Jako dziecko lubiłem bawić się żołnierzykami. Miałem ich
ponad stu pięćdziesięciu. Trzon mojej armii dostałem od kuzyna, który dorósł i porzucił pole bitewne,
by zostać lewicowym intelektualistą. Bywa i tak.
Moja armia charakteryzowała się tym, że trudno ją było
scharakteryzować, co ani mnie, ani moim kolegom zupełnie nie przeszkadzało. Byli
tam rycerze, napoleońscy grenadierzy, współcześni nam strzelcy, saperzy,
czołgiści, ale też kowboje i murzyn w mundurze khaki, który nie wiedzieć czemu,
pełnił rolę zdrajcy. W armii służył też gumowy, enerdowski Indianin, Zorro i aż
sześciu sierżantów Garsijów.
Z powodu tej zadziwiającej różnorodności, moja armia, która
dawno temu poszła w rozsypkę, w przedziwny sposób przypomina mi dzisiejszą
opozycję. Różnica w tym, że nasze bitwy, te toczone na podłodze, stole i w
zakamarkach mieszkania, a latem w fortecach wybudowanych w piaskownicy, miały
większą dramaturgię i były lepiej zorganizowane niż dzisiejsze ekscesy.
Weźmy gigantyczną, milionową demonstrację, planowaną na siódmy
dzień maja. Już sam wybór daty poddaje w wątpliwość determinację organizatorów. Początek maja,
dosłownie roi się od znakomitszych terminów.
Pierwszy maja, dzień, który dla większości starszych uczestników
planowanej manifestacji, przez lata był naturalnym dniem przeznaczonym na
maszerowanie, wymachiwanie i skandowanie haseł, odpadł, choć wypada w
niedzielę. To pominięcie rozumiem.
Drugi maja, efemeryczny Dzień Flagi Rzeczpospolitej Polskiej,
też wydaje się lepszy, ponieważ wypada w środku „długiego weekendu”, ale
przecież nazajutrz mamy święto narodowe, w jasny sposób związane z genezą
protestów! To zadziwiające, że wśród tak zaangażowanych, zdeterminowanych
bojowników nie znalazło uznania, przegrywając najwyraźniej z ideą byczenia się
na łonie natury. Aby uzasadnić to jawne lenistwo, przeniesiono wielką, albo
jeszcze większą demonstrację na dzień siódmego maja, który wedle organizatorów
jest Dniem Europy, choć łatwo sprawdzić, że takie święto wypada piątego maja,
zaś dziewiątego, nikt przytomny nie obchodzi
Dnia Unii Europejskiej. To drugie święto wypada pechowo, bo w
poniedziałek, ale za to ósmego mamy Dzień Zwycięstwa i okazję do konfrontacji z
defilującą armią.
Aż się w głowie kręci od tych dat i świąt! Dodam, że gdyby
organizatorzy chcieli naprawdę postraszyć rząd, mogliby wybrać dwunasty maja,
jako rocznicę przewrotu majowego.
Wybrali siódmy, by rywalizować z paradną Paradą Schumana. To,
że obydwie demonstracje mają przyciągnąć tych samych uczestników, może
spowodować bieganinę i niejedną zadyszkę.
Zwróćcie uwagę, ile się trzeba nakombinować, żeby ustalić
wygodną dla wszystkich datę takiej mega, super manifestacji. Gdyby ci ludzie
mieli ustalać datę wybuchu rewolty, od samego myślenia o dacie, popękałyby im
głowy.
Warto też zauważyć, że organizatorzy nie uzgodnili do końca,
w imię czego mają maszerować, wymachiwać i skandować. Na fejsiku czytam, że KOD
będzie bronił pozycji Polski w Europie, PO
stanie przeciwko wyprowadzaniu Polski z Europy, a radykalny Rysio chce
zapobiec podziałowi Polski, pod hasłem „Obywatele przeciw PiS”. Barbara
Nowacka, tradycyjnie apeluje o położenie wszystkich rąk na pokładzie, a PSL
nadal obmyśla, z czym tutaj wyskoczyć.
Porównanie z moją dziecięcą armią jeszcze nie jest pełne.
Plastikowi wojownicy skromnie siedzieli w pudełku, nim ja, sześcioletni demiurg
powołałem ich kolejny raz pod broń. Na przykład, nie pamiętam, by sześciu
Garsijów kiedykolwiek grało rolę tłustych sierżantów ścigających Zorro. Byli
krzyżackimi knechtami, albo Szwedami oblegającymi Jasną Górę i jako grubasy zawsze
ginęli pierwsi.
Nie wiem, kto teraz otwiera pudełko, gdy w środku są sami
sierżanci, ale z pewnością nie jest to Zorro, o którym wiemy, że był obrońcą uciśnionych
i walczył z chciwym gubernatorem. Zasadniczo Warszawa nie jest też Kalifornią,
choć w naszej stolicy, palma nie tylko odbija, ale też stoi, pyszniąc się swą
plastikową doskonałością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz