1.
Dzisiaj powiedzielibyście o mnie, że jestem lekko upośledzony - było ze mnie
kawał chłopa. Może zdobywałbym dzisiaj dla Polski medale na
paraolimpiadach? Chciałbym Wam coś dać z siebie - ale od dawna nie żyję.
Podczas ostrzału trochę się trząsłem wewnątrz siebie. Teraz widzę wyraźnie, że
nie było zapotrzebowania na śliniących się żołnierzy - ale tyle lat po
śmierci, każdy jest dużo mądrzejszy niż był wówczas.
Moi bracia wzięli mnie jako pomocnika - nosiłem za nimi jedzenie i różne
rzeczy. Akurat bawiłem się - kulając po obcym podwórku
stalową obręcz. Nikogo z dorosłych wtedy nie było. Ukryli się przed
upałem albo ze strachu w piwnicach.
Nadszedł on - młodziutki
Bóg wojny - sprężysty i błyszczący w tym kurzu jak gwiazda. Złapał mnie
za ramię, a że bardzo się wystraszyłem - uderzył mnie otwartą dłonią w
twarz.
Wówczas otoczyli nas moi przyjaciele - Płacząc próbowałem się wyrwać temu panu.I akurat w tym momencie zawalił się świat i jakby dla śmiechu, konaliśmy razem, twarzą w twarz pod tymi gruzami...
On szeptał: - Wody… wody… i skonał o całe popołudnie przede mną. Ja - ja nie umiałem wówczas jeszcze tak bardzo myśleć. Całymi godzinami tylko płakałem i wołałem mamy. Trochę wstyd, bo miałem tamtego sierpniowego popołudnia, całe dwadzieścia dwa
lata.
2
Nigdy nie potrafiłem spełnić się w roli, w jakiej obsadzało mnie życie.
Bardziej niesiony przez wyobrażenia moich bliskich niż sam stawiając
kroki, zostałem najpierw nauczycielem matematyki a w czwartym roku
wojny, gdy zaczęło być już naprawdę źle, skierowano mnie do fabryki
amunicji.
Nadzorowałem akurat Polaków bo moja matka pochodziła z Krakowa i jak to mówią: "liznąłem języka" Kiedy w końcu uznano, że wszystkie moje choroby i ułomności przestały być przeszkodą, wcielono mnie do armii. Byłem marnym żołnierzem - jako
jeden z pierwszych dostałem się do niewoli.
Nie traktowali mnie źle. Razem z kobietami i dziećmi pracowałem w kuchni,
gdzieś na Żoliborzu. Obierałem ziemniaki, gotowałem zupę.
Byłem tam po trzydziestu pięciu latach. Wróciłem, ale nie odnalazłem tego miejsca. W 1986 roku, kiedy konałem na raka jelit w klinice onkologicznej w Monachium,
tuż przed śmiercią znowu usłyszałem świst pocisków, zapach spalonej
słońcem ziemi i przerywane, bełkotliwe buczenie syren. Co zabawne, moje
ostatnie słowa były takie:
- Nie bać sie, pseniesie, pseniesie…
Wyobrażacie to sobie?
3.
Przyszli po mnie 30 lipca. Jakby nie mogli poczekać tych pieprzonych dwóch dni!
Być może bym odkupił, zamazał. A tak - przyszli w biały dzień, a wiatr
rozwiewał wówczas firankę po pokoju. Lato było gorące. Akurat wybijałem
muchy taką specjalną packą.
Żonę i córeczkę wyprowadzili do kuchni - odczytali wyrok i strzelili z przyłożenia w
moje prywatne serce. Po śmierci dowiedziałem się, że cała kamienica
wiedziała o wyroku od dawna.
Że tamci spacerowali przed bramą uroczyści i bezwzględni. Śmiali się - palili papierosy i spluwali do suchego rynsztoka.
Niemieckie patrole na wszelki wypadek, przechodziły na druga stronę ulicy.
Cóż, zdarza się. Człowiekowi zdarza się zbłądzić, tym bardziej jeśli w grę
wchodzi naprawdę dużo złota i bezpieczeństwo najbliższych. Bardzo
kochałem moją córeczkę.
Ale mogli poczekać!
Szczęśliwie - Przez kilkadziesiąt lat moi potomkowie słyszeli tylko, że zginąłem w
powstaniu. Teraz mój wnuczek już wie, za co zginął dziadek. I przez tą
niedyskrecję historii - bez końca muszę martwym łbem tłuc w żelazną
ścianę więzienia i w pustkę krzyczeć, że tak nie można!
Że to jest niesprawiedliwe!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz