Odkryłem, że podczas upału, najfajniejsza Polska występuje na granicy łąki i lasu, o ile w pobliżu znajduje się czynny zbiornik wodny, w rodzaju: staw, jezioro, rzeka czy inny strumyk. W takie miejsce zabieram książkę, psa i telefon komórkowy. Siadam w cieniu, czytam książkę, pouczam psa, a dzięki komórce dowiaduję się co w trawie piszczy i zdobywam aktualne informacje o stanie przygotowań do obiadu.
Ptaszki śpiewają, las szemrze, robaki szaleją.
Siedzę oparty o pień sosny i akurat czytam:
„ … znamiennym przykładem uporu uczonych są osiemnastowieczni astronomowie, którzy nie chcieli przyjąć do wiadomości tego, że kamienie rzeczywiście spadają z nieba. W ten sposób protestowali oni przeciwko średniowiecznym przesądom i „babskim plotkom” Przy każdym więc upadku meteorytu obstawali przy tym, że kamień ten został przyniesiony przez wiatr, albo też, że naoczny świadek tego zjawiska kłamie. Nawet wielka francuska „Academie des Sciences” wyśmiała to jako przesądy ludowe, mimo, że już wtedy prowadzono liczne badania nad zjawiskami meteorycznymi. Dopiero 26 kwietnia 1803 roku, kiedy na miasto L’Aigle we Francji spadło wiele tysięcy małych meteorytów, astronomowie zaczęli traktować serio kamienie spadające z nieba”
Róża szczeka. Przerywam lekturę i obserwuję jak psica strasznie kopie. O rany – Myślę – znowu Różenka przyniesie kreta! Nic z tego! Coś ta Róża za głęboko kopie. Podchodzę. Pachnie ziemią świeżo rozkopaną. Zaglądam i widzę fragment czegoś błyszczącego, nadzwyczajnej urody. Szarpnąłem i wyciągnąłem tarczę. Opukałem z tej i tamtej strony. Rzemienie sparciały ale srebro i złoto połyskują. Musi być tarcza kogoś ważnego. Okrągła.
Róża ciągnie za tarczę, że niby jej. A idźże psico samodzielna!
Tarcza piękna, ale skąd nagle na łące, pod darnią?
Poplułem i palcem brud zdrapując dobrałem się do starożytnego napisu. Własność – Aleksander Macedoński. Czyli sensacja naukowa, jakby nie patrzeć! Obmyłem tarczę w strumyku, wytarłem koszulką i zatelefonowałem do znanego naukowca od tarcz. Usiadłem w cieniu, napiłem się mineralnej i patrzę na psicę, która raczy się pluskać. Oczekując na przybycie naukowej odsieczy, czytam dalej.
„ 1. Uważa się za geniusza.
2. Traktuje wszystkich bez wyjątku kolegów jak głupców. Nikt się nie liczy, tylko on. Często szkaluje oponentów, zarzucając im głupotę, nieuczciwość, lub podobne pobudki działania. Jeśli go ignorują, uważa to za dowód braku argumentów przeciwko jego teorii. Jeśli traktują go łagodnie, jeszcze bardziej utwierdza się w tym, że walczy z łajdakami…”
Patrzę na koniec książki, na przedostatnią kartkę. PiW. Nakład 5000 + 270 egzemplarzy. Data wydania – 1966. Słońce mnie atakuje. Róża leży w cieniu i ziaje. Zjadłbym grochu, ale mam tylko batonik. Zaglądam do torby. Batonik w stanie płynnym. Róża wylizuje czekoladę i ajerkoniakowe nadzienie ze sreberka. Spogląda wesoło. Czytam dalej.
„ 3. Uważa się za niesłusznie prześladowanego i dyskryminowanego… Rozwodzi się zwykle nad skierowanymi przeciw niemu złośliwymi oszczerstwami i bezpodstawnymi napaściami…”
Słyszę dzwonek. Nadjeżdża specjalista od tarcz. Irlandczyk. Ogląda i ocenia, że tarcza pochodzi z szesnastego wieku. Sprawa się komplikuje. Implikacje. Róża szczeka. Irlandczyk pedałuje. Chowam książkę Gardnera do torby, razem z tarczą i setką szyszek przeznaczonych na rozpałkę.
Słońce szaleje. Brodząc w strumyku kombinuję, że przewrotna jest panna historia. Nieźle będą musieli się uwijać akademiccy historycy, by umieścić Aleksandra Macedońskiego w szesnastowiecznej Polsce. Ja mam dowód w postaci tarczy, a oni, chyba tylko głupawe hollywoodzkie produkcje.
Na przykład, że Oleś Macedoński dotarł do Indii. Śmieszne! Podobnie kombinował niejaki Kolumb, a okazuje się, że też dotarł tylko do Goliny. Za Kolumbem przypłynęli tu, popychając swoje naziemne okręty Portugalczycy, Hiszpanie i Angole. Już o tym pisałem, a ja piszę teksty wedle swej najlepszej wiedzy.
Jakby na potwierdzenie moich przemyśleń, nadbiega Różyczka niosąc w pysku zielony, emaliowany garnek bez jednego ucha. Tu nie potrzeba archeologa. Od razu widać, że to zupny garnek konkwistadorów.
Idąc do domu rozgrzaną łąką, ze słodką psicą przy boku, mijam starodawne kości ukryte pod darnią. Bucefał rży za moimi plecami. Jeszcze sto metrów. Do cienia, mrożonej herbaty, do telewizora, który jest niczym słoń bojowy, do klawiatury, do bloga.
Siadam i przepisuję pointę, napisaną w latach 30 ubiegłego wieku, przez Charlesa Forta:
„Dziewczęta na froncie paplają o swoich, niezbyt ważnych sprawkach. Alarm. Nieprzyjaciel nadchodzi. Rozkaz dla dziewcząt – kołatek, aby się skupiły – a one pod krzesłami przylepiają gumę do żucia.
Pułk bucha płomieniem, żołnierze palą się jak pochodnie. Przez końskie chrapy wali dym z płonących wnętrzności. Posiłki zostają zmiażdżone skalnymi złomami, teleportowanymi z Gór Skalistych” W mgnieniu oka, Niagara przelewa się przez pole bitwy.
A małe dziewczęta – kołatki sięgają po swoją gumę do żucia”
Róża patrzy okiem smutnym. Ma rację, dość pisania o blogosferze! W ogóle, dość tego...wszystkiego
Piękny tekst J.J:)
OdpowiedzUsuńSieroto po Coryllusie:)
Nie ufaj blogosferze. Jednak zaufałeś , Stary Koniu:)
Uściskaj Algę i Młodego:)
Im możesz ufać.
Pozdr