obrońców. Oczywiście, są to bajki godne pięciolatka. Mit ten, podobnie jak każdy przejaw maksymalizmu moralnego jest szkodliwy, ponieważ wbrew zawartej w nim deklaracji, działa nie ożywczo, a usypiająco, na coś, co popularnie nazywamy „narodowym duchem”.
Świat, a zatem i Polska jest wielopłaszczyznowy i nie zawiera ukrytego wewnątrz prostego mechanizmu, który nasmarowany idealizmem, zaniesie nas nie wiadomo na jakie wyżyny. Tym bardziej, jeśli mówimy o zgodzie, mając na myśli ogólnonarodowy kompromis, gdyż wtedy, obok beneficjentów koniecznie muszą wystąpić poszkodowani, a bez kompromisów, jak najbardziej politycznych, zostaje tylko puste gadanie.
Weźmy rzecz podstawową, co do wartości której, teoretycznie zgadzają się wszyscy, czyli samą niepodległość Polski. Na pierwszy rzut oka widać, że i to nieprawda, skoro na scenie politycznej istnieją silne, głosami swych wyborców, partie polityczne, których marzeniem i celem jest rozpuszczenie Polski w wielonarodowym europejskim tyglu. Na czym miałaby polegać zgoda z takimi tuzami nowoczesnego patriotyzmu, nie wiem.
Samo dążenie do zgody narodowej, o ile przejawia się jeno werbalnie, niczym szkodliwym nie jest. To tylko schlebianie ludowi, który pilnie wierzy w prawdziwość przysłowia: Zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Prawdziwym, o ile stosować je do rodziny, ale mieszkańcy kraju wielkości Polski, zasadniczo nie są i nigdy nie byli jedną wielką rodziną. Takie rzeczy, mili moi, występują tylko w znanym przeboju disco polo. Czy naprawdę musimy nasze aspiracje sprowadzać na tak dziwny poziom?
Jeśli myślisz, po tym co przeczytałeś, że jestem w swoim zdaniu radykałem, mylisz się. Jest zgoła odwrotnie. Okropnym, nieznośnym wręcz radykalizmem jest próba zatarcia zasadniczych różnic, ponieważ inaczej niż odgórnie, uczynić się tego nie da. Dodam: bez użycia przemocy.
Zgodę narodową można budować dopiero na pewnym poziomie. Aby ułatwić sobie wywód, jako człowiekowi prostemu, posłużę się przenośnią budowlaną. Po pierwsze, wszyscy budowniczy muszą mieć na celu budowę wspólnego domu. Tym, którzy pragną na naszej działce postawić kurnik czy więzienie, od razu dziękujemy. Następnie musi być zgoda, co do tego, że dom powinien mieć fundamenty. Cwaniaków, którzy zaczynają układać cegły wprost na trawie, wynosimy w miejsce bezpieczne. I tak dalej, poprzez mury, aż do dachu. Na kopach oddalamy też przeciwników ogradzania, wstawiania drzwi – to oczywiste. Jak już na głowy nam nie leje deszcz, możemy zacząć ucierać zgodę i swobodnie dyskutować nad kolorem tapet.
Widzę, słucham nawoływań, by ulegać mitowi. Już, co opisałem wczoraj, pojawiły się forpoczty nowych otwarć, stołów okrągłych, czy zgoła kuchennych. Już, prawda, lew koło baranka ma drzemać radośnie. Nim się obejrzycie, rozkradną cegły i dachówki, a o ile na chwilę przymkniecie oczy, ukołysani pięknymi melodiami, sprzedadzą lub wydzierżawią działkę na której wznosicie dom. Nie ma wśród nas, aż takich łajdaków?
Ależ są, i nawet specjalnie się ze swym łajdactwem nie kryją!

piątek, 11 listopada 2016

Deklaracja 11.11 - Modlitwa o zaśnięcie narodu

W zasadzie nie bardzo wiadomo, czy jesteśmy przed, czy po, eksplozji czegoś, co inicjatorzy nazwali Deklaracją 11 listopada, a profesor Antoni Dudek raczył ogłosić w Salonie24. Sądząc po wyrażonym liczbą otwarć zainteresowaniu, znajduję, że po, ale z drugiej strony, na liście myślicieli widzę kilka osób, które nie zwykły działać dla pospolitego wygłupu, co pozwala domyślać się istnienia jakiegoś budżetu. O jego wysokości, o ile istnieje, przekonamy się wkrótce, gdy autorzy deklaracji zaczną:
„organizować współpracę społeczną i polityczną ponad istniejącymi podziałami, przeciwdziałać polaryzacji i skrajnościom stanowisk, odbudować szacunek dla odmiennych poglądów.”
Naprawdę, właśnie to, między innymi deklarują! Cały, opublikowany w Salonie24 i na stronie Rzeczpospolitej tekst, utrzymany jest w podobnym duchu i tchnie absolutnym, sterylnym wręcz pustosłowiem. Zawsze, gdy mam do czynienia z deklaracją szlachetnych intencji, nie mogąc z braku podstaw im zaprzeczyć, z konieczności przyglądam się stylowi, w jakim są składane, a dopiero potem samej liście szlachetnych inicjatorów.
W tym przypadku autorom udało się w stu siedemdziesięciu trzech słowach nie zawrzeć żadnej sensownej informacji. To jest w jakimś sensie sztuka i za to można pochwalić. W tekście pojawia się sporo mocnych słów, ale nie wiadomo przeciwko komu skierowanych. Jest „zagrożenie wewnętrzne” i „państwo pogrążające się w chaosie” ale sprytni autorzy pragną najwyraźniej, by odbiorcy sami dopasowali sobie, kogo mają na myśli, podczas gdy oni będą moderatorami wielkiej narodowej dyskusji.
To założenie, omijanie przy pomocy figury stylistycznej istoty rzeczy, prawdopodobnie po to, by maksymalnie poszerzyć spektrum poparcia, jest skrajną nieuczciwością intelektualną i wbrew deklarowanym intencjom, właśnie podgrzewaniem konfliktu. Tak, mili państwo, się nie da. Nie ma dyskusji, gdy dla jednego z jej uczestników, zagrożeniem wewnętrznym jest rządząca partia, a dla drugiego, na przykład KOD.  To znaczy jest, ale akurat taka, jakiej mam na co dzień po gardło.  
Styl to jedno, a lista podpisanych pod deklaracją, rzeczą drugą. Niektórych znam, z mediów oczywiście, informacji o mniej popularnych zasięgnąłem w internecie. Nie zaprzeczę, że są to osoby z dorobkiem, bo są. Tyle że chcąc opisać obecny status większości z nich, znaleźć najkrótszy możliwy wspólny mianownik, skreślając kolejne akapity, potem zdania, doszedłem do minimalistycznego słówka „eks”. Prawie wszyscy, albo byli, albo celowali w pozycję wyższą niż zajmują obecnie, choć i tak jest to znaczące, godne uwagi miejsce w przestrzeni publicznej. Niemniej, w żadnym razie nie takie, jakie sprawiłoby, żebym przyjął za dobrą monetę, ich chęć bycia moderatorami polskiego dyskursu. Nie wiem, może dlatego, że jestem zły i krnąbrny, ale nigdy nie uwierzę w dobre intencje łączące radykałów z politycznymi turystami.
Tytuł mojego tekstu nie jest przypadkowy. Uważam, że to kolejna modlitwa o zaśnięcie narodu. – Pozwólcie nam głosić pustosłowie i poprawnie bełkotać, a my wyprostujemy ścieżki waszego myślenia – zdają się wołać autorzy deklaracji.
W momencie, gdy kończę powyższy tekst, deklarację otwarto tysiąc dwieście dwadzieścia sześć razy, z tego ja sam w trakcie pisania, naklikałem ze dwadzieścia. Ale nie zakończę pustym śmiechem nad zamokłym kapiszonem najnowszej samowzbudzonej elity, ponieważ, o czym już wspomniałem, nic nie wiem o ewentualnym budżecie tej inicjatywy.
W każdym razie, ja dziękuję. Jako dziecię strułem się raz nieświeżą rybą i wystarczy.
http://antoni.dudek.salon24.pl/735369,deklaracja-11-listopada

czwartek, 10 listopada 2016

Rosyjska flaga nad Zamkiem Królewskim w Warszawie

Pan redaktor Łukasz Warzecha przechadzając się po deszczowej Warszawie, a posiadając przy sobie aparat fotograficzny, wykonał kilka zdjęć, z których jedno umieścił na fejsbuku. Zdjęcie jest ładne, przedstawia zamek królewski, kolumnę Zygmunta i odniosłem wrażenie, że redaktor musiał przyklęknąć, by ładnie to wszystko wykadrować.
Fotografię podpisał tak:

Trump wygrał. Zamek jeszcze stoi. Trump has won. The Royal Castle still stands”

Wkleiłbym wam fotografię wykonaną przez pana redaktora, ale mógłby mnie ścigać za kradzież dóbr umysłowych, czy jak to się tam nazywa, więc się boję.
Pod zdjęciem znalazłem komentarz pani Beaty Krasickiej:

„I będzie stał, ale z zawieszoną rosyjską flagą...”

Znaczy się pani Beata sądzi, że wybór Donalda Trumpa, zaprowadzi Polskę pod ruski zabór. Internet jest pełen podobnych mądrości, co nie znaczy wcale, że nie powinienem zareagować. W swojej naiwności sądziłem, że straszy mnie jakiś kacapski troll, który przebiera nogami, widząc tak zacne zegary na zamkowej wieży.

Okazało się, że jest dużo gorzej, a wpis jest wyrazem obaw o moje bezpieczeństwo, po zwycięstwie republikańskiego kandydata.

Otóż pani Beata jest pracownikiem TVP. Dodam, że nie byle jakim, bo wicedyrektorem Biełsatu (ukłony dla pani Romaszewskiej).

W czym rzecz? Co mnie w ogóle interesują opinie pani Krasickiej (Paklepy) absolwentki KUL, skoro sieć, po amerykańskich wyborach przepełniona jest równie idiotycznymi komentarzami?
Otóż interesuje mnie dlatego, że jego autorka, to nie byle poseł Szczerba, który widzi miejsce nowego prezydenta USA „w śmietniku”.

Telewizja „Biełsat” działa bowiem na niezwykle wrażliwym odcinku propagandowym, założę się, że z ogromną starannością obserwowanym przez naszych wschodnich braci, a nie mam na myśli bynajmniej PT Białorusinów.

I oto pani wicedyrektor, na profilu jednego z najpopularniejszych polskich dziennikarzy raczy zamieścić wpis, który na pierwszy i każdy kolejny rzut oka, jest sugestią, że prezydent elekt Donald Trump, wraz z całą republikańską administracją, ma zamiar oddać nas w pacht rosyjskiemu niedźwiedziowi.

Czepiam się. Jasne, że się czepiam! Mam po prostu dość radykałów i histeryków, wypowiadających się na tematy, o których nie mają pojęcia, a szczególnie takich, którzy są hodowani za pieniądze polskich podatników.


Nie napisałbym tej notki, ale pani Beata sprowokowała mnie do tego, twierdząc, że nie mam prawa jej krytykować, ponieważ jestem anonimem. Jeśli ktoś podpisany imieniem i nazwiskiem nadal pozostaje anonimem, to ja już nie wiem... Na zdjęciu profilowym reprezentuje mnie co prawda Jason Voorhees z maczetą, ale to dlatego, że jest nieco przystojniejszy ode mnie.