Pierwsza Olimpiada, z jakiej powinienem mieć, choćby szczątkowe wspomnienia odbyła się w Monachium. Niestety jako dziewięciolatek miałem sport w nosie i zupełnie nie rozumiałem ekscytacji dorosłych. Pograć w pikuty, biegać po piwnicach bloku z “maszynówą” w garści, śmigać na półkolarzówce “Start” albo kryć się z chłopakami, w ramach rekonstrukcji walk powstańczych w krzakach dzikiej róży, to były sporty zajmujące, intensywnie przeżywane i oczywiste.
Nie, jacyś tam, piłkarze. Czym złote medale w boksie, przy dramatycznych wydarzeniach dziejących się na podwórku, przed blokiem? Nie pamiętam wyczynu Władysława Komara, za to doskonale moją klęskę, gdy oburzony na oszukującego “w klipę” młodszego Maląga, złapałem go za nos, chcąc mu ten jego fałszywy kinol odkręcić, a on pokonał mnie, w moje prywatne smarcząc palce. Przegrałem, że tak się wyrażę “przez obrzydzenie” Taka to była wówczas moja olimpiada.
Nagle, nie wiedzieć czemu, sport porwał mnie i uwięził na dobre, wiosną 1974. Żeby tak po słynnych mistrzostwach w piłkę, łatwo by można to wytłumaczyć. Ale pół roku wcześniej?
Olimpiadę w Montrealu, przeżywałem jako grający do upadłego piłkarz, bramkarz broniący w zimowych, skórzanych rękawiczkach i w pełni ukształtowany kibic.
Czytelnik Piłki Nożnej, Przeglądu Sportowego, Tempa i katowickiego Sportu. Ba, jako miłośnik statystyk, tabel, lig wszelkiego rodzaju, oraz znawca i koneser konińskiego sportu. Fan Kazimierza Deyny, Legii Warszawa i oczywiście ukochanego “Zagłębia” Konin.
Piłkarze, trzecioligowi koszykarze, siatkarze i drugoligowe koszykarki, z moją ukochaną Danutą Sawą na czelne. ( Piękna to była koszykarka, a ja miałem 13-14 lat i na trybunach ino wytrzeszczałem gały)
1976.
Zimą - Skwapliwie korzystając z tego, że szczęśliwie zapadłem na zapalenie oskrzeli, w całości oglądałem Olimpiadę w Insbrucku, co było dużym kibicowskim wyczynem, ponieważ nasza reprezentacja była na tych Igrzyskach do tego stopnia wyzuta z jakichkolwiek sukcesów, że trzeba było kontentować się jednym jedynym punktem, zdobytym za szóste miejsce hokeistów, tylko dlatego, że o ile pamiętam, w zawodach startowało akurat sześć reprezentacji.
Ostatni raz używam zwrotu “o ile pamiętam” ponieważ cały tekst opieram na pamięci, nie sięgając do źródeł pisanych, ani do słodkiej “Wiki” Jasne, że “pamięć” może być trochę podrasowana, czytanymi później wspomnieniowymi książkami Bohdana Tomaszewskiego.
Pauza. Kilka dni temu oglądałem finał Wimbledonu, który komentował pan Bohdan i silnie się wzruszałem słysząc jego głos. Dwieście lat, Panie Bohdanie - Dwieście lat!
36 lat temu Pan Bohdan też komentował, w charakterystyczny, cudowny sposób, zmagania olimpijczyków. To jego zawieszenie narracji, by dać kibicom czas, by swobodnie mogli napawać się chwilą, odgłosami stadionu. - Klękają w blokach startowych. Pomilczmy przez chwilę. Słychać komendy startera. - Mój Boże!
Przenieśmy się do Montrealu, od razu na siatkarskie parkiety. Dosłownie na błyszczące parkiety zrobione z parkietowych klepek. Inna siatkówka. Sety do 15. Punkty zdobywane tylko po własnym serwisie. Zamiast “asów” z wyskoku, niektórzy, szczególnie azjatyccy gracze serwujący “od dołu”
Polska obok ZSRR i Japonii należała jako Mistrz Świata, do “bitych” faworytów. Pierwsze mecze nie były transmitowane w TV. Dramatyczny mecz z Koreą, w którym przegrywaliśmy 0-2 by w końcu wygrać 3-2 słuchałem w radio, jednocześnie oglądając męki naszych piłkarzy w inauguracyjnym spotkaniu z Kubą (0-0) Uwaga o pamięci. Istnieje możliwość, że było odwrotnie. Jednak 36 lat, nie w kij dmuchał!
Należy, dla nauki młodzieży, wspomnieć, że była to pierwsza z trzech kolejnych Olimpiad, odbywająca się w cieniu bojkotu. Zaczęło się właśnie w Montrealu, bojkotem przeprowadzonym przez reprezentacje państw “Czarnego Lądu” protestujących przeciwko udziałowi w Igrzyskach Nowej Zelandii, której rugbiści grali towarzyskie mecze z rugbistami RPA. Przypominam, że był to czas rzezi w Kambodży, sukcesów “radzieckich doradców” w Angoli. Ogólnie rzecz ujmując - Krew lała się do dużej miski, no ale rugbiści - Wiadomo!
Bardzo mnie to wówczas dziwiło, ponieważ rugby nie było dyscypliną olimpijską. Z naszej piłkarskiej grupy wypadła reprezentacja Nigerii. Na jej miejsce zaproponowano grę drużynie Urugwaju czy innego, prawda, Paragwaju(?) którym, z kolei, w ogóle nie chciało się grać. Taka to była ranga piłkarskiego turnieju na Olimpiadzie. Wiedza o tym, studziła sportowe emocje.
Na pewno oglądałem mecz siatkarzy z Kubą. Transmisja rozpoczęła się w momencie, gdy znowu przegrywaliśmy 0-2 w setach i nastroje sprawozdawców były minorowe.
Noc. Na podłodze przed telewizorem marki Neptun mościłem sobie stanowisko kibica i tak, w półleżącej pozycji oglądałem zmagania naszych dzielnych sportowców. Mecz z Kubą oczywiście wygraliśmy, w półfinale 3-2 z Japonią i podobnie w ogólnie znanym finale z ZSRR.
Komentatorzy ukuli na naszych mistrzów określenie “mistrzowie piątego seta” Jasne. Po prostu Wagner tak im wstawił w d…ę, że siatkarze mieli siły na siedem setów. Wspaniała drużyna!
Mecze siatkarzy kosztowały mnie, niewiarygodnie dużo nerwów. W chwilach największego napięcia, gdy od porażki dzielił nas dosłownie włos, wychodziłem na balkon i rozglądałem się po osiedlu. W większości okien paliły się mgławicowe światełka ekranów.
Meczbol dla ZSRR. Obroniony! A potem to już tylko pokaz naszej siatkarskiej potęgi. Cudowne chwile. Byle nie zasnąć! Twarz zimną wodą. Emocje i na koniec smak szczerego sukcesu. A wszystko po cichu - Mama śpi!
Za to występ piłkarzy był bolesny. Cóż znaczy srebrny medal, skoro przegrywa się finał z NRD? Po remisie z Kubą, zwycięstwo z Iranem 3-2. Nasi - dla starodawnego mnie - najlepsi na świecie gracze, przegrywali do przerwy 0-1. Z Iranem! Co z tego, że po przerwie wyszli na 3-1, skoro zaraz stracili gola i od haniebnego remisu uratował nas słupek.
W ćwierćfinale wygraliśmy z chłopakami Kim Ir Sena, co prawda 5-0, ale gole posypały się dopiero gdy brutalnie grający rywale zostali wykartkowani przez sędziego. Półfinał z Brazylią był retransmitowany o drugiej w nocy. Pilnie uważałem by przedwcześnie nie poznać wyniku. Dwa do zera po bramkach ulubionego Szarmacha, co dało mu tytuł “króla strzelców ale nawet trzynastoletni kibic rozumiał, że ta Brazylia, to w sumie, żadna Brazylia, choć z tej drużyny wyszło kilku asów. Później.
Finał w pierwszej połowie to była prawdziwa klęska. Tomaszewski panikował a obrona była dziurawa jak durszlak. Potworność pod każdym względem. Na 1-2 zmniejszył Lato i były szanse na remis, ale Streich (?) pozbawił, mnie, nas kibiców, złudzeń.
Pamiętam Jacka Wszołę. Deszcz. Konkurs skoku wzwyż, którego murowanym faworytem jest rekordzista świata, Amerykanin Dwight Stones. Dwudziestoletni, długowłosy Wszoła na rozbiegu. Dłonią, delikatnie, niczym niepewna siebie, koścista dziewczyna poprawia włosy. Na nadgarstku “hipsterska” plecionka. Biegnie na tych swoich niewiarygodnie długich nogach. Wybija się w powietrze.
Skok o tyczce. Kozakiewicz kontuzjowany przed rozpoczęciem relacji. Wygrywa Tadeusz Ślusarski. Trzej zawodnicy osiągają taką samą wysokość. Piąty albo szósty jest Władysław Buciarski. Cztery lata później pan Tadeusz zdobywa srebrny medal w Moskwie. Jego niebywałe sukces przykrywa rekordem świata i słynnym gestem, Władysław Kozakiewicz. Kilka lat później dwukrotny medalista olimpijski ginie w wypadku samochodowym razem z Władysławem Komarem, bohaterem z Monachium i ……. .
Pamiętam Irenę Szewińską, wygrywającą z ogromną przewagą bieg na 400 metrów. Strasznie się denerwowałem, ponieważ przed “wyrównaniem” wydawało mnie się, że biegnie za wolno. Te jej długie, stawiane z gracją kroki kontrastowały z dynamiką rywalek. A tu na finiszu, dobre dwadzieścia metrów przewagi oraz rekord świata.
Czterysta to był wówczas, chyba najdłuższy olimpijski dystans dla pań. Dzisiaj wydaje się to nieco dziwne, gdy widzimy te wszystkie drapieżne mrówki z krajów o których Bóg zapomniał, wygrywające biegi na długich dystansach z czasami, które w Montrealu zarezerwowane były dla mężczyzn.
Pamiętam wspaniałe biegi na 400 i 800 metrów, kubańczyka, Alberto Juantoreny. Biegał podobnie jak Szewińska, długim bezwzględnie pięknym krokiem. Jakby od niechcenia. Płynął do mety. Dwukrotnie zwyciężył.
W pięcioboju nowoczesnym wieńczący konkurencję bieg przełajowy i tryumf nieprawdopodobnie zmęczonego Janusza Pyciak - Peciaka. Przedtem dochodziły tylko wieści z aren kolejnych zmagań. Sprawozdawcy liczyli punkty, sekundy. Sukces urealnił się w tym właśnie biegu. W białej czapeczce z daszkiem, spoglądając na zegarek, z wykrzywioną bólem twarzą rwie do mety zawodnik o dziwnym nazwisku. Nieprawdopodobny turniej szermierczy do 1 trafienia, rozgrywany systemem “każdy z każdym” Niewiarygodny, całodzienny wysiłek. Potem, precyzyjne strzelanie z pistoletu, pływanie, konkurs hippiczny na wylosowanym (!!!) obcym jeźdźcowi koniu, a wszystko w sosie przeliczeń, sumowania, liczenia punktów, kar. Na koniec decydował bieg silnych, zdeterminowanych mężczyzn.
Tak to pamiętam.
Ciekawostka. Kilkadziesiąt lat temu, o olimpijski medal w pięcioboju nowoczesnym otarł się porucznik Patton. Znany obecnie jako Generał Patton.
Były też inne medale. W sumie siedem złotych. Srebro drużyny kolarskiej z Szozdą i Szurkowskim, które raczej martwiło, ponieważ pilnie wierzyłem, że Szurkowski jest najlepszy. Brąz piłkarzy ręcznych. Pioruny rzutów Jarzego Klempela i bramkarskie parady Szymczaka. Spokój Rozmiarka.
To dziwne, ale najlepiej pamiętam tamtą Olimpiadę.
Pewnie dlatego, że oglądałem ją w wieku, w jakim przeżywa się najżywiej sportowe emocje.
Zapamiętałem też kadłubowe zawody w Moskwie. Ba, pięć dni przed końcem turnusu zerwałem się z sopockiej plaży, by dokładniej przeżywać finisz olimpijskich zmagań. Dobra - ściemniam. Chodziło oczywiście o pannę i bycie panem na 40 metrowych włościach.
Kolejna Olimpiada została ukryta, Seul to była klęska, a potem… potem zmagania olimpijczyków zeszły na drugi, trzeci, dziewiąty plan.
Były emocje - Owszem. Srebro piłkarzy w Barcelonie. Renata Mauer, zapaśnicy w Atlancie, judo, pływanie, ciężary, Kamila Skolimowska, Szymon Ziółkowski, wioślarze. To esencja sportu i cała z niego radość i zabawa.
Tyle, że teraz oglądam Igrzyska niczym atrakcyjny film. Emocje, wrażenia estetyczne, wzruszenia. Ale wszystko kilkudniowe, wypychane za chwilę przez nowe obrazy, nowe emocje, wzruszenia. Sportowy fast food - Ot, co!
Pisząc poza zasięgiem netu sam sobie urządziłem konkurs olimpijskiej wiedzy. Po powrocie do domu, sprawdziłem. Okazało się, że po solidnym namyśle potrafiłem wymienić prawidłowo wszystkich złotych medalistów Igrzysk sprzed 36 lat, a jeśli chodzi o Pekin 2008, zupełnie się nie popisałem. Starzeję się. Okazuje się przy okazji, że tylko jedną, Taką Olimpiadę miałem w życiu. Młodym kibicom życzę, by mieli ich pod dostatkiem. Będę oglądał, denerwował się, złościł i podziwiał. Jakem kibic! Niestety, ten smak, smak naiwnej wiary i radości z tryumfów, chyba już do mnie nie powróci.
Poza wymienionymi, złote medale w Montrealu zdobyli, bokser Rybicki oraz zapaśnik stylu klasycznego, Kazimierz Lipień. Pół godziny kombinowałem, kto zdobył ten siódmy, złoty medal. W końcu przypomniałem sobie, że po Olimpiadzie kupiłem serię czarno białych pocztówek z naszymi medalistami, a na jednej z nich przewracał przeciwnika długowłosy blondynek - zapaśnik. Było dwóch Lipieni, identycznych, ale nie Józef, a Kazimierz. Kazimierz Lipień!
Uwaga! Wchodzę na chybotliwy grunt bardzo szczegółowe pamięci. Kazimierz Lipień reprezentował Naprzód Janów!
Jeszcze raz sięgam do Internetu i okazuje się, że ….
Ps.
Przeglądając zasoby internetu natrafiłem w turniejowych statystykach, dotyczących turnieju bokserskiego na nazwisko “Tate” Amerykanin, zdobywca brązowego medalu w wadze ciężkiej, której bezapelacyjnym, amatorskim liderem był wówczas sławny Kubańczyk, Teofilo Stevenson.
Tate’a widziałem na ringu w Koninie w zremisowanej walce z uwielbianym przez miejscowych kibiców, Antonim Kuskowskim. Ten towarzyski mecz zakończył się remisem ( 10 - 10 ) Bilety były dla mnie za drogie, ale na ostatnią walkę można się było wślizgnąć za darmochę. Jako dzieciak.
"Okazało się, że po solidnym namyśle potrafiłem wymienić prawidłowo wszystkich złotych medalistów Igrzysk sprzed 36 lat, a jeśli chodzi o Pekin 2008, zupełnie się nie popisałem. Starzeję się."
OdpowiedzUsuń: ))
Skąd ja to znam? Mam tak samo.. ;)
Ale i tak świetnie. Ja tyle szczegółów bym nie napisał z pamięci. A jednak coś tam wychwyciłem, nie sprawdzając z necie, więc też zaryzykuję:
Buciarskiemu jest Wojciech - to wiem na pewno, bo skoligacony z moją rodziną. Potem wyjechał do Danii, jako trener.
Joachim Streich, najlepszy napastnik w historii enerdówka, jednak trzeciego gola w finale walnął nam gość o nazwisku Haeffner. Pierwszego chyba Schade, a drugiego nie pamiętam.
Kazimierz Lipień był z Dębicy. Wisłoka była wtedy potęgą w zapasach.
Pozdrawiam
PS. A Wojciech Zieliński komentujący wtedy siatkówkę? :) "Panie Turek kończ pan ten mecz" nie wytrzymuje konkurencji. I pamiętam jeszcze słowa Wagnera, że lepiej wszystkie mecze kończyć wynikiem 3:2 niż wygrywać po 3:0 i przegrać z finale. To do Ruskich było.
Ja z natury rzeczy nie pamiętam tamtych wydarzeń. Urodziłem się wiele lat później. Najbardziej w pamięci utkwiły mi mistrzostwa w stanach w 94' i olimpiada 96' w Atlancie. Miałem wtedy kolejno 9 i 11 lat. Emocjonowałem się niemal każdym meczem(poza tymi których nie oglądałem bo były w nocy). O medalach z Atlanty też się dowiadywałem nieraz rano, ale to co zdołałem obejrzeć niemal wszystkie dyscypliny emocjonowały mnie niesamowicie - Renata Mauer, Wolny, Wroński, Nastula, Kusznierewicz. Pamiętam. A kto zdobył medale w 00'? Nie pamiętam :/
OdpowiedzUsuń