czwartek, 1 października 2009

W środowisku naturalnym


Wygrzebał się spod pierzyny. Przetarł oczy, przygładził włosy i usiadł na łóżku ziewając rozdzierająco. Bosą stopą dotknął desek podłogi. Jakie zimne! Spojrzał przez okno. Jak szaro!
Popatrzył na śpiącą żonę. Jaka, prawda, żona! Śpi sobie a on musi wstać.
Nie, nie od razu do roboty. Szczać mu się po prostu niemożebnie zachciało. Namacał pod łóżkiem kapcie, poprawił kalesony, okrył się kufajką i podreptał do kuchni.
Otworzył zamknięte na haczyk drzwi do korytarzyka. W ciemności zahaczył o wiadro i o mało nie rozlał jego zawartości. Zaklął i pociągając za sznurek zapalił żarówkę i zdjąwszy pokrywę z wiadra wreszcie opróżnił pęcherz.
Poczuł ulgę, ale zaraz się wkurzył. Wiadro było pełne. Chcąc nie chcąc zaportkował się w stare podarte sztruksy, obuł popularne gumiaki i niezgrabnie niosąc przed sobą wiadro wyszedł na podwórko. Cuchnącą zawartość wylał na gnojowisko.

- Idź gówno do gówna! – wymruczał znacząco. Odstawił wiadro na miejsce i ponownie wyszedł na podwórko by sobie zajarać. Na dworze nie było tak zimno. Było nieźle. Po zapuszczonym, zdziczałym sadzie snuła się mgła. Popatrzył po swoich włościach i nim zapalił smarknął z palca celując w biegającą bez żadnego widocznego celu kurę.
Nadleciał Burek i zaczął go obszczekiwać.

-Mój własny pies mnie obszczekuje? – Zdenerwował się nieco i chciał Burka kopnąć, ale przypomniał sobie, że jest w gumiakach i stoi w beznadziejnej błotnistej brei.

– Niech sobie kundel szczeka! – No tak – pomyślał. Gospodarka jakby bardzo zapuszczona. Płoty pochyłe, ogródek warzywny jak dżungla, sad zdziczały, zboże zmarniało. Stodoła. Cóż to za stodoła? Niby duża a pusta. Jeszcze się wierzeje zerwały i na jednym zawiasie wiszą.
Dobrze, że pusta, bo inaczej złodzieje by nas rozkradli. Krowy pewno głodne – przypomniał sobie, ale że nie muczą jeszcze, to nie ma pośpiechu. Jak zamuczą damy im wody albo, czego?

Zapalił drugiego skręta. Z plastykowej beczki nabrał wiadro wody i nalał do koryta. Zleciały się dwie kaczki i cztery kury. W chlewiku odezwał się prosiak.

- Mój pocieszyciel jedyny! – Pomyślał czule. Świniak obudził krowy i powiedziały „muuu”
Jakie to nie nażarte wszystko! – Pomyślał tym razem ze złością. Tylko im dawaj i dawaj a skąd brać?

Na podwórku rozległy się błękitno – złociste dźwięki „Ody do R.”. Wygmerał z kieszeni kufajki komórkę i przez chwilę słuchał.

- I za co ja wam skurwysyny płacę! Dopiero wstałem.

Ze złością zamknął klapkę telefonu i jednak spróbował kopnąć Burka. Gumiak oczywiście spadł mu z nogi i pięknym łukiem poszybował w kierunku studni. Do kamiennego progu musiał skakać na lewej nodze.

W sieni zrzucił gumiaka i wrzasnął:

- Wstawać nieroby, sukinkoty, mamy kryzys rządowy!

Rumor na strychu! Rumor w piwnicy! Agenci ochrony wskakują w wyjściowe kufajki. Sekretary i sekretarki potykają się o wiadra, kociołki, koszyki. Nadbiegają zewsząd z dzbankami kawy zbożowej, precelkami i listkami sałaty. Jak czupiradła. W halkach, woalkach, szalikach, nocnikach – Dosłownie Sodoma i Gomora. Już z pieca chlebowego wyłazi jakaś postać spocona.
A żona? Śpi biedactwo!
Akcja.
Rolety trzaskają, skarpety się gubią. Burek szczeka! Krowa muczy! Świniak nadaje morsem do Berlina a w studni topielica śpiewa arię z Rigoletto. Nie pomogła strychnina ani bomba atomowa. I to ma być zgoda narodowa?
Sześciu zastępców już w akcji. Plakietki. Serwetki. Dusery i bajery. Do przybytku z serduszkiem kolejka. Piękność posągowa zamiast się ubierać, nagle się rozbiera. Jasna cholera! Gdzie viagra?
I kto tu wpuścił Burka?
Zamęt jednym słowem a za kwadrans ma być wszystko gotowe!
Przy ściemniałym lusterku brzytwy śmigają jak miecze pod Grunwaldem.

- Gdzie mój nos? – Wrzeszczy zastępca zastępcy. Nos się przykleił do ściany pomalowanej wałkiem w dość obrzydłe różyczki. Wynajętemu filozofowi z powodu tych różyczek przypomniał się „Obywatel Kane” i teraz bidula płacze, czołem oparty o zaparowaną szybę.
Wreszcie drób aresztowany, świniak ostrzeżony ponownie, krowy zastraszone milczą.
W tym momencie oczywiście budzi się żona. Piekło!

Paluchy jeszcze senne stukają w klawiatury liczne. Sieć trzeszczy. Żarówki mrugają. Jakby tego było mało, zaczyna padać deszcz.

Ktoś się spyta, że niby, gdzie pointa?
Ten tekst jest pointą właśnie. Bo niby, dlaczego mamy tych naszych polityków oglądać zawsze w salach gdzie lśni podłoga, gdzie marmury, fraki i z kawioru konfitury?
Czyż swoimi działaniami nie udowadniają, że w ten sposób robimy im krzywdę, wyrywając ich z naturalnego środowiska? Mało to było na świecie krzyku o różne dzikie plemiona siłą odziewane w majtki i koszulki? Mało?

Popatrzcie na Burka! Niby pies, a ile ma roboty!
Szczeka na wszystkich, choć wszyscy wysyłają go do budy!
A budy już prawie nie ma! Ot jakieś deseczki zbite wedle wskazań pijanego abstrakcjonisty.
I to jest pointa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz