Przeżywam dużo przygód w ciągu roku, niemniej Święta mam od lat uporządkowane jak chyba nikt z moich szanownych czytelników.
Boże Narodzenie i Wielkanoc są w zasadzie identyczne.
Pomijając aspekt religijny oraz rodzinny/intymny, wykorzystujemy ich oczywistą dwudniowość, by grać w karty. Tacy są faceci!
Od sześciu, siedmiu lat wszystko ma swój tradycyjny tryb. Przedtem bywało nas więcej przy stole, ale niektórzy gdzieś odeszli. Mniejsza z tym.
W pierwszy, świąteczny dzień odwiedzamy Rodzinę, a w drugi Oni – nas.
U nich, siadamy przy stole. Jemy, wypijamy po dwie pięćdziesiątki ( dla uczynienia sprawnym żołądka ) by potem opuścić Panie ( których jest dużo ) i przechodzimy do „gabinetu” czyli do drugiego pokoju, na cygaro ( papierosa & wódkę ) by pobawić się kartami.
Jest nas tylko trzech ( Krzysio w tym roku jeszcze za mały ) Rozwalamy się w fotelach, popijając z małych kieliszków i z racji, że brak czwartego, gramy w „3,5,8” Każdy gra na własny licznik, ale grając przeciwko Ojcu i Synowi zawsze mam do czynienia z czymś w rodzaju spółki.
Przedwczoraj ( onegdaj ) po raz pierwszy od sześciu lat, skopałem im tyłki! Skończyłem na 21 punktach, przy ich nędznych ( -10 ) i ( -11 ) Kobiety ( ich ) trochę przeszkadzają, nie wiedzieć czemu pragnąc, byśmy cały wieczór spędzali przy zastawionym obficie stole. To też tradycja! Zarówno nasza gra, jak i te babskie okrzyki.
Nazajutrz, u nas, jest podobnie.
Tyle, że „dochodzi” po męskiej stronie, mój dzielny szwagier.
Pakujemy w brydżdżydżka! Ja ze szwagrem w parze – oczywiście. Większe emocje, a i ludzi więcej, to i przywoływanie nas do porządku słabsze. Jakoś tak rozwodnione.
Popijamy, palimy i gramy. W każdy zespole jeden amator/zawodowiec. U nich „Antonio” a ze mną szwagier „Jabu – popularny Casiga”. Synek Antonia, wesoły Przemas i ja jesteśmy ino dodatkami. Gramy!
Pierwszy roberek, minimalnie, dla nich, a potem karta się odwraca i w końcu miażdżymy ich 4-2. W tym trzy robry, wygrane na sucho. Ile w tym satysfakcji, wesołej zabawy z ostatecznego tryumfu.
Byłoby 5-1, ale ostatniego trzeba było szybko skończyć, ponieważ ich Panie stały już nad nimi w płaszczach/kurtkach i jawnie zbierały się ku wyjściu. Wyobraźcie sobie, że „pro publico bono” odpuściłem licytację, mając w łapie 14 pkt ( w kartach ), z dwoma szóstkami, singlem i renansikiem słodkim.
Ale cóż mi tam, skoro wynik był korzystny!
Gorzej, że w przedostatnim, zwycięskim robrze, przewróciłem się na szlemiku w kiery. Mogłem wyłożyć karty, ale zachciało mi się popisów und dramatyzmu. Miałem wszystko oplanowane ze szczegółami. Nawet nie trzeba było zakładać impaszczaków. Ot, na stole będąc, trza było zagrać w karowego króla i zrzucić z łapy waleta pikowego, który był ryzykowny.
I jakoś o tym Królu zapomniałem, pewnie dlatego, że już wypiłem dość. To mnie nie usprawiedliwia! Przepadł szlemik, „jakoby w wychodku”
Radość ze zwycięstwa jest, ale ten szlemik kością w gardle mi stoi.
Mam nadzieję, że za kilka miesięcy, w czasie Świąt Wielkiej Nocy, nie dam już takiej plamy!
Tradycja!
No patrz, nie znałem Cię od tej strony!
OdpowiedzUsuńPzdrwm
Uwielbiam brydża :P
OdpowiedzUsuńTygrysie
OdpowiedzUsuńNa TXT próbowałem napisać nawet instrukcję obsługi pierwszej z gier dla Pana "merlota" Straszne! To co bym w 5 minut wytłumaczył, zajęło mi męczace pół godziny!
Lubię karcioszki!
W pokerszczaka czy nawet w "oczasko" chętnie grywałem. teraz nie ma z kim...buuuuu
Berbrelku słodki
OdpowiedzUsuńJa tyż, ale od kilku lat grywam tylko w Boże Narodzenie i Wielkanoc. Gra szwankuje
Łomatkołojcze! Kogo to moje piękne oczy widzą? Hieronim?
OdpowiedzUsuń