Dzień dzisiejszy jest dniem szczególnym, nie tylko
jako kolejna rocznica tragedii smoleńskiej, ale także jako okazja, by
przypomnieć o grze politycznej rozpoczętej w momencie, gdy do Polski dotarła
przerażająca wiadomość o katastrofie. Ten zbiorowy wysiłek politycznego i
medialnego zaprzaństwa, sam w sobie jest dowodem poszlakowym. Wystarczy zadać
sobie proste pytanie: Czy zwykły wypadek wymaga armii kłamców, obudowujących
zdarzenie ścianami zmyśleń, przeinaczeń i manipulacji?
Siedem lat temu, nie pojedyncze osoby, a całe
środowiska, zainwestowały swój autorytet i kariery w serię kłamstw, zupełnie
jakby prawda zależała od tego, ilu ludzi zdołają przekonać do swoich racji.
Piszę „środowiska” ale te kłamstwa miały swoich liderów, za którymi mogli
podążyli inni. Po większości kłamstw ślad zaginął i naprawdę przydałby się
jakiś „Poczet kłamców smoleńskich”.
Może wówczas dotarlibyśmy do sztabu wymyślającego
kolejne narracje, dokonującego wrzutek, które można było w pocie czoła obalać.
Nie zaniedbano bowiem niczego, a taka wielostronna, skomplikowana operacja
musiała mieć swój całkiem pokaźny budżet. Odnalezienie jego śladów, śladów
przepływu gotówki, też należałoby w tym kontekście poszukać. Forsy i wrzutek
informacyjnych, bo wtedy, po raz pierwszy i na szczęście jedyny, zaprzańcy
skutecznie sięgnęli po władzę nad polskim, politycznym internetem.
Ogrom tragedii, niezgoda na medialne załganie,
przygotowały grunt na którym wyrósł plon teorii szaleńczych w sposób oczywisty.
Pełniło to rolę podwójną. Po pierwsze kanalizowało przeciwników oficjalnego
kłamstwa w jałowych przepychankach i dyskusjach, ale przede wszystkim służyło
ośmieszaniu argumentów i protestów ówczesnej opozycji, bo nigdy tak chętnie
media nie korzystały z dziwactw wykwitłych na internetowych łąkach. Wystarczyło
wrzucić wszystko do jednego worka i walić tym workiem oponentów po łbach. Zdarza
się, ze i dzisiaj medialne szczujnie wykorzystują
dorobek naszych kolegów blogerów. Ekskluzywna wiedza bywa nieodpartą pokusą,
prawda? A taką wiedzę zdobywa się pokątnie i rozszerza na zasadzie: - Media się
boją, ale tyś prawy i szczerego serca...
Podobną rolę spełniła pewna gazeta, której naczelny
dzisiaj rozpowiada, że tak naprawdę to on wygrał ostatnie wybory. To tylko taka
uwaga na boku, żebyśmy pamiętali, że nie wszyscy którzy przynoszą dary są
naszymi przyjaciółmi, a waga na której waży się zyski i straty... Cóż, zależy
kto ją obsługuje.
Minęło siedem lat i przychodzą ludzie, pytając
publicznie: Jak długo jeszcze ten Smoleńsk?
Są znudzeni, albo udają znudzenie. Inni domagają się
natychmiastowych rozstrzygnięć. Decyzji, kar. Inni, że szkoda forsy, bo forsa
to grunt. Jedni ze strachu, drudzy z głupoty, trzeci, bo im za to płacą.
Odpowiem prosto, bo jako prostaka, stać mnie jedynie
na proste odpowiedzi.
Tak długo Smoleńsk, aż ostatni zaprzaniec, który
kłamał, wymyślał i szydził siedem lat temu nie zniknie ostatecznie i
nieodwołalnie z życia publicznego. Wątła to nadzieja w kraju, gdzie wciąż
egzystuje na obrzeżach tego życia pan Urban. Słaba, ale nadzieja ponoć, umiera
ostatnia. Doskonale byłoby, gdyby prawda wyszła na jaw w całej swej
jaskrawości, co i tak nie zmieniłoby faktu, że prawie połowa Polaków
krzyczałaby, że nieprawda. Tyle tylko, że moim zdaniem to już jest proces
poszlakowy. Za kłamstwo, znieważenie, dzielenie narodu można w dzisiejszych
czasach karać ostracyzmem, nie sznurem, bo inaczej zostalibyśmy bez połowy
polityków i trzech czwartych mediów.
A jeśli uda się udowodnić tezę o zamachu? Wtedy, moi
mili, popatrzymy sobie głęboko w oczy i zastanowimy się wspólnie, komu i co się
należy od Polski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz