Wydaje się, że poprawianie wizerunku Polski poprzez projekty wizerunkowo-artystyczne to jeden z lepszych pomysłów biznesowych, a do tego całkowicie bezpieczny dla organizatorów podobnych szwindli. Bezpieczeństwo gwarantuje państwo, które jest zleceniodawcą tej bredni, a w ostatecznym rozrachunku także recenzentem, który z założenia nie może się przecież przyznać do tak grubego błędu. W tej chwili można jeszcze zakończyć hucpę pod nazwą Polska Fundacja Narodowa i wyjść z tego świństwa ogłaszając sukces oszczędnościowy, w charakterystyczny dla obecnej propagandy sposób, ale oczywiście wybrano brnięcie dalej, co oczywiście w najlepszym przypadku skończy się serią skandali korupcyjnych i wielkim rozczarowaniem P.T. naiwniaków.
Pomysł z panem Cezarym Śliwowskim i transferem gotówki do Hollywood, aby to zainteresowało się historią Polski to prawdziwe kuriozum. Tkwi w nim tylko jedna jedyna zaleta, a mianowicie taka, że w podobny sposób nie próbuje się reanimować naszego przemysłu filmowego, który jest od dawna autentycznym trupem i nie da się wskrzesić go sposobami doktora Frankensteina.
Działalności oraz pomysłów PFN nie da się nawet rozpatrywać w kategoriach sukcesu czy klęski. Samo jej powstanie skażone jest grzechem nieprzystojnego w środowiskach ludzi wykształconych idiotyzmu. Wykreowano bowiem potrzebę, która w swojej istocie jest brednią i jako takiej nie da się jej zaspokoić w żaden sposób. Sprawą dyskusyjną jest jedynie to, jak wiele dolarów uda się zmarnotrawić nim ktoś zorientuje się, jacy szatani są tutaj czynni.
Po pierwsze, czego nie zauważają nasi decydenci, światowy porządek kina popularnego został ustalony dawno temu i akurat Polska i nasza historia została bez przydziału. Nie różnimy się w tym od większości narodów. Na przykład głównym reprezentantem całej Europy Środkowej jest hrabia Dracula i nawet miliard dolarów nie pomoże, by zepchnął go z tronu nasz Sobieski. Nie wiem, czy jakoś szczególnie odpowiada to Rumunom, ale ich próby opowiedzenia o walkach z Rzymianami czy imperium otomańskim jakoś nie trafiły do przekonania szerszej publiczności. Kino popularne to, wbrew technicznym fajerwerkom, zakurzona rekwizytornia, która praktycznie nie przyjmuje nowych eksponatów. Owszem, z powodów politycznych zmienia się wróg, czarny charakter z którym walczy dobro, ale emocje i większość dekoracji pozostaje taka sama.
Pomysł na PFN a teraz na hollywoodzką inwazję wynika pewnie z przykładów rażącego fałszowania polskiej historii. To dobry pretekst, ponieważ trafiający na podatny grunt naszych narodowych przeczuleń. Niemniej jest to brednia, która w ogóle się nie liczy w skali globalnej. Na potrzeby wewnętrzne różne cwaniaki podnoszą krzyk, że w światowym kinie Polska stała się czarnym, ponurym lunaparkiem, gdzie nie działo się nic poza zagładą Żydów. To oczywiście nieprawda, ale gdyby nawet tak było rzecz nie ma najmniejszego wpływu na propagandowy wizerunek Polski, ponieważ sam odbiór dotyczy przede wszystkim środowisk, które od dziesięcioleci tkwią i tak w podobnym przekonaniu.
Ktoś mnie skontruje, że Niemcy kładą większe sumy na stół, by swoją historię wybielić. Po pierwsze, czy my musimy? Czy my jesteśmy Niemcami? Oni i tak nie mają najmniejszych szans, skoro nawet ciemna strona mocy w Gwiezdnych Wojnach jest skrojona na ich podobieństwo. Rzecz nie w tym, czy ewentualne filmy będą ciekawe, a losy ich bohaterów pasjonujące. Nasza historia, z czym wypada się zgodzić, sama w sobie jest nielichym scenariuszem, ale do jej pokazania potrzebna jest nasza własna rekwizytornia, co od razu unieważnia nasze globalne aspiracje. Na taką nie ma bowiem miejsca w ogólnoświatowej wyobraźni i wrażliwości. Wszystko należałoby opowiedzieć od początku. To tak, jakby nigdy w historii kina nie kręcono westernów i nagle ktoś wpadłby na pomysł, że ten dziki zachód wart jest opowiedzenia. Tylko szaleniec podjąłby się dzisiaj takiego zadania. Kim dla widza byliby zarośnięci niedomyci ludzie w kapeluszach przeganiający po równinach bydło, dziwne drewniane miasteczka, rozdrażnienia kończone strzelaniną z broni krótkiej… Wszystko należałoby wyłożyć od początku, a kino to nie sala wykładowa. Na tej zasadzie nigdy nie wprowadzimy do światowego obiegu naszych dzikich pół, polskich powstań czy naszych bohaterów wojennych i każdy dolar wydany na podobną próbę jest dolarem wyrzuconym po prostu w błoto.
Dziwi już sam poziom aspiracji, bo nie jestem w stanie zrozumieć, po jaką cholerę stręczy się nam coś podobnego? Poza reakcją na zaczepki podobnie bezradnych w opisie swych dziejów nacji nie ma w tych promocyjnych poczynaniach cienia sensu. Wyobraźnia przeciętnego odbiorcy została ukształtowana bez naszego udziału i pchamy się w jej czeluście całkiem niepotrzebnie. Nawet koniec świata, inwazja obcych czy krwiożerczych zombie zostały zawłaszczone, a co dopiero historia i wojny. Założę się, że jeśli jesteś miły czytelniku kinomanem, lepiej znasz Manhattan z jego Central Parkiem niż sąsiednie miasteczko.
Poza tym trzeba mieć świadomość, że filmy pochłaniające gigantyczne budżety są z konieczności biznesowej kierowane do jak najszerszej publiczności, co tak naprawdę oznacza, że górna granica refleksji ustawiona jest wyjątkowo nisko. Im większy zakładany zasięg, tym większe uproszczenie i tym więcej zrozumiałych dla tamtejszej widowni klisz fabularnych. Gdyby Hollywood nakręcił film o Powstaniu Warszawskim, który znalazłby szeroką światową widownię, my wychodzilibyśmy z kina z gębami czerwonymi ze wstydu.
- No tak, ale to nie film dla nas – ktoś zauważy przytomnie.
Racja, czyli z góry i dobrowolnie przyjmiemy każdą brednię, byle o nas. Słowacy zyskali coś podobnego zupełnie za darmo, dzięki cyklowi horrorów „Hostel” z których można dowiedzieć się, że wypoczynek na Słowacji wiąże się z ryzykiem bycia zjedzonym czy torturowanym na śmierć. Nie jestem pewny, ale chyba Słowacja nie odpowiedziała filmem o urokach tamtejszego hotelarstwa. Może dlatego, że to kraj do tego stopnia ubogi, że nie ma własnej Fundacji Narodowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz