Szopka noworoczna, kabaret pana Górskiego, a ostatnio
kot prezesa... Przez Polskę przetaczają się kolejne, wielce ponure dyskusje o
humorze. Okazuje się, że i poczucie humoru jest doskonałym powodem, by okładać
się wzajemnie po gębach. I muszę przyznać, że nie jest to, wbrew pozorom,
sprawa błaha. To nie kolejny pretekst, a samo sedno. To spór o uprawnienia do
wydawania certyfikatów śmieszności, zupełnie podobny do niekończącej się walki
o prawo nadawania różnym typkom, statusu autorytetów życia publicznego. Nic przeto
dziwnego, że ton nadają tu ludzie zdeterminowani, zawzięci, oraz poważni do
śmieszności. Tak naprawdę, nadęcie spierających się stron jest jedynym akcentem
humorystycznym. To walka o pieczątkę z napisem „śmieszne”. Bardzo poważna sprawa!
Nie piszę tego z przekąsem, ponieważ ludzie
uczestniczący, choćby jako odbiorcy, w sporze o humor, zdają się być napięci,
niczym fortepianowe struny. W jednych wciąż siedzi trauma lat ubiegłych, gdy
propaganda wykorzystywała zawodowych żartownisiów do deptania ich uczuć.
Drudzy, liniejąc z sierści niedawnych tryumfów, nie mogą się nijak pogodzić z
faktem, że ktoś publicznie śmie śmiać się z ich obecnej politycznej tragedii. Jakby
mało było nieszczęść związanych ze śmiechem, dochodzą jeszcze głosy różnych
mądrali, że za „komuny” kabarety były śmieszniejsze. Bardzo źle, że to prawda,
a najgorsze, i słabo uświadamiane jest to, że śmieszyły prawie wszystkich.
Partyjniaków też! Swoją drogą wszystkie te legendarne skecze i piosenki miały cechę
wspólną, czyli akceptację komunistycznej cenzury. I to nie jest zarzut, a
skromne przypomnienie ważności odpowiedniej pieczątki.
Dzisiaj, gdy od cenzury odżegnują się wszyscy, ta ma
się doskonale. Już nie jest zewnętrzną instytucją, której zalecenia można
ominąć na scenie, przy pomocy przysłowiowego „mrugnięcia okiem” do rozradowanej
publiki. Każdy autor zmaga się teraz z wieloma cenzorami. Na własnym grzbiecie
ich dźwiga, a do tego musi udawać, że jest beztroską ptaszyną. Wymagający
cenzor redakcyjny, okrutny cenzor polityczny, najstraszniejszy ze wszystkich
cenzor, którym jest środowisko naturalne autora. Tradycyjni cenzorzy: społeczny
i obyczajowy, to betka. Jak, pytam się, można być zabawnym, nosząc pięciu
takich typów w sercu? To są sprawy beznadziejne!
Może i beznadziejne, ale w czasie antenowym musi być
okienko z humorem, kawałek z psem, minuta na odśmianie publiki. Skoro tak,
potrzebny jest satyryk czy inny komik, czyli są pieniądze do zarobienia, a to
znowuż jest sprawa poważna. Spór o to, czy będzie to młody Stuhr, czy stary
Marcin Wolski jest drugorzędny. Obydwaj prezentują dowcip charakterystyczny dla
zmory, duszącej nocą histeryka. Ma być
śmiesznie, to jest!
Wiem, że nie da się oddzielić humoru od polityki,
polityki od pieniędzy, a pieniędzy od chciwości i uległości. Ale my, my
publiczność, postarajmy się chociaż wyrzucić cenzorów z naszych serc, bo nam
nikt nie płaci za podziwianie nieśmiesznego chłamu, ani za oburzenie, ani tym
bardziej za śmiech szczery. Inaczej nic z tego nie będzie i nawet naiwna, zgoła
nieudokumentowana gadka o naszym narodowym poczuciu humoru odejdzie do lamusa.
Jeśli wykształceni, inteligentni ludzie uważają za śmieszny sokzburaka, to znaczy, że satyra polityczna zgniła kompletnie. Zarabianie na niej wymaga już tylko znajomości wśród potencjalnych sponsorów, warsztat jest nieistotny.
OdpowiedzUsuń