Przyznaję, że moje kibicowskie serce zostało, gdy byłem dzieckiem, skażone sukcesem naszych piłkarzy, ale nie chcę być jak ci, co patrząc wstecz, w lata siedemdziesiąte, za nic mają dzisiejszych graczy. To nudna, przygnębiająca postawa. Fakt, że ostatnie zwycięstwo w finałach międzynarodowej imprezy odnieśliśmy nad Kostaryką, a od wielkiego powrotu w dwutysięcznym drugim roku, wygraliśmy jeszcze tylko z USA, też nic nie znaczy, tym bardziej, że na razie, drużyny ze strefy CONCACAF raczej nie występują w Mistrzostwach Europy, choć jak widzę, grają dziarsko w mistrzostwach Ameryki Południowej. Bywa i tak.
Uświadomiłem sobie, że kibicuję od czterdziestu dwóch lat.
Jeśli kogoś ciekawią uwagi dinozaura na temat mamutów, będzie miał okazję
towarzyszyć moim zmaganiom ze słowem i emocjami, dopóki oczywiście Polska
będzie walczyła o mistrzostwo.
Zasada pierwsza. Polska walczy o Mistrzostwo Europy, nie o
wyjście z grupy, ćwierćfinał, czy nawet udział w finale. Po porażce można
oceniać, doceniać, szukać usprawiedliwień albo kląć ponuro i zawzięcie.
Zasada druga. Obiektywizm nie ma nic wspólnego z
kibicowaniem. Wiara we własną drużynę musi i powinna być zasadą naczelną!
Spójrzcie na fanów Leicester. Gdyby choć ci najwierniejsi obstawili po sto
funcików, gdy kurs na mistrzostwo Anglii był pięć tysięcy do jednego, mieliby
piękne wakacje i nie tylko. W przeciwieństwie do bukmacherów.
Dzisiaj, przed pierwszym meczem turnieju, coś o atmosferze
towarzyszącej reprezentacji. O czynności która
śmieszy wielu komentatorów i jest dość powszechnie nazywane dmuchaniem
balonika, a taki balonik, jak wiadomo, ma krótki żywot.
Przed turniejem w 1982 roku, trudno w ogóle mówić o
jakiejkolwiek atmosferze. W mojej pamięci został tylko, podrygujący w takt
muzyki z taśmy Łazuka, z okropnym „entliczkiem pętliczkiem”.
W 1978 jechaliśmy do Argentyny po prostu po mistrzostwo
świata. Wielka szczęka Gmocha zawisła nad Polską, a machina propagandowa działała
na pełnych obrotach. Pamiętam doskonale, jak niepokojącym przeżyciem był
pierwszy mecz z Tunezją. Oglądałem go z kolegami, w trakcie balu, w trakcie
którego żegnaliśmy się ze szkołą podstawową.
- A wy chłopcy się nie bawicie? – pytała, co rusz
zaglądająca do świetlicy pani nauczycielka. Nie bawiliśmy się, faktycznie.
Polska wygrała 1-0, ale nie potrafiliśmy wykrzesać z siebie krzty entuzjazmu. W
pewnym sensie był to efekt zatrucia grą i sukcesem sprzed czterech lat. Zobaczcie,
jak dzisiejsi kibice mają dobrze, gdy tylko takie stare dziady jak ja,
pamiętają ostatni sukces reprezentacji.
Podobny jak dzisiaj nastrój oczekiwania, pamiętam z 1974
roku. Nie jest prawdą, że Polska była przed tym legendarnym turniejem
postrzegana jako kopciuszek, czy chłopiec do bicia. Ta dziwna legenda, zrodziła
się chyba z idiotycznej potrzeby powiększania tego i tak, bezprecedensowego
przecież sukcesu. Mieliśmy wówczas, zupełnie jak dzisiaj, kilku docenianych na
arenie międzynarodowej graczy. Kazimierz Deyna, drugi raz z rzędu był szóstym piłkarzem
Europy w najważniejszym wówczas rankingu, publikowanym przez France Football, a
reprezentację sklasyfikowano na 4-5 miejscu. Cenieni byli Gadocha, Tomaszewski,
Szymanowski i Gorgoń. Specjaliści stawiali nas wśród czterech – ośmiu
najlepszych drużyn i na pierwszym, jeśli chodzi o zespół, który może sprawić
niespodziankę.
Nasze media też na co dzień towarzyszyły piłkarzom, z tym,
że wówczas w ramach komunizmu, podkreślano przeważnie ciężką pracę, skromność i
wychwalano zaangażowanie piłkarzy, duch gry zespołowej... Kibice zaś przeważnie
sądzili, że dostaniemy lanie, bo jak to tak, bez Lubańskiego?
Teraz wielu narzeka, że współcześni piłkarze to lalusie, modele
i medialne gwiazdki, ale ja widzę uczciwie podchodzących do swoich obowiązków
facetów. Chyba nie trzeba teraz czatować nocami na wracających znikąd piłkarzy,
wędrujących „bocianim krokiem” hotelowymi korytarzami. Przynajmniej mam taką
nadzieję.
Jest jeszcze coś, co warto podkreślić, nim zacznie się gra.
W drużynie takiej, jak Polska, aby odnieść sukces konieczna jest niespodzianka
w składzie. Czy w wyniku eksplozji geniuszu Nawałki, czy na skutek kontuzji,
czyjegoś załamania formy... To nieważne, w przeciwieństwie do efektu. Wspominając
Kazimierza Górskiego, wszyscy piszą o wprowadzeniu do składu dwudziestoletniego
Żmudy, zapominając o Andrzeju Szarmachu, jakby nie patrzeć, wicekrólu strzelców
turnieju.
W eliminacjach nie zagrał ani minuty. W kwietniu 1974
poleciał z młodzieżówką na Haiti, gdzie ta drużyna, występując pod firmą
pierwszej reprezentacji, przegrała 1-2 i wygrała 3-1 z naszym przyszłym
rywalem. Szarmach strzelił trzy gole, ale w tym czasie pierwsza reprezentacja
grała z Belgią, gdzie atak złożony był z Laty, Domarskiego i Gadochy, a jako
rezerwowy wszedł Chojnacki. W maju, w ostatnim oficjalnym meczu z Grecją
zagrali: Lato, Domarski i Gadocha, a zmiennikami byli Kapka i Kusto. Za to, gdy
w dziewiątej minucie meczu z Argentyną, Szarmach strzelił na dwa zero, wszyscy
już wiedzieli, że wybór środkowego napastnika był słuszny i oczywisty dla każdego. Prawda?
Musimy poczekać jeszcze dwa dni. Cierpliwość, podobnie jak
skromność, nie jest moją mocną stroną i już teraz apeluję o wyrozumiałość,
jeśli Stępiński nie strzeli na dwa zero z Irlandzkimi Północnikami. Ważne, że
ktoś strzeli, prawda? Niemniej, jeśli tak się stanie, wspomnijcie o mnie.
Zresztą, nie pozwolę wam o tym zapomnieć.
Tyle o atmosferze i oczekiwaniach. Pojutrze zaczynamy walkę
o mistrzostwo Europy i tego się trzymajmy.
Piękny tekst! Wtedy jeszcze dość pilnie oglądałem, ale anim tyle kiedykolwiek wiedział, ani dwudziestej części z tego bym nie zapamiętał.
OdpowiedzUsuńPzdrwm