Obawiam się, że prześpię rewolucję i na dodatek żaden patrol nowoczesnych liebelicjantów nie pofatyguje się na prowincję, by zamknąć mnie do ciupy. Brak im do tego stosownej determinacji. Przed taką, jaką prezentują, z powodzeniem obronią mnie Róża i Azunia, moje dwie dzielne suczki.
Wrzeszczeć, prawda, każdy potrafi, a mnie nie wzruszają wrzaski ani pobożne nauki o szacunku jaki niby to jestem winny grupie jawnych cymbałów, przemocą oderwanych od żłobu. Już są Narodem, z dużej litery, już polakami, nie tylko europejczykami, a ja nadal nie muszę czuwać po nocach z lęku, że ta banda przejmie z powrotem władzę. Ich prawa, skoro raz zostały skutecznie zakwestionowane, wbrew temu co może sądzić ktoś oglądający pasjami telewizję, wygasają w ciszy.
Nie żebym wierzył w przesadną długotrwałość rządów Prawa i Sprawiedliwości. Dwie kadencje, przy odrobinie szczęścia, ale świat, ani polska polityka nie kończy się na Jarosławie Kaczyńskim. Rzecz w tym, że rozwiewa się podtrzymywany przez lata miraż i tej chybotliwej, łudzącej wzrok i umysły konstrukcji, nie da się z powrotem przywrócić do stanu, w którym większość uwierzy w jego realność. Powstaną nowe, ale nie ma szans, by stało się to dzięki magikom wrzeszczącym dzisiaj o zagładzie demokracji. W zasadzie ich już nie ma. Owszem, mogliby coś zdziałać, gdyby mieli w sobie, wynikłą z determinacji odpowiednią moc.
Weźmy takich starożytnych Helwetów. Lud wielokroć dzikszy, waleczniejszy i mający aspiracje o których nie śniło się nowoczesnym peowcom, czy nawet mazgułowatym kodowcom. Wydawałoby się, że determinacja oparta na takich cechach jest wystarczająca, by odwrócić przykry dla nich porządek świata, a jednak postanowili ją wzmóc, podnieść do potęgi, nim ruszyli na podbój Galii. Czytamy na kartach „Wojny galijskiej” Cezara, jakie kroki podjęli dzielni Helweci, gdy doszli do wniosku, że własna wielkość i waleczność predestynuje ich do rządzenia Galią, do zajęcia lepszego, dogodniejszego miejsca na mapie świata. Aby ich determinacja była pełna, ale taka pełna, pełna, przygotowywali się dwa lata, szykując zapasy. Potem załadowali wozy, spalili swoje miasta, wsie i wszystko czego nie mogli zabrać ze sobą. Te jawne, uczynione przez nich głupstwa miały właśnie na celu wzmożenie determinacji. I to rozumiem!
Cała ta eskapada skończyła się oczywiście fatalnym laniem, a z trzystu osiemdziesięciu tysięcy zdeterminowanych zdobywców, na uczynione przez siebie pustki, wróciło nieco ponad sto tysięcy tych ancymonów. I jakoś rozmnożyli się na tyle, że dzisiaj zawracają przyzwoitym ludziom głowę kursem swojego franka.
Ale, przyznacie, to był przejaw szczerze wzmożonej determinacji. A te nasze dzikusy? Nie namawiam, żeby nie było, do tego, żeby wychodząc na demonstrację, podpalać własne mieszkanie, czy wyrzucać za okno mrożonki, ale bez odrobiny determinacji, zdobyć czegokolwiek na drodze pozaprawnej się po prostu nie da.
W wyborach można oszukiwać publiczność i w tym bywali dobrzy, można duby smalone opowiadać w zaprzyjaźnionych telewizjach, a nawet wmówić słabszym umysłowo, że dobrostan Schetyny czy innego Piniora jest równoważny z dobrostanem wyborcy. Ale na ulicy? Ale przemocą?
Od kilku dni awanturują się na przykład o jakąś ustawę o zgromadzeniach. Chcą, jeśli poważnie potraktować to co wypisują w swych wezwaniach, istną społeczną rewoltę. Może jeszcze zapisać w ustawie, prawo do wywołania takowej, żeby w razie groźby obicia mord, policja chroniła samych rewolucjonistów? Paradne.
Patrzę, słucham, czytam i dzięki temu mogę spokojnie iść spać nawet dwunastego grudnia, bez obawy, że obudziwszy się ujrzę na ekranie komputera prymitywną twarz Ryszarda Petru, no chyba, że w kolejnym, stutysięcznym „memie” z jego udziałem. Szczerze przyznam, że nawet „memów” z herosami opozycji już nie mogę oglądać bez wstrętu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz