Najwyższy czas przyjąć do wiadomości, że reprezentacja
Polski w piłce nożnej, do kolejnych meczów staje w roli faworyta. Znaczy to, że
każdy stracony przez nią punkt będzie przykrą niespodzianką. Wiadomo, że jest
to rola niewdzięczna, ale to powód do dumy, nie zaś trzęsienia portkami, że
niby, kto wyżej wlezie, niżej spadnie. Nie jestem przesadnym wielbicielem
rankingów, ale śmieszą mnie ludzie, którzy gorliwie wyliczają, ile to jest
jeszcze na świecie drużyn lepszych, niż nasza, tak jakby koniecznie musieli
udowadniać, że ewentualny sukces będzie szczęśliwym fuksem.
Zwróćcie uwagę, że
od prawie czterech lat, nasza reprezentacja tylko raz przegrała w meczu o
punkty, do tego, na boisku mistrza świata 1-3. Najmłodsi dziecięcy kibice,
ledwie wiedzą, co to smak porażki, ale starsi, na klęskach wyhodowani, chyba
podświadomie tęsknią za dobrze znanym otoczeniem, czekając, kiedy ta passa
zostanie przerwana.
Coś w naszej zbiorowej mentalności przeszkadza, w byciu
pewnym siebie. Jakbyśmy lubili ponad wszystko sami sprawiać sensacje, ratować
honor, w ostatnich azardach kłaść na szale… To szersze niż sam futbol, ale
zacznę od niego i wspaniałego lata tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
czwartego roku. Cała ówczesna propaganda skierowana była na to, żeby
przedstawić naszą reprezentację, jako biednego Kopciuszka, który owszem, ma
swoje osiągnięcia w przesiewaniu maku, ale na światowym balu z pewnością wywali
się jak długi. Komentatorów wprawiała w drżenie słaba gra w sparingach z drużynami
klubowymi, na co nikt w świecie nie zwracał najmniejszej uwagi, a Polska
stawiana była w gronie czterech, pięciu drużyn, mogących walczyć o najwyższe
cele. I zawalczyła. Wszystko skończyło się dobrze, ale w decydującym meczu z
RFN czegoś zabrakło. Może właśnie pewności siebie, która podwyższa poprzeczkę
prawdziwego sukcesu, jaki w każdym turnieju jest tylko jeden.
Dzisiaj gramy tylko kolejny mecz eliminacyjny, ale już teraz
należy uświadomić sobie, o co gramy. Cel dla prawdziwie silnej drużyny może być
tylko jeden i nie jest nim ćwierćfinał MŚ. Z takim celem nie warto się w ogóle
pokazywać w Rosji.
Miało być szerzej o pomniejszaniu, by podkreślić sukces, to
będzie, w gęstym sosie historii na dodatek. Wszyscy, nawet najwięksi
historyczni abnegaci, znają bitwę pod Grunwaldem. Można rzec, że jesteśmy tym
chwalebnym zwycięstwem wręcz molestowani. Jej obraz utrwalony przez Długosza,
Sienkiewicza i Matejkę, a na koniec przez reżysera Forda, został zakodowany raz
na zawsze w naszej zbiorowej wyobraźni. Widzimy zakutych w stal butnych
Krzyżaków, ich wielkiego mistrza zwalonego z konia przy pomocy rohatyny,
naszych wielobarwnych rycerzy, nadrabiających techniczną przewagę wroga „siłom
i ambicjom osobistom”. I jeszcze, szczyt nowości, wróg strzelał z armat.
A
przecież prawda jest piękniejsza od zmyśleń. Dzięki
znakomitemu wywiadowi, armia królewska wkraczając na tereny zakonu, doskonale
wiedziała, że jest bitym faworytem przyszłego starcia. Inaczej nigdy nie
doszłoby do bitwy. Mieliśmy, przy wyrównanej liczebności, znaczną przewagę
jazdy ciężkiej, uzbrojenia i techniki wojskowej. Nawet armat więcej i
nowocześniejszych. Król dysponował, wbrew dziwnym mitom, środkami finansowymi
niedostępnymi Wielkiemu Mistrzowi. Nasi szli po swoje, od razu paląc i rżnąc,
kogo popadło. Logistyka przygotowań, których finałem była bitwa, zadziwia nawet
dzisiaj.
Reszta jest propagandą, początkowo stworzoną na użytek
polskiej dyplomacji, a potem już tak zostało.
Na plac konnego starcia wprowadzono jakichś dziwnych ludzi w zwierzęcych
skórach, bo przecież nie można było dopuścić, by na zachodzie poszedł hyr, że
nasze, rozbijające się po tamtejszych dworach rycerstwo, wzięło bitwę na tyle
poważnie, że nie łasząc się na okup, wyrżnęło swoich kolegów rycerzy. Trzeba
było wprowadzić nieobeznanego z regułami chłopa z rohatyną, bo przecież
pasowany rycerz Mszczuj, nie mógł zabić naczelnego wodza przeciwnej armii. A
zabił, odarł do goła i zostawił ścierwo na polu. To było tak wielkie nadużycie,
jakby w pierwszej minucie meczu z Danią, Kamil Glik najpierw udusił bramkarza
przeciwników, a następnie sędziego.
Teraz na szczęście, nie grozi nam oglądanie podobnych
ekscesów. Niemniej nie wspomniałem słynnej bitwy na darmo. Piłka nożna też jest
historią starć. Mniej krwawych, ale zawsze. I piłkę otacza propaganda.
Chciałbym kiedyś usłyszeć, przeczytać, że idziemy po swoje. Że jesteśmy lepsi,
mentalnie przygotowani do zdobywania najwyższych celów. Że nasza piłkarska
armijka jest przygotowana, nie do wygrania eliminacji, dojścia do bezsensownego
ćwierćfinału, a do walki o pieprzony Puchar Świata.
Rewelacyjny tekst (i z tak błahego poniekąd powodu)! A my wciąż czytamy i oglądamy Ziemkiewicze i Warzechy. (Nie ma to nic z osobistymi stosunki między mną i Autorem, czy ich brakiem - mówię o sprawach czysto merytorycznych. B. dobry tekst, a te Warzechy osobiście mnie w tych "naszych" telewizjach obrażają, samą swą obecnością.)
OdpowiedzUsuńtym niemniej tego nie uniknę: Pzdrwm