Kiedy byłem chłopcem, pory roku ocenialiśmy przez pryzmat przydatności boiska do gry. Wbrew powszechnym sądom, zima nie była najgorsza. Mróz i śnieg w żaden sposób nie powstrzymywały nas przed grą. Kto nie kopał piłki w kopnym śniegu, nie wie jak fajnie można się rzucać, robić wślizgi i ile jest przy tym śmiechu, gdyż śnieg w znacznym stopniu niweluje różnice techniczne między graczami. Albo, ile osobliwej przyjemności sprawia rozsupływanie zamrożonych, pokrytych lodem sznurówek trampków, ukrywanie przed mamą piłkarskich ekscesów i jak intensywnie czerwoną gębę można mieć przedzierając się przez śnieg na lewym skrzydle, by zacentrować do kolegi, który w czapce z pomponem szarżuje na bramkę bronioną przez desperata w kusej ortalionowej kurteczce.
Najgorsze były marcowe roztopy. Śnieg zamienił się w
błotnistą breję, a tu pierwsze powiewy ciepłego wiatru, a tu słońce wyglądające
lufcikiem maleńkim. I na każdej przerwie zbiegaliśmy na nasze
piaszczysto-gliniane boisko, sprawdzić, czy może ten wiaterek przez trzy
kwadranse...
Grać się chce tak, że plac na którym zapadamy się po kostki
w błoto, wydaje się coraz znośniejszy, prawie dobry. Może jutro? Ale przecież
dziś, dziś! Po lekcjach taszczymy z osiedlowego sklepu kilka wyżebranych
kartonów, które rozkładamy pod bramkami, żeby bramkarze mogli bronić w
komfortowych warunkach.
Nie napiszę, jak wyglądałem przemykając do domu, jak
szczoteczką moczoną w wodzie próbowałem doprowadzić „szkolne spodnie” do
porządku, ani jak je suszyłem maminą suszarką, albowiem nie ma bezinteresownej
miłości bez poświęceń.
A teraz czytam pytania zdziwionych, co ja w tej piłce widzę?
Jest tyle ważniejszych spraw godnych opisania, a ja strzępię klawiaturę, dzień
po dniu podbijając bębenek piłkarskich emocji, gdzie korupcja, milionowe gaże i
chamstwo. Czy nie powinienem dorosnąć?
Najlepsze były wakacje.
Wstaję rano z takim bólem nóg, że z trudnością człapię do
łazienki. Ledwie zmoczyłem gębę, ledwie zacząłem szykować sobie śniadanie, już
pod balkonem głosy liczne.
- Jacek, wyjdziesz?
Twarze wesołe, wzniesione ku trzeciemu piętru. No, przyszli
do posiadacza piłki, nie z samej sympatii, przecież.
- Zjem coś – odkrzykuję.
- To rzuć piłkę!
Jasne, piłki się zachciało. Kanapkę w dłoń, klucz do
kieszeni i na dół, cuchnącą lizolem klatką schodową. Potem graliśmy. Składy się
zmieniały, gracze pędzili na obiad, wracali z obiadu. Wraz z upływem czasu
pojawiało się więcej piłek, chętnych do gry, możliwości. Zawsze spóźniony na
kolację, zawsze z otartymi do krwi kolanami... Wspinałem się po schodach jak
alpinista. Jeszcze dwa piętra, jeszcze jedno...
I ktoś się teraz pyta, dlaczego emocjonuję się meczami?
Problemem była nowa piłka, ponieważ nowa piłka to
odpowiedzialność. Jej właściciel za nic w świecie nie chciał grać na szkolnym
boisku, bo za bramką, za zdezelowaną siatką, ulica, a na ulicy auta. Poza tym,
wiadomo że na piasku piłka się ściera. Potrafiliśmy całą szajką maszerować
rozpalonymi przez słońce ulicami całe dwa kilometry, by grać na łące, na
boskiej, intensywnie pachnącej trawie, ku bezbrzeżnemu zdumieniu pasących się
krów.
Tam, nie trzeba było słupków, poprzeczek, linii bocznych.
Nowiutka, dobrze „nabita” piłka toczyła się dziarsko, od nogi do nogi. Pamiętam
siebie w połatanym na kolanach dresie i obowiązkowych skórzanych rękawiczkach,
pochylonego, czujnie śledzącego grę, by w odpowiednim momencie wybiec i rzucić
się pod nogi napastników, albo pofrunąć, tak pofrunąć, ku żółtemu pociskowi
niechybnie zmierzającemu w górny róg wyobrażonej bramki, która tak naprawdę
oznaczona była przez dwa stosiki ciuchów i torby z zabranym przezornie piciem.
Jak mam nie ulegać emocjom? Jak na zimno mam analizować
szanse naszych, skoro nadal czuję kwaśny zapach ziemi, słodką woń rozgrzanej
nadrzecznej łąki i cudowny aromat nowiutkiej skórzanej piłki, którą tulę w
objęciach po udanej paradzie?
Aż krowy podniosły łby, zwabione wojowniczym okrzykiem:
Moja!
***
Pozwoliłem sobie na taki osobisty wpis, nim pochłonie nas
mecz z Niemcami. To, kto wczoraj wbił i komu wbili, przecież wiecie. Dzisiaj
mam zamiar kibicować Węgrom. Zawsze kibicowałem dziarskim Madziarom. Za komuny,
razem z Czechosłowakami byli wyjęci spod odium kibicowskiej niechęci, jaką
otaczaliśmy drużyny państw bratnich. Poza tym Węgrzy zaliczyli głębszy niż
Polska piłkarski upadek. Świetni przed wojną, potem najlepsi w świecie, aż do
lat wstydliwych, lat całkiem zasłużonych klęsk. Mam nadzieję, że powoli się
dźwigną, czego im szczerze życzę.
Nie chcę się oczywiście wtrącać, ale te Twoje kawałki o piłce są tak znakomite, a do tego, jak z przekonaniem uważam, znalazłyby tylu zainteresowanych czytelników, że stanowczo powinieneś napisać tego kilkadziesiąt sztuk i szybko wydać książkę.
OdpowiedzUsuńPrzebiłbyś się wreszcie do mainstreamu, na co zasługujesz, a Polska też zasługuje na zwolnienie od obowiązków tych różnych Pilchów i czego tam jeszcze.
Pzdrwm
Uzupełnienie... Zresztą mam na myśli także tamtą (zaimprowizowaną?) historię o tych grubych Niemcach i przerwanych siatkach sprzed lat. Masz to w sobie jak jakiś Mozart tryle i kantyleny, i w podobnej chyba ilości.
OdpowiedzUsuńPzdrwm