Przedwczoraj żona przez okno kuchenne zza firanki, a chodźcie, co za drapieżny ptak na naszej furtce. Syn pierwszy i fachowym okiem, że oczywiście krogulec. Ja drugi, ale za to z lornetką. Siedzi, okiem groźnym toczy po ulicy, dziób jak hak, jak trzeba. Niewielki, zgrabny z tymi swoimi barwami. Wokół pustka. Gdzie wróble grzeczne? Gdzie pleszki ulubione, sikorki nadobne? Gdzie ptasi zgiełk i rejwach? Nie ma! Jest krogulec, wedle książki samiec. Z początku, że przelotem, że gość taki… Odlatuje, wraca, poluje, okiem toczy. Teraz za oknem, skoro świt na gałęzi orzecha. Ja na niego już otwarcie, odsuwam firanę i podziwiam. On na mnie raz, przelotnie żółtym okiem. Potem ani drgnie, obserwuje swoje terytorium, ja wywłaszczony niejako w sobotni poranek.
Nagle ratunek, bo suczki na dwór, na poranne siku. Tego szczekania groźnego, tego duetu prawie znakomitego nie wytrzymał pan krogulec. I w skrzydła!
Co będzie u nas siedział, co będzie okiem toczył, skoro to nasza ziemia – głoszą Aza i Róża. Cień zniknął i zaraz para szpaków zbiera co swoje krokiem marynarskim przemierzając wedle niewidocznego dla mnie planu skopane grządki. Już i wróble odważne, już pleszka ze swojego gniazda w murze sąsiedzkim. Ale on wróci, o już go widzę. Krąży nad dachami domów, szuka cichszej czatowni pewnie. Czytam, że dziennie musi pożreć dwa dania wielkości wróbla. Ogołoci nas, puści z ptasimi piórami!
W kolejce do lekarza, właśnie w dniu objawienia się krogulca czytałem, nie, nie „Czarnoksiężnika z Archipelagu” co byłoby symboliczną i właściwą klamrą, a opowiadanie Manna o jego psie Bauszanie. Już słyszę ten wasz śmiech: - Żeby w kolejce do lekarza Manna czytać, to trzeba być już prawdziwym Jareckim. No właśnie trzeba. Mann znał się na psach, lubił biedactwa. Tego Bauszana kupił, ale przecież przygarnął. Chudzina taka, do pół roku obierkami karmiona. Wiadomo, niemiecki narodek oszczędny. Ale u Manna już pies prawie pan. Absorbuje, przeszkadza w pisaniu, zagląda, włazi na kolana, łapą do papierów… Wygoniony do ogrodu tym bardziej jest, jako psia nieobecność. Trzeba wyjrzeć przez okno, a potem, co naj-gorsze, tak delikatnie łapą w drzwi skrobie.
Manna czytam w kolejce, żeby nie było jak kiedyś. Baba głową na mnie i do drugiej: - Też tak dobrze wyglądał, jak ten pan, a tu trzy miesiące i nie żył. Najpierw wpadł pod samochód, a jak w szpitalu zajrzeli, to w środku jeden gnój od choroby. Gdyby nie wpadł to by nie wiedział, może i pożyłby dłużej, a tak… No nie lubię po prostu, jak ktoś na mnie tak głową. A Mann, bo cienki, akurat do kieszeni kurtki. Przedtem brałem Conrada, ale ile można po tych morzach tropikalnych, albo po Anglii prowincjonalnej. Ile można?
I właśnie, jak wróciłem od tego lekarza, który pocieszył mnie o tyle, że żyć będę, jak już powitałem najbliższych, suczki wygłaskałem, wydrapałem, to nagle ten pan krogulec. Ładny łajdak, ale szczeku się boi, bo aż taki twardy nie jest, choć drapieżnik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz