czwartek, 31 sierpnia 2017

Być faworytem

Najwyższy czas przyjąć do wiadomości, że reprezentacja Polski w piłce nożnej, do kolejnych meczów staje w roli faworyta. Znaczy to, że każdy stracony przez nią punkt będzie przykrą niespodzianką. Wiadomo, że jest to rola niewdzięczna, ale to powód do dumy, nie zaś trzęsienia portkami, że niby, kto wyżej wlezie, niżej spadnie. Nie jestem przesadnym wielbicielem rankingów, ale śmieszą mnie ludzie, którzy gorliwie wyliczają, ile to jest jeszcze na świecie drużyn lepszych, niż nasza, tak jakby koniecznie musieli udowadniać, że ewentualny sukces będzie szczęśliwym fuksem. 

Zwróćcie uwagę, że od prawie czterech lat, nasza reprezentacja tylko raz przegrała w meczu o punkty, do tego, na boisku mistrza świata 1-3. Najmłodsi dziecięcy kibice, ledwie wiedzą, co to smak porażki, ale starsi, na klęskach wyhodowani, chyba podświadomie tęsknią za dobrze znanym otoczeniem, czekając, kiedy ta passa zostanie przerwana.

Coś w naszej zbiorowej mentalności przeszkadza, w byciu pewnym siebie. Jakbyśmy lubili ponad wszystko sami sprawiać sensacje, ratować honor, w ostatnich azardach kłaść na szale… To szersze niż sam futbol, ale zacznę od niego i wspaniałego lata tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku. Cała ówczesna propaganda skierowana była na to, żeby przedstawić naszą reprezentację, jako biednego Kopciuszka, który owszem, ma swoje osiągnięcia w przesiewaniu maku, ale na światowym balu z pewnością wywali się jak długi. Komentatorów wprawiała w drżenie słaba gra w sparingach z drużynami klubowymi, na co nikt w świecie nie zwracał najmniejszej uwagi, a Polska stawiana była w gronie czterech, pięciu drużyn, mogących walczyć o najwyższe cele. I zawalczyła. Wszystko skończyło się dobrze, ale w decydującym meczu z RFN czegoś zabrakło. Może właśnie pewności siebie, która podwyższa poprzeczkę prawdziwego sukcesu, jaki w każdym turnieju jest tylko jeden.

Dzisiaj gramy tylko kolejny mecz eliminacyjny, ale już teraz należy uświadomić sobie, o co gramy. Cel dla prawdziwie silnej drużyny może być tylko jeden i nie jest nim ćwierćfinał MŚ. Z takim celem nie warto się w ogóle pokazywać w Rosji.

Miało być szerzej o pomniejszaniu, by podkreślić sukces, to będzie, w gęstym sosie historii na dodatek. Wszyscy, nawet najwięksi historyczni abnegaci, znają bitwę pod Grunwaldem. Można rzec, że jesteśmy tym chwalebnym zwycięstwem wręcz molestowani. Jej obraz utrwalony przez Długosza, Sienkiewicza i Matejkę, a na koniec przez reżysera Forda, został zakodowany raz na zawsze w naszej zbiorowej wyobraźni. Widzimy zakutych w stal butnych Krzyżaków, ich wielkiego mistrza zwalonego z konia przy pomocy rohatyny, naszych wielobarwnych rycerzy, nadrabiających techniczną przewagę wroga „siłom i ambicjom osobistom”. I jeszcze, szczyt nowości, wróg strzelał z armat.
A
 przecież prawda jest piękniejsza od zmyśleń. Dzięki znakomitemu wywiadowi, armia królewska wkraczając na tereny zakonu, doskonale wiedziała, że jest bitym faworytem przyszłego starcia. Inaczej nigdy nie doszłoby do bitwy. Mieliśmy, przy wyrównanej liczebności, znaczną przewagę jazdy ciężkiej, uzbrojenia i techniki wojskowej. Nawet armat więcej i nowocześniejszych. Król dysponował, wbrew dziwnym mitom, środkami finansowymi niedostępnymi Wielkiemu Mistrzowi. Nasi szli po swoje, od razu paląc i rżnąc, kogo popadło. Logistyka przygotowań, których finałem była bitwa, zadziwia nawet dzisiaj.

Reszta jest propagandą, początkowo stworzoną na użytek polskiej dyplomacji, a potem już tak zostało.  Na plac konnego starcia wprowadzono jakichś dziwnych ludzi w zwierzęcych skórach, bo przecież nie można było dopuścić, by na zachodzie poszedł hyr, że nasze, rozbijające się po tamtejszych dworach rycerstwo, wzięło bitwę na tyle poważnie, że nie łasząc się na okup, wyrżnęło swoich kolegów rycerzy. Trzeba było wprowadzić nieobeznanego z regułami chłopa z rohatyną, bo przecież pasowany rycerz Mszczuj, nie mógł zabić naczelnego wodza przeciwnej armii. A zabił, odarł do goła i zostawił ścierwo na polu. To było tak wielkie nadużycie, jakby w pierwszej minucie meczu z Danią, Kamil Glik najpierw udusił bramkarza przeciwników, a następnie sędziego.


Teraz na szczęście, nie grozi nam oglądanie podobnych ekscesów. Niemniej nie wspomniałem słynnej bitwy na darmo. Piłka nożna też jest historią starć. Mniej krwawych, ale zawsze. I piłkę otacza propaganda. Chciałbym kiedyś usłyszeć, przeczytać, że idziemy po swoje. Że jesteśmy lepsi, mentalnie przygotowani do zdobywania najwyższych celów. Że nasza piłkarska armijka jest przygotowana, nie do wygrania eliminacji, dojścia do bezsensownego ćwierćfinału, a do walki o pieprzony Puchar Świata.  

1 komentarz:

  1. Rewelacyjny tekst (i z tak błahego poniekąd powodu)! A my wciąż czytamy i oglądamy Ziemkiewicze i Warzechy. (Nie ma to nic z osobistymi stosunki między mną i Autorem, czy ich brakiem - mówię o sprawach czysto merytorycznych. B. dobry tekst, a te Warzechy osobiście mnie w tych "naszych" telewizjach obrażają, samą swą obecnością.)

    tym niemniej tego nie uniknę: Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń