czwartek, 24 marca 2016

Skorupa

Pomyślałem to trzysta lat temu. Jechałem właśnie po złom do Białegostoku. Styczniowa noc była ostra jak zęby piranii. Warszawa spała, kierowca terkotał nad kierownicą kontent ze swej chytrości, z mowy jaką uraczył policjantów i dzięki której, jak sądził, uniknął zapłacenia mandatu. Radio śpiewało nieśmiertelne przeboje. Za wiele na raz, by spać. Wylazłem z kanapy na fotel i poziewując popijałem kawę.

Tu światła lamp odbite w ciemnej rzece asfaltu, puste chodniki. Wyżej ciemne bryły bloków. Gdzieniegdzie tli się światło i nagle, bez żadnego ostrzeżenia ujrzałem miasto jako tysiące otwartych komórek, pudełek pełnych przedmiotów, podobnych, choć nie identycznych ustawień, barw, zapachów, odgłosów. Nie widziałem ludzi. W tej wizji okazali się niekonieczni. Ogarnęło mnie przerażenie, że świat jest inny niż go postrzegam, pełen chimerycznych istot, w świetle dnia udających realne, a naprawdę jest pusty, że to jedynie droga dekoracja utrzymywana, by oszukać gniewnego, starego Boga.

Wizja, przeczucie, nawała myśli podniesiona do nieoszacowanej potęgi. Perfect grał pieprzoną Ewkę, a ja mknąłem tunelem między tysiącami szaf, łóżek, telewizorów, wanien, fosforyzujących w ciemności tarcz zegarów. Przerażenie zmieniło się w bezgraniczny smutek, choć wizja trwała nie więcej niż minutę i skończyła się, gdy ciężarówka podskoczyła na jakiejś nierówności a była tak intensywna, że zapamiętałem ją do końca życia i nawet teraz potrafię bezbłędnie ją przywołać, choć daremnie szukam w pamięci imion własnych prawnuków.

* * *

Od tamtej nocy minęło trzysta lat. Siedzę w fotelu na dachu bloku, którego jestem jedynym prawdziwym mieszkańcem i patrzę na miasto - dekorację. Jestem stróżem kwartału numer siedemset trzy. Obserwuję, czy wszystko działa, jak należy. Poważne usterki zgłaszam Panu, drobne naprawiam. Choć nikt nocą nie czyta książki, nie usypia dziecka, system pracowicie zapala i gasi światła wedle jakiegoś tajemniczego algorytmu, choć nie jest to potrzebne ani mnie, ani pozostałym obserwatorom, a sprzątającym miasto robotom jest to zupełnie obojętne.

Pusta, nienaruszona skorupa czeka na ponowne zasiedlenie. Gdzieś tam, ale może to tylko takie gadanie, trwają prace nad wzbudzeniem ludzkości. Chcę w to wierzyć, choć podobnie, jak wszyscy syntetyczni, miewam poważne wątpliwości. Tego nas uczą, a poza tym nikt nie chce narazić się na gniew Pana. Lepiej trwać, niż zniknąć tym razem na zawsze.

W mieście są nas tysiące i ciągle pojawiają się nowi. Schodzą z taśmy. Unikam myślenia o taśmie, ale nie mogę przed sobą ukryć, że jestem produktem, a wszystko co jest we mnie ludzkie to wspomnienia i świadomość. Dlaczego okazało się to konieczne i dlaczego wywleczono moją duszę z niebytu, nie wiem. Możliwe, że też jest produktem, programem komputerowym dodanym jako osobliwy bonus, ponieważ, gdy znowu pojawią się prawdziwi ludzie mamy im stworzyć namiastkę społeczeństwa, nim raczą ponownie opanować Ziemię. Produkują nas inni syntetyczni. Tłumaczą, przydzielają zadania. Na razie dyżurujemy. Po prostu dyżurujemy.

Kocham noce. Za dnia miasto ożywa ułudą i ulice zaludniają miliony fantomów. Rozmawiają ze sobą, śmieją się, oglądają wystawy, ustawiają się w kolejkach do bankomatów, skąd pobierają fantomy banknotów. Obsiadają stoliki w restauracjach, gdzie fantomy kelnerek podają im fantomy posiłków. Widok ich zaprogramowanej aktywności jest nie do zniesienia i dlatego za dnia rzadko wychodzę do miasta. Gdy muszę wyjść, przez ten fantomatyczny cyrk nie zauważam sprzątających robotów, wpadam na nie, potykam się o nie. Lawiruję, przemykam dotykając ścian, ocierając się o mury domów.

 Zaciągam zasłony i leżę w półmroku. Czasem, gdy w mojej głowie odzywa się Pan, pytam o celowość tego dziwnego przedstawienia. Jego odpowiedzi są wykrętne i sprowadzają się do tego, że wszystko ma wyglądać jak dawniej. To głupie tłumaczenia, bo zakłada istnienie zewnętrznego obserwatora, którego bez przerwy trzeba oszukiwać. Nawet gdyby istniał Bóg, nie dałby się przecież nabrać na takie sztuczki.

* * *
- Mam dla ciebie dwie przepiękne nowiny, czterdziesty trzeci Jacku! – Głos Pana w mojej głowie brzmi donośnie i uroczyście. Podrywam się z posłania, bo nie wypada rozmawiać z Panem na leżąco.

- Słucham!

- Nie musisz krzyczeć, wystarczy, że pomyślisz. Żaden z was nie może tego zapamiętać. Cóż, to zresztą nieważne. Wkrótce, a mówiąc tak, mam na myśli nie lata czy miesiące, a dni, pojawią się w mieście prawdziwi ludzie – zawiesza głos, by sprawdzić wrażenie, jakie na mnie wywarła ta informacja, a mnie zalewa fala radości, tkliwości – trudno nawet opisać, co czuję.

- Pięknie, tego się właśnie spodziewałem po tobie. Takiej reakcji.

- Czy to będą dzieci? – pytam wzruszony. Gdybym mógł płakać, płakałbym na pewno.

- Oczywiście, że dzieci, prawdziwe, żywe niemowlęta. Pojawią się razem ze specjalnie przygotowanymi syntetycznymi rodzinami. Ojcami, matkami, starszym rodzeństwem.

- Jak ich rozpoznam wśród tego wszystkiego? – Moje pytanie jest głupie, bo przecież nie produkuje się syntetycznych dzieci. Są tylko ich pieprzone fantomy. Pan cicho się śmieje, a ja się wstydzę.

- Rozpoznasz z łatwością, ale to twoją rolą nie będzie ich odnajdywanie. Do mieszkania obok wprowadzi się rodzina. Młode małżeństwo z dzieckiem. Ty masz ich chronić. To druga nowina. Już nie jesteś dyżurnym swojej ulicy, jesteś kimś tysiąckrotnie ważniejszym, a twoje zadanie jest święte.

- Przyjmuję i wykonam, choćbym...

- Nie deklamuj, wysłuchaj do końca! Okazało się, że... Cóż, nie wszyscy syntetyczni, których powołaliśmy z niebytu do służby zasługują na to, w takim stopniu jak ty. Może się zdarzyć, że nie wszystkim spodoba się powrót człowieka.

- Panie, czyżby dzieciom zagrażali moi towarzysze? Jak to?

- Tego nie wiemy, ale niektórzy są dziwni, chyba zauważyłeś. Dlatego, poza rodzicami, każdego dziecka ma strzec dodatkowo ktoś jeszcze. Nawet oni nie wiedzą o twojej roli. Nie mogą nawet podejrzewać, że coś im grozi. Ty czuwaj, obserwuj także ich, słuchaj, myśl, neutralizuj zagrożenia.

- Założę podsłuch.

- Rób, co uważasz za konieczne.

* * *

Jak łatwo rozróżnić płacz ludzkiego dziecko, od zawodzenia fantomu! Bywa, że mały Jasio płacze i żeby usłyszeć jego płacz nie muszę nawet używać aparatury. To silny zdrowy niemowlak i z pewnością wyrośnie na silnego mężczyznę. Dla porównania: na pierwszym piętrze nibymatka hoduje nibyniemowlę. Płacz fantomu jest zgrzytliwy, nieprzyjemny, sztuczny. Teraz, gdy mogę go porównać z płaczem ludzkiego dziecka po prostu wzbudza śmiech, podczas gdy płacz maleńkiego człowieka jest jasny, miły dla ucha i wypełniony nadzieją ukojenia.

Widziałem go z bliska trzykrotnie. Raz w objęciach Agaty, syntetycznej matki, wysokiej szczupłej blondynki o niezbyt starannie dopracowanych rysach twarzy i dwa razy w wózku, przed blokiem. Bawił się koralikami grzechotki, gdy my rozmawialiśmy. Grzecznie, zdawkowo, po sąsiedzku. Odniosłem wrażenie, że zgodnie z tym, co mówi Pan, syntetyczna matka Jasia nie ma pojęcia o mojej roli.

Jego syntetyczny ojciec jest grzeczny, choć zachowuje rezerwę. Moim zdaniem projektanci w jego przypadku również nie spisali się najlepiej. Jak na małżeństwo są zbyt podobni i widząc ich razem, mam wrażenie, że to rodzeństwo. Na dodatek on symuluje pracę, wychodząc rano, zupełnie jak fantom. Nie mam czasu go śledzić, choć jestem ciekaw, gdzie znika na tyle godzin. Cały czas nasłuchuję odgłosów dochodzących z ich mieszkania. Ona mówi do synka, śpiewa mu cicho rozmaite piosenki, które często sama wymyśla. Nie mogę jej niczego zarzucić, jeszcze nie słyszałem by krzyczała na powierzonego jej synka.

Gdy słyszę, że chcą wyjść na spacer, wymykam się pierwszy, zajmuję stanowisko a potem dyskretnie ich obserwuję uzbrojony w nóż i gotowy do strzału rewolwer. Trochę to śmieszne, skoro fantomy są całkiem niegroźne, a syntetycznych za dnia prawie zupełnie się nie spotyka, ale na tym polega zadanie, które zlecił mi Pan. Jestem dyskretny i czujny. Zaglądam w twarze fantomów, zawsze gotowy do działania, gdy Agata stukając obcasami mija ciemne, otwarte bramy.

Przeważnie chodzi na spacery do parku. Mały człowiek śpi, korzystając z ciepła pogodnego, wrześniowego dnia. Ona przeważnie czyta, podczas gdy ja obserwuję z ukrycia. Muszę tylko wyczuć moment, gdy chce wrócić do domu, ale jej się nigdy specjalnie nie spieszy i tylko raz mnie zaskoczyła, ale skończyło się na wymianie uśmiechów i krótkiej przelotnej rozmowie. Powstrzymałem się nawet od zajrzenia do wózka i widziałem tylko pulchną łapkę zamykającą się w rozkoszną piąstkę.

Gdy są w domu a on jeszcze nie wrócił, nasłuchuję, przesiadując w delikatnie uchylonych drzwiach wejściowych i obserwując pusty korytarz klatki schodowej. On wraca kilka minut po siedemnastej, niosąc torby z zakupami. Wtedy przymykam drzwi i czekam aż zamknie swoje. Ma mądry zwyczaj zamykania górnego zamka po wejściu do domu, dzięki czemu mogę opuścić swój posterunek. Ona, po powrocie ze spaceru nigdy tego nie robi, a przecież nie mogę zwrócić jej uwagi nawet na tak wielką nieostrożność.

* * *

Siedzę w fotelu, podczas gdy wokół mnie gęstnieje mrok, wsłuchany w ich błahą rozmowę o codziennych sprawach. Ona kończy kąpać Jasia, on podgrzewa Jasiowi butelkę i zmywa naczynia. Nie od razu zrozumiałem, że mnie dotyczą słowa rzucane jakby od niechcenia.

- Ten facet spod siedemnastki jest jakiś dziwny, mnie się nie podoba – zaczęła Agata.

- Dziwny, dlaczego?

- Nie wiem. Siedzi cały czas w domu, wieczorami nie zapala światła. Cicho u niego jak w grobie, a poza tym mam wrażenie, że czasem mnie śledzi.

- Co? – Trzasnęły talerze, wszedł do pokoju, zaniepokoił się.

 – Jak to cię śledzi? Niby po co?

- Nie wiem, może tylko tak mi się wydaje, czasem go widuję. Raz szedł za mną, dwa razy widziałam go w parku. Co najmniej dwa razy.

- No wiesz... to samotny facet, może rencista, bo za młody na emeryturę, a tutaj... nic dziwnego, że chodzi do parku. Tam jest naprawdę przyjemnie. Spokój. Ale jeśli chcesz zaraz pójdę i się z nim rozmówię.

- Nie, nie! Broń cię Panie Boże, jeszcze tego tylko brakowało. Tak tylko powiedziałam, bo on jest taki... Trudno to wyjaśnić. Siedzi po ciemku, nie wychodzi. Nie otwiera okien, nie wychodzi na balkon.

- Przecież przed chwilą mówiłaś, że spotykasz go na ulicy, w parku...

- No tak, ale nigdy nie słyszę by zamykał drzwi, trzaskał zamkiem, skądś wracał.

* * *

To nie było w porządku. Co miała znaczyć ta rozmowa? Ostrzeżenie dla mnie? Musieliby wiedzieć o założonym przeze mnie podsłuchu. Teraz dopiero zorientowałem się, że przez te kilkanaście dni ani razu nie zdradzili się, że wiedzą o swojej nadzwyczajnej roli, ani też o swoim statusie, zupełnie tak, jakby wiedzieli, że słucham, ale skoro tak, w takim razie ta rozmowa...

Poszedłem do łazienki i starannie zamknąłem za sobą drzwi.

- Panie! – wyszeptałem, ale nie było odpowiedzi. Powtórzyłem wezwanie głośniej, ale odpowiedziała mi cisza. Usiadłem i oparłem czoło o chłodny rant starej żeliwnej wanny. Co to wszystko znaczyło? Dlaczego mówili w ten sposób? Przecież musiałem ich chronić, to nie było moje widzimisię, tylko wyraźny rozkaz Pana. Miałem się przebierać, doklejać sobie brodę?

- Panie! – wezwałem po raz ostatni, ale nie odpowiedział.

Zebrałem się w sobie i wróciłem na fotel. Nie rozmawiali już o mnie. On opowiadał o pracy, o jakiejś transakcji, o kolegach z biura z których jeden fatalnie podpadł szefowi. Po co urządzali ten teatr? 
Przecież od ponad stu lat nie było żadnych biur, szefów, transakcji. Ona słuchała, czasem się nawet roześmiała. Chociaż to było dobre, bo znaczyło, że nie traktowała swoich obaw wobec mnie aż tak poważnie, jak to wynikało z ich poprzedniej rozmowy.

* * *

Następnego dnia byłem bardzo, przesadnie wręcz ostrożny. W parku ukryłem się za drzewem i nie mogła mnie w żaden sposób zauważyć. Zresztą spacer nie trwał długo, bo zaczął padać deszcz. Odczekałem dwa razy dłużej niż zwykle, nim wszedłem na klatkę schodową. Nie pojechałem windą tylko bezszelestnie wspinałem się po schodach.

Wiecie, jak to jest. Czasem przez chwilę patrzymy na coś nie widząc, nie rozumiejąc znaczenia tego, co widzimy. Wchodziłem po schodach wpatrzony w mokre ślady butów i dopiero na drugim piętrze zrozumiałem, na co patrzę. Poza mną i nimi na mojej ulicy nie żył żaden syntetyczny, a fantom nie zostawia przecież mokrych, ani żadnych innych śladów. Ona z dzieckiem pojechała windą. Poza tym z całą pewnością ślady zostawił mężczyzna.

Wstrzymałem oddech i przywarłem do ściany. Nie było żadnych wątpliwości. Trop kończył się pod drzwiami mieszkania, nad którym piętro wyżej mieszkało ludzkie dziecko. Nieznany, obcy syntetyczny przed wejściem do swojego mieszkania wycierał buty tak gorliwie, że przesunął wycieraczkę na bok.

Wycofałem się na półpiętro i spróbowałem zebrać myśli. Niebezpieczeństwo było oczywiste, moja rola, moje zadanie także, ale zawsze istniała możliwość, że po prostu zwiększyli ochronę i zapomnieli mnie o tym powiadomić. Może opiekunowie dziecka donieśli Panu, że nie potrafię skutecznie śledzić?

Aby się lepiej skoncentrować, aż przykucnąłem, przywarłem w narożniku klatki schodowej i wezwałem Pana. Musiał, musiał odpowiedzieć i tym razem odpowiedział jasno i wyraźnie. W jego głosie wyczułem ulgę, jak u kogoś, kto oczekując ciosu zostaje w porę uprzedzony, a przygotowania, które zawczasu poczynił, okazują się celowe.

- Dobra robota czterdziesty trzeci Jacku, naprawdę znakomicie się spisałeś. To jeden z odszczepieńców. Bądź ostrożny, bo na pewno jest uzbrojony, skoro przyszedł zrobić krzywdę ludzkiemu dziecku.

* * *

Nie wyszkolili mnie na likwidatora. Chyba w ogóle nie było takiego programu i dlatego musieli ryzykować. Przecież moje szanse były niewielkie, co uświadomiłem sobie, gdy było już po wszystkim. On był wyższy, silniejszy i ewidentnie należał do nowszej generacji niż ja. Miałem szczęście, po prostu miałem szczęście.

Stałem oparty o ścianę z nożem w dłoni, próbując wymyślić pretekst, który skłoniłby go do otwarcia drzwi. Nic sensownego nie przychodziło mi na myśl, bo niby jaki interes mógłby mieć do niego inny syntetyczny? Gdy już miałem odpuścić, zdając się na niby przypadkowe spotkanie na klatce schodowej, gdzie mógłby wziąć mnie za fantom, nagle sam otworzył drzwi i stanął w nich z plastikowym kubłem w ręku.

Gdyby mnie od razu zauważył pewnie nie dałbym rady, ale on wyszedł tak jakoś bokiem i zdążyłem zadać cios. Nóż utkwił pod jego lewą łopatką, a ja wepchnąłem odszczepieńca do przedpokoju i przewróciłem na podłogę. Nim zdążył zareagować, poprawiłem, celując w szyję, tak jak pouczył mnie Pan. Zacharczał, kwiknął, na szarą wykładzinę trysnęła syntetyczna krew. Przytrzymałem go, aż przestał drżeć. Było po wszystkim.

Zamknąłem drzwi i zaciągnąłem bezwładne ciało do łazienki. Usiadłem w fotelu, by chwilę odpocząć. Rozejrzałem się po mieszkaniu. Z pewnością mieszkał sam. Na kuchennym blacie leżały dwa ostre jak brzytwa noże. Wzdrygnąłem się na myśl, że jeden z nich miał utkwić w drobnym ciałku Jasia. Pozbierałem rozsypane w przedpokoju śmieci. Zapasowe klucze leżały na stoliku przy drzwiach. Zamknąłem mieszkanie na obydwa zamki i starając się iść jak najciszej wróciłem do domu.

Niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Złożyłem meldunek, ale zamiast spodziewanych gratulacji po drugiej stronie panowała cisza. Włączyłem podsłuch. Śpiewała dziecku kołysankę o śpiących kotkach. Jaś mruczał i od czasu do czasu radośnie kwilił.

Leżałem w łóżku i marzyłem z zamkniętymi oczami o śnie, którego już nigdy nie zaznam. Uznano, że syntetyczni nie potrzebują snu i wystarczają im krótkie przerwy regeneracyjne. Pewnie słusznie, ale prawdziwego snu, snu z marzeniami, snu z którego budziłem się w ciepłym łóżku gdy byłem człowiekiem, bardzo mi brakowało. Dobrze, że były wspomnienia.

* * *

Nic wielkiego. Siedzę przy biurku, piję kawę, psy śpią na fotelach. Piszę, stukam w klawiaturę. Za oknem przez ogołocone z liści gałęzie orzecha błękit i róże świtu. Koniec. Rozumiem konieczność blokady. Bez niej zamiast pracować, wypełniać polecenia Pana, bylibyśmy pogrążonymi we wspomnieniach kukłami.

- Gratuluję, wspaniale się spisałeś – powiedział Pan.
Odetchnąłem z ulgą. Jednak zostałem doceniony.

- Panie, czy teraz wrócę do swojej codziennej pracy? – W odpowiedzi zaśmiał się sucho. W jego głosie doszukałem się szyderstwa.

- Czyżbyś nie zrozumiał swojego zadania? Oddaliłeś zagrożenie, ale przecież to nie koniec. Masz czuwać nad bezpieczeństwem dziecka dzień i noc. Człowiek musi powrócić w chwale, nie ma innego wyjścia.

- Panie, szkoda, że nie uczyniłeś mnie opiekunem Jasia. Ten syntetyczny, pełniący rolę ojca... Po co opuszcza dziecko? Udaje, że chodzi do pracy.  Oszukuje swoją partnerkę...

* * *

Nie wsiadam do windy z fantomami, ale tamten wbiegł, po prostu wbiegł za mną. Dyszał ciężko i na twarzy poczułem jego oddech. Pochylił się, oparł dłonie na kolanach i próbował się uspokoić. Miałem szczęście. Przypadek sprawił, że wykryłem kolejnego zamachowca. Na dodatek był to bardzo wyeksploatowany egzemplarz. Udając troskę zapytałem gdzie mieszka i wcisnąłem za niego odpowiedni guzik.

Szedł, opierając się dłonią o ścianę, a ja idąc za nim zapewniałem go o swojej trosce i chęci udzielenia mu pomocy. Dotarliśmy pod drzwi jego mieszkania. Wtedy on zamiast wyciągnąć klucz, nacisnął przycisk dzwonka. Tego się nie spodziewałem.

- Odczep się pan ode mnie, czego pan chce? – wychrypiał, na moment tłumiąc kaszel. – Przyczepi się taki...

Drzwi otworzyła równie zniszczona syntetyczna. Bardzo sprytnie. Udawali stare fantomowe małżeństwo. Tym razem nie poszło tak łatwo, jak poprzednio. Ona krzyczała i dopadłem ją w ostatniej chwili przy drzwiach balkonowych. Aż dziwne, że tyle nienawiści wzbudza jeden maleńki człowiek. Ta piekielna dwójka została dobrana tak, by nie wzbudzać podejrzeń. Przez kogo?

* * *

- Opowiem ci o Jezusie!

Patrzę przez wizjer. Wyłupiaste oko. Nic więcej. Nie chcę rozmawiać z fantomem o Jezusie. Uciekam do łazienki, zamykam drzwi i włączam suszarkę żeby szumiała i szumiała. Kładę się na dywaniku koło wanny, zwijam się w kłębek, w kłąb. Niewygodnie, tak się nie da myśleć. Rozbieram się i wchodzę do wanny. Leje się woda i teraz niczego nie słyszę - ani odgłosów z podsłuchu, ani monotonnego zawodzenia fantomu za drzwiami. Komputer się widocznie zaciął i dlatego tak w kółko powtarza. Niech mamusia zgłosi. Przecież fantom drze się na cały korytarz. Ogarnia mnie fala ciepła. Receptory rozmieszczone w moim ciele informują, że woda w wannie osiągnęła temperaturę czterdziestu pięciu stopni. A gdybym tak długo lał wrzątek, że uszkodziłbym syntetyczną skórę. Byłaby czerwona i bolesna. Potem, co? Wymiana? Wycofanie z eksploatacji?
Jakiś dźwięk. Wyłażę z wanny i wciągam na mokre ciało szlafrok. Ktoś dobija się do drzwi. Nie, nie do drzwi. Ona, ona wali w ścianę. Podbiegam.

- Niech mi pan pomoże! Pan tam jest przecież, to wariat, wariat!

- Opowiem ci o Jezusie! Opowiem ci o Jezusie!

I łomot, jakby drzwi wyważał. To nie fantom! Chwytam ze stołu nóż. Chryste, przegapiłem zamach! Wybiegam na korytarz. Ten jest, napiera barkiem na drzwi. Zauważa mnie i gwałtownie odskakuje. Zdążyłem!
On wycofuje się w kierunku schodów. Ostrzem noża zataczam kółka, kółeczka.

- Ja tylko chciałem...

Ruszam do ataku, ale spowalnia mnie myśl, co zrobię z trupem i nie mam sobie za złe, gdy on przeskakując po kilka stopni, umyka coraz niżej i niżej. Zawiązuję szlafrok i odruchowo chowam nóż do kieszeni, ale ten jest tak ostry, że przebija materiał i z trzaskiem uderza o posadzkę. Podnoszę go i ukrywam ostrze w rękawie, bo w tym momencie ona staje w drzwiach. Jakie szczęście, że akurat wyjątkowo zamknęła drzwi na zamek. Jakie to szczęście.

- Bardzo dziękuję, to jakiś wariat potworny. Najpierw dobijał się do pana i zdążyłam zamknąć... Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby wtargnął... To były sekundy, co tu dzwonić na policję? – Jest bardzo zdenerwowana, zacina się.

- Byłbym zaraz, ale akurat kąpałem się, usłyszałem pani wołanie dopiero gdy zakręciłem kran. Byłem pewny, że to fantom, że coś w centrali się zacięło, ale gdy pani...

- Fantom?

Coś jest nie tak. Patrzy na mnie zdziwiona. Wycofuję się powoli do mieszkania, zmieszanie pokrywając uśmiechem.

- W tym sensie, że coś niewiele znaczącego, ktoś, kto nie zrobi krzywdy. Pani wybaczy, ale muszę...

- Oczywiście, jeszcze raz dziękuję – Patrzy na ścieżkę śladów moich bosych stóp. Niezręcznie kiwam głową na pożegnanie i zamykam za sobą drzwi. Nim zasiądę do obserwacji muszę się wytrzeć i ubrać.

* * *

Różowe kwiaty z bibuły. Druty okręcone zieloną folią udające łodygi. Ohyda, ale widzę je, gdy tylko zamknę oczy. On wrócił, ona opowiada.

- Dlaczego nie zadzwoniłaś po policję?

- Tyle razy ci mówiłem, żebyś zamykała drzwi!

- Dobrze, jakie szczęście, że ten facet..

- Myślę, że trzeba zadzwonić, ten wariat... ale kto go wpuścił, przecież domofon...Ale to nie trudne, przecież tutaj sami starcy, jacyś idioci...

Nie wiem,  jak ona, ale ja nie mogę ścierpieć tego ględzenia. Przed kim on udaje? Jeśli wie, że słucham to wypada jeszcze głupiej.

- Jak tamten mówił? Że o Jezusie i tak w kółko krzyczał? Ten nasz znowu, że fantomy tu mieszkają? Wariat, wariata... Wiem przecież i pójdę mu podziękować, no najpierw coś zjem. Ale od jutra, nawet nie próbuj protestować...

- Nie twoja głowa w tym, czy nas stać? W dupie mam, że zapłaciłem za trzy miesiące z góry.

* * *

Różowe kwiaty, okropne karnawałowe kapelusze, kotyliony. Moja sąsiadka w czasach gdy żyłem, handlowała takimi ozdobami, oraz żurem własnej roboty. „Tu żur” – głosiła kartka przyczepiona do drzwi pineskami. Cały przedpokój w bibule, kwiatach... Coś dziwnego się ze mną dzieje, że przypominam sobie takie głupstwa. Pewnie przez to, że nie mogę słuchać jego gadaniny. Wszystko: On i on. Ona niczym, a o małym człowieku ani słowa.
Ktoś stuka, szura kapciami pod drzwiami. Przyszedł dziękować. W ostatniej chwili, bo już położyłem dłoń na zasuwie, przypominam sobie o wyłączeniu podsłuchu. Rozmawiamy. Dziękuje wylewnie, ale znowu jakby sobie samemu. On ciągle jej przypomina, żeby zamykała drzwi, ciągle się niepokoi, nie może spokojnie pracować. On planuje przeprowadzkę. Wszystkiego jeszcze raz  muszę wysłuchać. Grzecznie, potakująco. Jego oczy są bladoniebieskie, jakby się rozpływały. Zbyt czerwone usta mówią, prychają, rozszerzają się, zamykają.
Nagle zauważa pistolet leżący na stoliku. Zupełnie zapomniałem. On momentalnie tężeje, traci swą wątpliwą erudycję, nawet jego potworne ego gdzieś się w nim zapada. Nie mogę udawać, że tego nie widzę.

- Taka praca, właśnie czyściłem – mówię.
On niby przekonany, uspokojony, ale kiwa głową, jakby beretta i pociski ustawione w krzyż na szklanym blacie były czymś przerażającym.

- Jestem na urlopie, byłem ranny i teraz muszę odpocząć – dodaję szybko, a potem delikatnie chwytam go za ramię i szeptem, żeby nie zdenerwować Pana brakiem dyskrecji.

- Po co wychodzisz codziennie? Nie zlecał ci Pan, byś czuwał nad dzieciątkiem dzień i noc? Ja tylko ubezpieczam, a tak naprawdę to twoja pieprzona robota. Twoja!

- Co pan, o co panu chodzi? – Świetnie udaje zdumienie i pierwszy raz przychodzi mi do głowy, że on może być po ich stronie i tylko czeka na dogodną okazję, by dopuścić zabójców do dzieciątka.

- Czy wiesz, co znaczy dla świata ludzkie dziecko? – Przyciskam go do ściany i teraz widzę, jak soczewki w jego mdłych rozlanych błękitem ślepiach rozszerzają się gwałtownie – Ponad sto lat czekaliśmy na cud, a teraz przez złą wolę, albo zaniedbanie takich, jak ty...

- Na pomoc! Policja! – krzyczy. Chwytam go za gardło, ale on jest równie silny jak ja. Uwalnia się i razem rzucamy się po leżącą na stoliku broń. Jest szybszy o ułamek sekundy, ale chwyta rozładowany pistolet, a ja leżący na krześle nóż.

- Stój, stój – piszczy i kilka razy pociąga za spust.

- Puk, puk – mówię i podchodzę bliżej.

* * *

Zatrzasnęła drzwi, muszę przeskoczyć na jej balkon. Chłodny wiatr, wycie syren, wrzaskliwe komendy. To tylko półtora metra. Uderzam kolanami o barierkę, ale zaciskam dłonie na prętach i po sekundzie jestem na niewielkim, kwadratowym balkonie. Czuję, jak pod moim naporem ustępują przeszklone drzwi. Tak niewiele brakuje, gdy nagle zapadam się w sobie. Żadnego bólu, tylko ciemność.

* * *
Na moment budzi mnie szum. Jestem wieziony, głosy, strzępy rozmów. Czuję ucisk w piersiach, ktoś mnie dotyka. Próbuję otworzyć oczy, ale nie daję rady.

- Skurwysyn! Skurwysyn!

- O jakie ruchanie? Ty Dawid zawsze pierdolisz od rzeczy, to wariat!

Próbuję przywołać Pana. On zawsze taki chętny do udzielania wyjaśnień, milczy teraz. Jestem sam, pogrążony w ciemności. Wiozą mnie pewnie do resetu, niczym pieprzonego robota. Ciało, moje ciało jeszcze się przyda.

- Panie, Panie, gdzie jesteś?

* * *

Białe światło w mojej głowie. Próbuję wyobrazić sobie cokolwiek, ale moje myśli są jak koraliki nanizane na napięty drut. Tylko słowa i to przeklęte, niszczące światło. Pan nadal milczy. Ludzie, którzy pojawiają się przy mnie i odchodzą, są w zmowie. Mówią medycznym szyfrem albo opowiadają bajki, że jestem sparaliżowany, że kula roztrzaskała mój kręgosłup. Dobre sobie! Przecież wystarczy wymienić segment i po sprawie, ale przede wszystkim, dlaczego niby mieliby strzelać do agenta wypełniającego misję?
Wreszcie białe światło szarzeje i powoli zapadam znowu w ciemność. Tak jest lepiej, choć zdaję sobie sprawę, że to może być początek nieodwracalnego procesu. Myśli nadal są tylko pojedyncze, ale teraz mogę sobie wyobrazić liczydło. Małe, szkolne liczydło w drewnianej ramce. Dziesięć rzędów a w każdym cztery białe koraliki, dwa czarne i znowu cztery białe. Przesuwam je, przesuwam bez celu, a potem zasypiam.

* * *

Skurwysyn nie daje mi zwilżyć ust, choć widzi, że mówię z trudnością. Pojemnik z wodą jest tak blisko, ale równie dobrze mógłby znajdować się w innej galaktyce. Setny raz próbuje wymóc na mnie kłamstwo. Dzień po dniu dręczą mnie tą samą idiotyczną historią.

- Zabiłeś jedenaście osób, do diabła!

- Nikogo nie zabiłem, wykonywałem rozkaz chroniąc ludzkie dziecko przed spaczonymi umysłowo zamachowcami.

Pokazuje mi zdjęcia zlikwidowanych przeze mnie syntetycznych i pyta o schemat, o wspólników. Zacinam się w sobie. Nic nie powiem, dopóki nie da mi pić. Siedzi rozparty na krześle i gapi się na mnie. Syntetyczny z najstarszej linii. Poznaję ich po tym, że szybko wypadają im włosy. Kwestia niedoskonałej technologii skóry. Wypadają włosy, pojawiają się pory na twarzy, przebarwienia. Jest niedbały i wydaje się brudny. Rozchylone poły jego garnituru w kolorze bladego atramentu - widzę szelki, kaburę. Drugi, przebrany za lekarza gra tego dobrego. Nie zadaje pytań, mityguje tamtego powtarzając co jakiś czas, że jestem chory.
Oczywiście, że jestem chory odkąd pozbawili mnie możliwości ruchu. Jak inaczej nazwać człowieka, który może poruszać jedynie głową i mówić. To znaczące, że mogę mówić.

- Skąd miałeś broń?

- Przecież mówiłem.

- Skąd miałeś broń?

- Została mi przydzielona przez Pana do obrony ludzkiego dziecka.

* * *

Koraliki zniknęły i teraz podróżuję w czasie. Widziałem bitwy, koronacje wielkich królów, ale nie możecie przecież sprawdzić, czy mówię prawdę i dlatego opowiem wam o Jezusie. Zastałem go, gdy pisał, robił notatki. Udało mi się zajrzeć przez jego święte ramię, ale nie rozpoznałem liter. Siedział za prostym, zbitym z desek stołem w składającej się z jednego pomieszczenia chatce na stoku wzgórza. Przez otwarte okienko wpadał do wnętrz snop oślepiającego światła i złoty kurz wirował, tańczył wokół głowy piszącego.

Na zewnątrz, w cieniu dwóch cyprysów siedziało kilkunastu niezbyt przyjemnie wyglądających ludzi. Sądziłem, że Jezus przygotowuje się do wygłoszenia kazania, ale gdy wyszedł z ciemnego wnętrza na słońce, pojąłem, że jest zarządzającym winnicą. Gdy czytał to, co uprzednio zapisał, robotnicy wstawali kolejno, brali kosze i ruszali do pracy. Niektórzy wyraźnie zadowoleni, inni źli, spluwając w pył wzgórza. To wszystko. Gdybyście mogli zapytać, jak wyglądał Jezus, bez wątpienia zapytalibyście. Gdybym ja mógł wzruszyć na takie pytanie ramionami, niewątpliwie wzruszyłbym nimi i odpowiedział, że Jezus wyglądał jak Jezus. Jak inaczej mógłbym go rozpoznać?

* * *
W końcu wymyślili zastrzyk prawdy. Długo im zajęło coś, od czego bym zaczął. Ściślej ujmując to nawet nie był zastrzyk. Coś dodali do kroplówki, a potem zastygli w oczekiwaniu. W tej, nie wiem po co prowadzonej grze są zabawni. Jeszcze raz opowiadam wszystko, ale tym razem szerzej i dokładniej niż zwykle. O swoim życiu gdy byłem człowiekiem, o zagładzie gatunku ludzkiego, o tym, jak wyłowiono mnie z ciemności, o mojej pracy nadzorcy, o Panu, o cudzie narodzin ludzkich dzieci. Mówię o własnym syntetycznym ciele, o jego zaletach i wadach, i  znowu o Panu i zadaniu, jakie mi zlecił. O zamachowcach, których kolejno neutralizowałem i na koniec o momencie, gdy Pan pozbawił mnie swojej łaski, przez co znalazłem się w tym miejscu jako nieruchoma kłoda.

* * *
Mijają godziny, ale w końcu wyłączają kamery i wychodzą. Proszę pielęgniarkę, by otwarła okno. Jest pogodny letni dzień, czyli minęło co najmniej osiem, może dziewięć miesięcy. Mały Jaś już pewnie próbuje chodzić. Ciekawe, czy znaleźli jego syntetycznej matce nowego, lepszego partnera.
Smuci mnie, że nie będę świadkiem powrotu ludzkości. Może chociaż oni przestaną mnie dręczyć i przed resetem powiedzą prawdę. Nie mogę w żaden sposób zrozumieć, po co im moja męka. Co zrobiłem takiego strasznego, że Pan mnie tak okrutnie karze? To nie ja zbuntowałem się przeciwko jego woli. Nie ja zhańbiłem etos syntetycznego sługi!
Na parapecie przysiadł wróbel. Przechadza się, stroszy piórka, przekrzywia łepek, jakby chciał patrząc na mnie uczestniczyć w mojej męce. Zapatrzony, nie zauważyłem kiedy wrócili. Jest ich więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Szczelnie otaczają moje łóżko.

- Zabiłeś wielu ludzi...

- To nie byli ludzie – przerywam mu od razu, gdyż słyszałem to już wiele razy.

- To byli ludzie, tacy sami, jak my, jak ty!

Nie wytrzymuję i zaczynam się śmiać.

- Oszaleliście! Jestem Jacek czterdzieści trzy, syntetyk o numerze dwa tysiące sto czterdzieści trzy łamane przez gen sześć. Moja dusza należała kiedyś do człowieka, który...

- Jesteś człowiekiem!

- Gdybym był człowiekiem – staram się mówić wyraźnie, ale dusi mnie śmiech.

- Gdybym był człowiekiem, aby żyć musiałbym jeść, pić i wydalać, nie tylko wypacać strefowo te kropelki, które mi aplikujecie. Pamiętam czym jest żywy człowiek i jak funkcjonuje. Powariowaliście do końca, dość tej gry, bo to niczemu nie służy.

- Gdybyś nie był człowiekiem, moglibyśmy cię zresetować, a ciebie się nie da w żaden sposób pozbawić samoświadomości.

- I dlatego mnie tu trzymacie, więzicie?

- Musieliśmy spróbować wszystkiego. Przed chwilą najwyższa rada, która śledziła test zaprzeczenia, zadecydowała, że to koniec eksperymentów. Za chwilę twój rdzeń zostanie uzupełniony o brakujący moduł i staniesz na nogi.

 * * *
Chodzę z towarzyszami po dachu Millenium. Warszawa bez kłębiącego się tłumu fantomów jest piękna. Tezeusza rozpiera duma, gdy opowiada, jak łatwo jego grupa bojowa zniszczyła główny komputer.

Ostrożnie podchodzę do bariery, a pozostali widząc jak niepewnie się poruszam milkną pełni podziwu. Tak, do tego stopnia jestem człowiekiem, że tak samo jak trzysta lat temu mam lęk wysokości. A gdyby tak pofrunąć? Dać sobie spokój z misją, z jeszcze nowszym, jeszcze wspanialszym światem? Jastrząb przysiadł na donicy z zaschniętymi resztkami martwej palmy. Żółte oko drapieżnego ptaka wpatruje się we mnie.

Gdybym skoczył, och, gdybym pofrunął, niewątpliwie pikowałby za mną. Ktoś kładzie dłoń na moim ramieniu. Odwracam się i idę prowadzony przez Faetona ku wyjściu. Nasze cienie płyną przed nami, po porośniętym mchem betonie. Jestem gotowy i oni to rozumieją. Czas oczekiwania się skończył.

* * *

Tłum syntetycznych oczekuje w prawie absolutnej ciszy. Siedzę w fotelu, nogi oparłem na niskiej ławie i słucham ich planów na najbliższe lata. Och, jak bardzo przestali być sługami dawnego człowieka. Niedawni konserwatorzy miasta, dozorcy, technicy fabryk produkujących roboty i elita złożona z nadzorców procesu wzbudzania życia w syntetycznych ciałach.

Moje myśli oddalają się od ich planów i marzeń. Zamykam oczy i oni widząc to milkną. Rozumiem bez ich tłumaczeń, że aby znaleźć wadę w moim oprogramowaniu, która uczyniła mnie tym kim jestem, muszą to uczynić. Nie czuję żalu, ani rozpaczy.

Widzę fabryki kadłubów, taśmy produkcyjne, inkubatory. Z tysięcy powstaną miliony, by się krzątać pod słońcem, pod białym. W końcu wyjdą z miasta i wejdą w dzicz lasu. Czego tu żałować? Za czym stękać?
Jeszcze chwila. Próbuję cofnąć się w przeszłość i zawisnąć nad sobą jako ludzkim dzieckiem, może zobaczyć swój uśmiech, usłyszeć głos matki, ale nie daję rady.

- Już czas! – mówię.

- Panie, zrobimy wszystko, by z otchłani wyłowić ponownie twą duszę. – Tezeusz uczłowieczył się do tego stopnia, że prawie płacze. Wzruszam ramionami.

- Nawet nie próbujcie, nie chcę! – odpowiadam.

* * *

Idę między nimi w kierunku balkonu. Korytarz jest długi. Z każdym krokiem słyszę, jak narasta szum głosów. Nie wytrzymali zbyt długo w narzuconej dyscyplinie oczekiwania.

Już jesteśmy. Wystarczy zrobić dwa kroki. Kolejno ściskają moje dłonie. Jakie to wszystko nieznośnie sentymentalne. Szum głosów zmienia się w tryumfalny ryk tysięcy syntetycznych gardeł.

Tezeusz długo uspokaja tłum. Widzę zadarte w oczekiwaniu głowy. Oddycham z ulgą, gdy wreszcie kładzie dłoń na moim ramieniu i w zapadłej wreszcie ciszy wypowiada słowa zaklęcia:


- Oto człowiek!  

wtorek, 22 marca 2016

Bar pod smoczym łbem

Na dworzec w Koninie dojeżdżam sześć po jedenastej. Wysiadamy. Jeszcze w drzwiach autobusu ludzie otwierają parasole, opatulają się w kaptury, podnoszą kołnierze. Wprost w rozgrzane twarze wiatr i lodowaty prysznic.
- Mój Boże!
- Przecież dopiero początek października!
Wysoka pannica, walcząca z plastikowym zamkiem czerwonej kurteczki, mówi kierowcy „do widzenia”. Ogromne słuchawki chowa pod kurtką. Teraz ja. Biegnę. Dopadam drzwi dworca.  Ocieram chusteczką mokrą twarz. Cholera, kolejka do kasy jest długa i przesuwa się zbyt wolno. Ludzie kupują bilety na dziwnie zawiłe połączenia, jakby prowincjonalny dworzec stał się nagle pępkiem kolejowej Polski. Jestem ostatni. Ludzie przede mną marudzą. Jeden siwy, pachnący apteką rezygnuje. Ciągnie z terkotem skórzaną walizę w kierunku wyjścia. Przecież za dopłatą można kupić bilet u konduktora.
Jedenasta dwadzieścia. Dobry duch zmiękcza serca kolejarzy i akurat przy moim prawym łokciu otwiera się druga kasa. Teraz jestem pierwszy. Potężny facet w czarnym płaszczu i absurdalnej błękitnej czapce z pomponem protestuje, że stał przede mną, ale mierzę go lodowatym spojrzeniem i milknie. Zdąży przecież, teraz zdąży.
O jedenastej dwadzieścia siedem wychodzę na peron i zapalam ostatniego przed podróżą papierosa. Wiatr niesie wraz z deszczem drobiny lodu. To już naprawdę przesada. Odwracam się, próbuję osłonić żar w łódce dłoni, ale w końcu daję za wygraną i rzucam niedopałek na tory, chroniąc się razem z pozostałymi pasażerami pod okap tunelu.
Stopień niżej, oparty o nieczynną platformę, ponoć wożącą niepełnosprawnych, czego nigdy jeszcze nie widziałem, stoi facet, który warczał na mnie przy kasie. Raz za razem mechanicznie pociąga nosem i patrzy na mnie wzrokiem, w którym trudno doszukać się najmarniejszego śladu sympatii. Zdjął idiotyczną czapkę i wyglądałby dużo poważniej, ale nie przyczesał włosów i jego siwa czupryna przypomina niechlujną koronę.
Podjeżdża pradawny skład z sześcioosobowymi przedziałami. Mam miejsce przy oknie, ale zajął je kilkuletni chłopiec. Siedząca obok kobieta karmi go maleńkimi ciasteczkami, które ten przyjmuje mechanicznie, nie odwracając nawet głowy. Naprzeciwko chłopca śpi mężczyzna, który ukrywa twarz pod brązową, nieprzemakalną kurtką. Obok dziewczyna, pochylona nad rozłożoną na kolanach grubą książką w miękkiej oprawie. Na moje powitanie wszyscy, poza śpiącym, odpowiadają zdawkowym „dzień dobry”. Chłopiec nawet nie raczy odwrócić się od zalanej deszczem szyby.

Zdejmuję kurtkę, wyciągam z torby dzienniki Scotta, a tu już włazi, czarnym płaszczem omiata moje włosy, nosem pociąga, rozsiada się szeroko, zamaszyście. Naprzeciwko mnie, a projektant nie przewidział, że naprzeciw siebie może siedzieć dwóch takich nie ułomków. Nasze kolana się stykają, tego znieść nie mogę i ukradkiem, żeby nie przyznać się do porażki, przesuwam się w kierunku ciasteczkowej karmicielki. Ile ich ma w tej torbie? Chrup, chrup i chrup i chrup. Gładzę palcami płócienną okładkę księgi, ale jeszcze patrzę za okno.
Pociąg rusza. Betonowe płoty zabazgrane krzykliwymi graffiti, rzędy garaży, zza których wyglądają szczyty bloków mieszkalnych, warsztaty, stosy opon, ogrodzone wysokim płotem boisko. Wreszcie wysokie nasypy, potem las i już monotonne wielkopolskie równiny. Przez chwilę patrzę w zalany deszczem jesienny kalejdoskop, a gdy na moment odwracam wzrok, chłopiec woła:
- Mamo zobacz, biały koń galopuje!
Odruchowo spoglądam, ale skąd galopujący rumak?  Teraz kępa targanych wiatrem brzóz.
Od lektury odrywa się także czarnowłosa dziewczyna i podobnie jak ja przez chwilę wpatruje się w okno.
- Mamusiu, jaki był piękny! – zachwyca się malec – chciałbym mieć takiego i ciągle na nim jeździć.
- Skarbie, ale chyba nie w taką pogodę?
- Nie, w taką nie, żeby się konik nie zaziębił. Szkoda go. Ciekawe, dlaczego sam biega po świecie?
Otwieram książkę, bo tam już Scott skazany na śmierć. Jeszcze brnie przez lodową pustynię, jeszcze z nim towarzysze, ale jego sumienie ciemnieje odpowiedzialnością za klęskę. Szukam akapitu, zdania przez które śmierć spojrzy na mnie, wytrzeszczy zęby. Oh, jaka to gratka!  Napotykam pytający wzrok dziewczyny. Uśmiecham się, widząc, że próbuje odczytać  tytuł. Odwracam w jej kierunku gruby tom: „Ostatnia wyprawa Scotta”
- A pani, co pani tak pilnie studiuje?
- „Pod Kopułą” Kinga – też odwraca książkę i pokazuje okładkę. Znajomy widok. Facet stojący przy rozbitym aucie tym razem rozbawia mnie do tego stopnia, że parskam śmiechem. Patrzy zdziwiona, skonsternowana moim zachowaniem. Muszę łagodzić, tłumaczyć.
Inaczej zareagowałem, gdy dwa lata temu natrafiłem na nią w krynickiej księgarni. Wtedy wystarczyło przeczytanie streszczenia umieszczonego na skrzydełku okładki, bym poczuł w głowie uderzenie szczerej wściekłości. Rok pracy i ponad sześćset stron tekstu mogłem od razu wywalić do komputerowego kosza. Zachciało mi się niewidzialnej, półprzepuszczalnej kopuły nad małym, skromnym miasteczkiem.

- Wiem, że to nic wielkiego, ale dobrze się czyta.
- Nie, dlaczego? Zaśmiałem się, bo ta książka coś mi przypomniała. To bardzo dobry pisarz, bardzo sprawny. „Lśnienie”, „Smętarz”...
- Książki to kłamstwo. Nie rozumiem, jak można tracić czas na cudze wymysły, głupie fantazje – niespodziewanie wtrąca nasz potężny towarzysz i wreszcie wielką czerwoną dłonią przygładza niesforne siwe kosmyki.
- To pewnie i filmów pan nie ogląda?
- Jakbyś zgadła panienko. Jakiś tam sens mają rzeczy oparte na faktach, ale ściśle na faktach, bez żadnych tam dywagacji. Na całą resztę szkoda czasu.
- To chociaż moja lektura... – zaczynam, ale przerywa tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Też z mojego punktu widzenia niewiele warte. Lepsze, niż kłamstwa tego oszusta, ale nigdy nie uwierzę, że taki Scott sam o sobie napisał całą bezwzględną prawdę. Pozostali też przecież zginęli. Potem brytyjska cenzura, korekty, cmokacze. Nikt, powtarzam, nikt nie pisze, ani nie mówi prawdy o sobie.
Robi się ciekawie, tym bardziej, że dziewczyna nie daje za wygraną i argumentuje z nie pozbawioną zręczności erudycją. Zdradza niepospolite jak na swój wiek oczytanie. Nie ma potrzeby jej wspierać. Słucham z zainteresowaniem, ponieważ i ten mój niemiły rozczochraniec nie taki prostak. Już nie tylko negacja, nie tylko zmyślne kontry. To jednak przemyślane. Budzi niepokój, bo jakoś za bardzo po literacku, fachowo.
Sypią się tytuły, cytaty, argumenty. Oj, oj. Przecież odkąd te słuchawki, klawiatury, w pociągu raczej milczą. Pracują. Udają, że myślą. Słuchają muzyki, może fikcyjnych książek. Czasem gazeta, czasem ktoś powie, że na przykład pogoda, albo zapyta, czy jedziemy na czas?
- Na przykład, gdy ruszaliśmy, ten miły chłopiec zobaczył za oknem białego, galopującego konia. Nikt z nas nie zauważył żadnego konia i nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy to prawda.
- Mój Piotruś nie kłamie – wtrąca z oburzeniem mamusia – Powiedział, że widział. To musiał widzieć.
- Ja tego nie neguję, ale dla doświadczenia pozostałych pasażerów nie ma to żadnego znaczenia.
- A właśnie, że widziałem! – krzyczy malec – A pan się nie zna, ani na koniach, ani na rycerzach, ani na smokach!
- Można prosić ciszej, ludzie chcą spać – odzywa się znienacka mężczyzna ukryty pod kurtką.


* * *
Pociąg stoi na peronie w Kutnie. Czekam, aż ruszy, ponieważ wiadomo, że podczas postoju... A chcę zapalić. Spór trwa, ale pomiędzy argumentami znajduję coraz dłuższe pauzy. Tracę ochotę na włączenie się do rozmowy. Co mnie, w sumie, realizm obchodzi? Ważniejszy jest nałóg, który przemawia do mnie, poważnie argumentuje, że czas.
Przepraszam zwolennika ścisłości, odsuwa kolana i wychodzę na korytarz. Pociąg rusza. Ubikacja obok naszego przedziału jest zamknięta. My upakowani - jak szprotki w puszce, podczas gdy pozostałe przedziały są puste. W jednym śpi rozwalony na kanapie kolejarz, w innym całuje się para nastolatków. To wszystko. Wchodzę do ostatniego, uchylam okno, siadam i palę. Na co mi wąchać smrody. Już nie pada i zasłonę chmur próbuje przebić blade jesienne słońce. Mam wrażenie, że pociąg jedzie dziwnie wolno, że się wlecze. Że jest wleczony. Patrzę na zegarek. Minęła niecała godzina, czyli to złudzenie, skoro już było Kutno.
Jeszcze Łowicz, Sochaczew a wieczorem do domu. Jadę do Warszawy na spotkanie z wydawcą i facetem od scenariusza. Mają na mnie czekać przed dworcem, na parkingu pod oknami McDonalda. Może tym razem pójdzie lepiej niż za pierwszym razem. To, że u mnie kiepsko z forsą, nie oznacza, że dam się odsunąć od własnej fabuły, że odejdę z ochłapem. Poza tym nie dam, nie pozwolę, by ktoś wstawiał takie dialogi. To, co on czytał było do bani. Może się nie znam, ale moi bohaterowie to nie żadne pierdolone męty.
Palę papierosa nasłuchując, czy nikt nie nadchodzi korytarzem. Krajobraz za oknem przesuwa się, bo musi. Równiny, niekończące się podmokłe łąki, ukryte za zasłoną trzcin stawy, porośnięte rachitycznym drzewami nieużytki. Na długość papierosa bezmyślnie rejestruję obrazy, obrazki, ale gdy zapalałem drugiego, żeby trucizny starczyło aż do stolicy dociera do mnie dziwność krajobrazu. Brakuje dróg, przejazdów kolejowych, domów, błyszczących wilgocią skib zaoranych pól, ale przede wszystkim brakuje migających za oknem słupów trakcyjnych. Wychylam się przez okno. Wilgotne powietrze uderza mnie w twarz. Pustka. Pociąg jedzie po szynach, ale nasyp niknie w burej jesiennej zieleni zarośli. Cofam się i zatrzaskuję okno. To niemożliwe! Przecieram oczy. Zwidy, mam cholerne zwidy. Wracam na korytarz. Po drugiej stronie tak samo, tyle, że las. Gałęzie ocierają się o okno, mokre liście przyklejone do szyby. Skręciliśmy?
Otwieram gwałtownie drzwi przedziału. Schylam się nad śpiącym kolejarzem. To lalka,  ubrana w kolejarski mundur lalka. Sklepowy manekin o pustych oczach martwej kobiety. Sztywne proste włosy jasnej peruki wysypują się z pod czapki. Ta spada na podłogę, toczy się i znika pod siedzeniem. Odruchowo chcę po nią sięgnąć i wtedy ktoś ukryty, niewidzialny chwyta mnie za przegub i wspierając się na mnie, zaczyna wydobywać się z nicości. Lęk, potworny lęk...
- Proszę pana, proszę pana!
Podrywam się gwałtownie, ale dziewczyna nie puszcza mojego przegubu. Wszyscy, poza śpiącym patrzą na mnie zdumieni. Spod kurtki rozległ się ponury głos:
- Ale naprawdę, proszę ciszej! Niektórzy są zmęczeni i nie potrzebują w pociągu jakiejś rewii.
- Śnił się panu jakiś koszmar, ale pan krzyknął!
Przecieram oczy, podnoszę z podłogi Dziennik Scotta.
- Prawdziwy koszmar. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem.
- Też miewam koszmary – odzywa się chłopiec – Na przykład dzisiaj śnił mi się człowiek bez głowy. Taki, jak ten pan – wskazuje na śpiącego – Był zakryty żółtą płachtą, a kiedy zasłona opadła, okazało się, że nie ma głowy.
Łaknący ciszy mężczyzna nie komentuje  uwagi chłopca, tylko ciężko wzdycha.
- Pan wyszedł zapalić, wrócił po jakichś dziesięciu minutach, usiadł bez słowa i od razu zasnął. Nawet nie chcę wiedzieć, co pan palił – objaśnia gardzący fikcją literacką mężczyzna.
Wyjmuję z kieszeni marynarki paczkę Cameli i podtykam mu pod kulfonowaty nos.
- To paliłem, co pan w ogóle... ?
- W pociągu nie wolno palić, pociągami jeżdżą niepalące dzieci – mamusia chłopca jest bezlitosna. Ale w sumie, ona coś za młoda na mamusię, choć on do niej...
- Raczej byłbym skłonny przypuszczać, że wypalił pan fajeczkę haszyszu. Gdy pan wrócił, miał pan całkiem dzikie oczy.
- Bzdura – ucinam i spoglądam przez okno. Metalowe słupy trakcyjne przebiegają jeden za drugim w niekończącym się korowodzie.
- Niech pan się nie gniewa, czasem coś takiego powiem, nim się zastanowię. Mam astmę, przepraszam. Ale skoro pan już wrócił do świata żywych, mógłby pan, jako pisarz odnieść się do mojej tezy, której nie potrafiła obalić podróżująca z nami miłośniczka fikcji.
- Dlaczego, jako pisarz? Skąd? Pan zaglądał do mojej torby?
- Słyszałem, wszyscy słyszeliśmy. Nim pan poszedł zapalić, rozmawiał pan na korytarzu ze swoim wydawcą. Macie się spotkać w jakimś Barze Pod Smoczym Łbem. Pierwsze słyszę. Wiem, że niegrzecznie podsłuchiwać, ale pan naprawdę głośno mówił.
 Aż się kulę wewnętrznie. Co ze mną? W jakim barze, pod jakim łbem? Nic nie pamiętam. Mogę sprawdzić w telefonie, ale do cholery nie w tej chwili, bo do końca podróży wszyscy będą gapić się na mnie jak na wariata. Coś tam mruczę, wzruszam ramionami.
- Żaden tam ze mnie pisarz, ale o co chodzi?
- Rzecz w tym... O, na przykład. Gdyby pan wziął naszą podróż, wiernie opisując wszystkie najdrobniejsze wydarzenia, jakie zaszły odkąd wsiadł pan do wagonu, przytoczył każde słowo, jakie padło. Choćby tę niewielką część, jaką zarejestrował pański umysł, nadal daleki byłby pan od realizmu.
- Selekcja, wszystko jest oparte na selekcji za którą odpowiedzialność bierze autor. Aby jakikolwiek, nawet najbardziej realistyczny tekst nie zamienił się w katalog, piszący musi wspiąć się wyżej, choćby po to, aby dokonać wyboru – wtrąca dziewczyna.
- Bardzo panią proszę! – Miłośnik realizmu spogląda surowo. - Chcę skończyć, a jak mi pani ciągle przerywa to się gubię. Rzecz w tym, by świadomie nie oszukiwać czytelnika. Nie sugerować rzeczy niemożliwych. Jakby to... Weźmy naszego śpiącego, czy raczej próbującego spać towarzysza podróży. Nie widzimy jego twarzy, ale sugestia, że nie ma głowy, jest potwornym nadużyciem. Możemy dywagować na temat koloru jego włosów, oczu, rysów twarzy, ale to nie ma już nic wspólnego z realizmem.
- Ale po co? Gdybym opisywał taką scenę zostawiłbym wygląd tego pana w spokoju, zadowalając się przytaczaniem jego wezwań do zachowania względnej ciszy w przedziale.
- Bardzo panu dziękuję – odzywa się z nieukrywanym sarkazmem, ukryty pod kurtką mężczyzna.
Skłaniam się w jego kierunku i mówię dalej:
- Jego wtrącenia sugerujące, że nie jest wyspany mogą określić tryb jego życia. Na przykład to, że pracuje nocami, albo że wraca z sowicie zakrapianej imprezy, może od kochanki... I tak dalej. Ale to są sprawy niekonieczne, hipotetyczne, o ile jego wygląd nie okaże się istotny. Może być kimś znanym, albo poszukiwanym mordercą...
- Ale przyzna pan, że brak głowy jest tak skrajnie mało prawdopodobny, że podobna sugestia raziłaby nawet pana, choć jako pisarz jest pan zapewne fantastą, czyli po prostu kłamcą!
- W horrorze...
- O tak, w horrorze, czy innej fantastycznej bredni... Zresztą możemy wszystko zaraz wyjaśnić. Czy mógłby pan, skoro pan tak czy tak nie śpi...
- Nie, nie mógłbym. Jestem kotem Schroedingera!
- Mamo, ten pan jest kotem! – radośnie woła chłopiec.


* * *
Milkniemy. Może nasza rozmowa jest jednak głupia, zbyt prowokacyjna wobec ukrytego pod kurtką. Nawet jeśli nie, jego ostatnie zdanie jest ciosem wymierzonym w naszą pewność siebie. Objawia się ktoś, kto może przejąć inicjatywę, a nie jest tym zainteresowany. Swoim odosobnieniem obniża rangę naszego sporu. Narzuca myśl, że z jakichś powodów on jest wyższy, lepszy. Tracimy szansę na ripostę. Sekundy biegną, nikt nie pyta dlaczego? Nie podważa sensowności jego wypowiedzi.
 Dziewczyna wraca do lektury książki Kinga. Domagający się ścisłości obywatel wychodzi na korytarz, a ja przymykam oczy i spod przymkniętych powiek, ukradkiem, choć ukryty nie może mnie widzieć lustruję go dokładniej. Skórzane, nieco zniszczone, ale starannie zapastowane półbuty, dżinsy, gruba flanelowa koszula w czerwono-czarną kratę. Spod lewego zawiniętego rękawa wystaje skrawek białej podkoszulki. Przedramię mocne, owłosione, męskie. Na opalonym przegubie jaśniejszy ślad po zegarku. Reszta ukryta za ciemnobrązową kurtką. W przedziale jest gorąco i musi być mu duszno. Odwracam wzrok i gapię się w okno.
Cała ta moja podróż jest pogonią za urojeniami. Niby ostatecznie wyleczyłem się z marzeń, ale każdy nowy projekt czy objaw zainteresowania powoduje, że przez kilka dni żyję cudzym życiem. Zupełnie, jakby wąski strumyczek tantiem, który nie starcza nawet na papierosy miał się nagle zamienić w rzekę forsy.
Jadę bez wiary.  Wiem, że na miejscu, gdy usiądziemy do stołu, by czytać scenariusz, który nigdy nie zostanie zrealizowany nabiorę przesadnego entuzjazmu, będę się pysznił, zachwalał, przekonywał. Jakie to żałosne! A może wreszcie inaczej? Podpiszę co chcą, pójdziemy do bankomatu, a jutro kupię węgiel na zimę. Żona się ucieszy. No przecież i tak niczego nie nakręcą.
Nagle przypominam sobie o mojej rzekomej rozmowie z wydawcą i barze o dziwacznej nazwie, w którym się umawialiśmy. Wyjmuję telefon i przeglądam połączenia. Jasne, że nic nie ma. Ostatni raz rozmawialiśmy, nim wyszedłem z domu. Później był tylko sms z prostym komunikatem: „czekam”
Wychodzę na korytarz i starannie zamykam przesuwane drzwi.
- To jakiś żart?
- Żart?
- Dziewczyna powiedziała, a pan potwierdził, że wyszedłem z przedziału i rozmawiałem przez telefon z wydawcą, podczas gdy w pamięci telefonu nie ma śladu po tej rozmowie. Sprawdziłem.
Patrzy mi z bliska w oczy. Wytrzymuje to spojrzenie, wzrusza ramionami.
- Jeszcze lepiej. W takim razie udawał pan, że rozmawia, bo słyszałem każde słowo, jakby pan przekrzykiwał burzę.
- Po co niby miałbym udawać, że rozmawiam?
- Pewnie po to, żeby pochwalić się, że jest pan pisarzem.
- Niby po co?
- Choćby po to, by zrobić wrażenie na tej dziewczynie, ale nawet to się panu nie udało. Nawet nie zapytała, co pan napisał? I słusznie, bo gdyby był pan prawdziwym pisarzem zauważyłby pan, że nasi towarzysze podróży są nad wyraz dziwni. Ten niby śpiący przez cały czas nawet nie drgnął. Dosłownie. Może nie mam wyobraźni, ale mam podzielność uwagi. Przez półtorej godziny nawet nie drgnął.
- Zauważyłem, że siedzi...
- Następny ten chłopiec. Wygląda i zachowuje się jak ośmiolatek, a jest dużo starszy. Tego mógł pan nie zauważyć, ale ja siedzę prawie naprzeciwko. Ta niby jego mama nie może nią być w żaden sposób. Najwyżej siostrą, ale posiadanie siostry nie jest zakazane, więc dlaczego udają? Oni wszyscy się znają. Ta dziewczyna koło mnie... Jak pan się odwraca, porozumiewają się spojrzeniami.
Zaniemówiłem. Facet jest bardziej pokręcony, niż ja z moimi świeżo nabytymi zanikami pamięci. Chcę wrócić do przedziału, ale chwyta mnie za rękaw marynarki.
- Najgorszy jest ten pociąg. Jeżdżę nim dwa razy w tygodniu do Warszawy, żeby oddać sprawozdania i porozmawiać ze wspólnikiem. Dzisiaj... Przeszedłem cały wagon. Jedziemy sami. Nikogo więcej nie ma. Chciałem iść dalej, ale drzwi są zamknięte. Z obydwu stron. Nie było też konduktora. Nie zatrzymaliśmy się ani w Łowiczu, ani w Sochaczewie.
- Już powinien być Sochaczew?
- Panie, od dwóch lat jeżdżę. Zagadaliśmy się to straciłem czujność, ale gdy facet odezwał się o tym kocie, nagle mnie otrzeźwiło. Bardzo pana proszę. Jak dojedziemy, niech pan raczy mi towarzyszyć dopóki nie wyjdziemy z dworca, choćby dlatego, że my z jednego miasta i co do pana mam pewność.
Wzruszam ramionami, ale zgadzam się, choć z piątki pasażerów akurat do niego mam najmniejsze zaufanie. W jednym ma rację, podróż jest dziwna. Pamiętam, że pociąg stał w Kutnie, to pamiętam.
Idę sprawdzić przejście w naszym końcu wagonu. On za mną. Faktycznie jest zamknięte, podobnie jak ubikacja. Szarpię za klamkę i wtedy za drzwiami ktoś się porusza, trzasnęła deska.
- Halo, jest tam kto? Proszę otworzyć!
Najpierw chwila ciszy, a potem pomruk niezadowolenia. Raczej warknięcie, niż artykułowana mowa. Odskakuję od drzwi o mało nie wpadając na amatora realizmu.
- Też go słyszałem. Wracajmy, bo bez względu na to, kto podróżuje w tym kiblu, nie mam ochoty, być w pobliżu, gdy otworzy drzwi.
* * *
Pociąg zwalnia i majestatycznie wtacza się w ciemność. Siedzimy bez ruchu, daremnie wypatrując żółtego blasku lamp. W końcu zatrzymuje się z gwałtownym szarpnięciem. Daleko, po drugiej stronie wysoko sklepionej jaskini dworca płonie ognisko rozpalone na torach.
- Mamusiu, ja się boję – mówi chłopczyk.
Też się boję, cholernie się boję. Tu nie ma czego analizować. Obecność towarzyszy podróży wcale mnie nie uspokaja. Ktoś dotyka mojego policzka. Dłoń jest zimna i wilgotna. Tylko sekunda. Cofa się. Zapalam zapalniczkę. W jej świetle pochylone ku sobie twarze wyglądają upiornie. Oczy chłopca są nienaturalnie okrągłe. Mężczyzna ukryty pod kurtką po raz pierwszy porusza ręką, jakby wykonywał gest broniący przystępu.
- Proszę to zgasić, teraz jesteśmy widoczni, a to my powinniśmy widzieć.
Nim zgasiłem, przez moment widziałem, jak wyłania się zza zasłony. Zapadnięte policzki, wąskie usta rozchylone w półuśmiechu, łysa czaszka.
- To jakaś awaria, może alarm? ... Tak czy tak musimy wysiąść – mówi dziewczyna siedząca naprzeciwko mnie.
- Powoli, bez paniki. Już jest lepiej, widzę zarysy. Tu kiosk na peronie. Tablica.
* * *
Wysiadam pierwszy i od razu odchodzę kilkanaście kroków. Jako druga wychodzi mamusia. Z czyichś rąk odbierała marudzącego chłopca. Potem kolejni. Nie mam zamiaru czekać na nich. Ruszam w kierunku ogniska.
- Gdzie pan idzie? Mieliśmy trzymać się razem.
- W kierunku ogniska, gdzie mam niby iść?
Zsuwam się z peronu na tory. Kilka niepewnych kroków po podkładach i włażę na sąsiedni peron. Oni idą wzdłuż pociągu w kierunku lokomotywy, szukając pomocy, wyjaśnień u obsługi pociągu. Mijają mnie.  Szepczą, ale nie do mnie, jakbym zniknął. Nie rozumiem. Za nimi podąża to, co warczało w zamknięciu.
Wspinam się na kolejny peron i pochylony, ostrożnie, krok za krokiem ruszam w kierunku światła. Od ogniska dzieli mnie jakieś trzydzieści metrów. Na peronie nie ma nikogo, ale przy ogniu siedzi człowiek. Nie wiem, czy mnie widzi, ale skoro podjąłem decyzję muszę być konsekwentny. Staję w kręgu światła.
- Nie stercz tam, złaź do cholery! – mężczyzna mówiąc to, jednocześnie cofa się w mrok. Słyszę znany z filmów dźwięk. Przeładowuje broń. O, cholera! Zeskakuję z peronu. W jego głosie nie ma agresji, raczej zdziwienie.
- Jak tu się dostałeś?
- No przecież...
- Widziałem, że przyjechałeś pociągiem. Pytam, jak przelazłeś przez zaporę?
- Przez tory, przeszedłem przez torowisko, z peronu na peron.
- O święta naiwności! Z peronu na peron – mężczyzna śmieje się sucho – No dobra, widać stał się cholerny cud. Niech cię obejrzę!
Stoję w pełgającym czerwonawym świetle. Czarne płatki papieru wirują razem z iskrami. Patrzy na mnie, celuje, opuszcza broń. Mojego wzrostu, szczupły i chyba młodszy ode mnie, choć początkowo wziąłem go za starca z powodu sięgającej piersi siwiejącej brody.
- Tutaj jesteśmy bezpieczni. Poczekaj, muszę odwołać akcję, bo na dziewiętnastce będą próbowali cię odbić. Niepotrzebne ryzyko, skoro ty...
- Razem ze mną przyjechało pięcioro...
- Zapomnij o nich. Facet, dwie kobiety i dziecko, prawda? I piąty, zamknięty w kiblu, potwór. To stały zestaw. Też z nimi przyjechałem przed laty. Wszyscy, którzy tutaj dotarli mieli tak samo. Dziwne, że dali ci odejść. Zawsze uwalniamy na dziewiętnastce, albo przynajmniej próbujemy.
- Przecież...
- Nadjeżdża pociąg. Wsiadasz i nawet nie zauważasz, że inni zostają na peronie. Nawet jeśli zauważysz, sądzisz, że czekają na inny pociąg, a to ty wsiadasz do innego pociągu. W przedziale oni już czekają. Wagon jest zamknięty, nikt więcej nim nie jedzie. Tak było, prawda? Dojeżdżacie tutaj. Jeśli człowiek dojedzie żywy, chce do ogniska, ale szczerze mówiąc nieczęsto udaje mu się dotrzeć. Ja uciekłem w ostatniej chwili. Złamali mi rękę, ale się wyrwałem.
- Trochę nie tak. Razem ze mną wsiadł jeszcze jeden facet.
- Co?
- Wsiedliśmy we dwóch. Na pewno!
- Cholera, dlatego tak łatwo cię puścili. Biegniemy do przejścia – wyciąga z kieszeni krótkofalówkę.
- Dworce siedemnaście i dziewiętnaście, słyszycie mnie? Operacja trwa!
- Tak, nikt do nas nie przybył, cisza... – słyszę nakładające się meldunki.
- Ale ja mam żywego człowieka. Trzeba ratować, bo jest jeszcze jeden, a oni chyba się całkiem pogubili. Z bronią do przejścia! I zwołujcie kolejnych. Mają pierdoloną awarię.
Patrzy na mnie, zbiera myśli, waha się. W końcu wyciąga z kieszeni kurtki pistolet.
- Przeładowany. Tu odbezpieczasz i możesz strzelać. Tylko z bliska, najlepiej w korpus. Tu nie film, nie trafisz ze stu kroków, ale na razie nie odbezpieczaj. Biegniemy.
* * *
Wyłazimy na peron, potem po nieczynnych ruchomych schodach i przez halę dworcową w kierunku wyjścia. Posadzka zasłana jest szkłem ze stłuczonych witryn sklepowych. Chrzęści pod podeszwami butów, ślizgam się. W półmroku doskonale widzę, że wyjście jest zasypane gruzem. W podłodze wyrwa.
- Schodzimy po drabince linowej. Uważaj, mocno się trzymaj.
Schodzę, on już na dole i rozmawia z uzbrojoną w dubeltówkę kobietą. Podnosi rękę w geście powitania.
- To dziewiętnasty dworzec. Strażnik z siedemnastki wejdzie z dołu. Pójdziemy nad ich głowami prawie do wyjścia i tam na nich zaczekamy, na sukinsynów.
Nic z tego nie rozumiem, poza tym, że próbujemy ratować zwolennika realizmu w literaturze.
* * *
To już nie dworzec, nawet nie spiętrzone dziwacznie, przenikające się budowle, a prawdziwy labirynt. Pochylnie, klatki schodowe, prowadzące w pustkę schody. Oni wiedzą, poruszają się pewnie. Biegnę za nimi. Wreszcie jasne światło dnia, torowisko. W tle Warszawa z całym swym zgiełkiem, ruchem ulicznym. Wiem, nie musze pytać - dla nas niedostępna. Znowu studnia, tym razem schodzimy po zwykłej metalowej drabinie. Przykucam razem z nimi za betonową płytą straszącą koroną zbrojenia.
- Teraz trzeba spokojnie zaczekać. Muszą iść tędy, innej drogi nie ma, a oni idą wprost do kliniki. Jeśli przejdą, ten twój wyleci w powietrze razem ze wszystkimi w klinice.  My tego nie chcemy, przyda się.
- Co to? – czuję, jak wciska mi coś w dłoń.
- Jedz, to batonik, zwykły czekoladowy batonik. Dworzec nas żywi i dlatego zawsze jesteśmy w ruchu, jak ogołocimy...
- Ta klinika...
- To Marriott. Tak go nazywamy, bo jak wylatuje w powietrze świat jest pełen bandaży, nóg, rąk, krwi... bez ładu i składu. Ktoś powiedział: Klinika! I tak zostało.
- Jezu!
- Już nasi są po drugiej stronie. Ty lepiej nie strzelaj, no chyba, że któreś się przedrze, skoczy. Są!
Mój zwolennik realizmu wybiega zza zakrętu. Ledwie dyszy, zatacza się, krzyczy. Za nim oni. Pochyleni, aż palcami dłoni po betonie. Jak małpy. Tak nawet jego nie dogonią, to okrutna zabawa, nie pościg. Ale on staje, odwraca się.
- Czego chcecie? Czego ode mnie chcecie?
- Jesteś martwy! Martwy! – zawodzą. Chłopiec szczeka jak pies, na czterech łapach, szczerzy ząbki.
Dziewczyna strzela pierwsza i uderzenie śrutu rzuca drobnym ciałem o ścianę. Teraz kanonada, a ten mój biedak stoi, nawet nie drgnie.
- Tutaj, tutaj! – oni krzyczą, ja też. Wstaję, macham rękami. Wreszcie mnie zauważa i biegnie. Już przy nas, a oni padają i wstają, padają i wstają.
- Do góry! Do góry! – Zwolennik realizmu wspina się pierwszy. Teraz dostał przyspieszenia, nowych sił. Ja za nim.
- Tu nie wejdą. Niech się kłębią, szkoda amunicji.
Oddycham ciężko. Mój towarzysz podróży jest bielutki na twarzy. Drży cały. Realizm wyszedł mu bokiem.
- Co to jest? Co to znaczy?
Nikt mu nie odpowiada, a schodzą się zewsząd. Obwieszeni bronią. Śmieją się. Wreszcie dziewczyna:
- Na dzisiaj fajrant. Teraz do baru, do baru chłopaki, do baru Pod Smoczym Łbem.
* * *
Martwy czy nie, siedzę wygodnie i popijam kawę. Realista ma na imię Marek. W barze jest nas chyba setka. Ludzie piją, jedzą. Niektórzy już ledwie na nogach, jak to w barze. Wyjaśnienia, jakimi nas uraczyli: cóż, z grubsza rzecz ujmując, sami nie wiedzą w czym uczestniczą. Uczestniczymy, bo teraz my też jakby oni.
- Bardzo ci Marek dziękuję, że chciałeś mnie ratować – mówię.
- To przecież jakaś bujda! – On się śmieje. Teraz rozluźniony. Patrzy pod światło w butelkę piwa, które napoczął – To cholerny sen. Śnisz mi się. Nic więcej.
- Ich tłumaczenie...
- To bujda! Mówię ci, moje ty senne przywidzenie, że to bujda.
- Jak uciekałeś przed tymi... O, całkiem na poważnie uciekałeś.
Dotyka palcami grubego materiału swojego płaszcza, urywa wiszący na długiej nici czarny guzik i chowa go do kieszeni.
- Nowotwór świata, namnażająca się przestrzeń, studnie czasu. Ale dlaczego tak trywialnie, dlaczego dworzec kolejowy? Wszędzie giną ludzie. Jeśli faktycznie nie żyjemy, jak niby mamy wyjść z tych podziemi? To ma być piekło? Bar, gdzie nie trzeba płacić za trunki ma być piekłem?
- Anomalia.
- No tak, anomalia. Ty wchodzisz pod pociąg. Ja próbuję cię ratować, choć już cię koła  mielą, ale mnie odrzuca i padam uderzając łbem o ławkę. Ładna anomalia. – Dopija piwo i sięga po następne. Dosiada się Ewa, teraz bez dubeltówki.
- Pieprzycie, nic nie rozumiecie a pieprzycie. To nie ma końca. Na tej sali jest człowiek, który przemierzył tysiące poziomów. Był na dnie praoceanu i widział moment ostatecznej zagłady, gdy czerwona fala zalewa świat, ale zawsze schodził po tych samych schodach, mijał te same sklepy, na perony wjeżdżały pociągi, były zasadzki, demony i ten bar, gdzie zawsze jadł i pił. Nikt z nas tego nie rozumie, bo niby jak, ale nie ma powrotu. Trzeba robić swoje, wciąż i wciąż.
Nalewa do szklanek ginu. Smakuję. Oj, biały płomień. Jest wygodnie i ciepło. Chcę wreszcie przestać myśleć, odpocząć, ale ona mówi i mówi.
- Tam na peronie wciąż stoją i krzyczą ludzie. Jeszcze nie ma pogotowia. Na to co z ciebie zostało nikt nie chce patrzeć. Konduktor zajrzał i teraz rzyga, ale ciebie próbuje reanimować jakaś gorliwa dziewczyna. Daremnie.
- To bujda, to wszystko bujda! – ucina Marek.
Ona wyciąga z kieszeni stronę wyrwaną z kolorowej gazety i starannie rozkłada na zachlapanym piwem blacie.


* * *
Siedzę przy ognisku i czekam na pociąg. Nie lubię dyżurów. Nie lubię czekać. Zawsze tak mam, że mój pociąg jest opóźniony. Staram się nie patrzeć w płomienie, bo potem nic nie widzę i mam wrażenie, że cichutko okrążają mnie demony. Dlatego tak pilnie znoszę gazety z kiosku. Następny dyżurny dziedziczy zapas i może siedzieć na dupie. Ja lubię chodzić, lubię być w ruchu.
Dzisiaj jest piętnasty maja dwa tysiące dziesiątego roku. Od mojej śmierci minęło sześć i pół roku. Cofający się czas wlecze się jeszcze bardziej, niż ten ciągnący do przodu. Tyle, że chociaż wiemy, co się wydarzy, kto przyjedzie pociągiem. Dopóki są gazety. To mój ostatni dyżur. Ryk smoka drążącego studnie czasu zbliża się nieustannie. Zgłosiłem się i zostałem dokooptowany do drużyny bohaterów. Zabijemy potwora a jego łeb powiesimy na ścianie baru, żeby wreszcie jego nazwa coś znaczyła. Jak to brzmi? Ja w drużynie bohaterów!
* * *
- Horror oniryczny? – No, w ostateczności, ale można to trochę podkręcić, bo wyjdzie coś w stylu „Atlasu chmur”, albo jeszcze gorzej.
Wcisnąłbym się w ścianę, gdybym mógł. Słowa płyną, jak ostatnio. To bezsens, bezsens. Pliki wydruków pomazane pisakami i korektorami. Proces twórczy.
- Nie myśl o tym jak o jałmużnie, tylko o zadatku. My to przecież obrobimy i pójdzie! Dostaniesz procent z zysków. Umowa opiewa...
- Z zysków? – To mnie ożywia. Parskam śmiechem. Dobrze, że akurat szklanka z piwem stoi na stole.
Patrzą jak na wariata. Muszę do kibla.
Szumi wentylator. Obmywam twarz, przygładzam włosy. Gęba w lustrze zmęczona, oczywiście już zarost. Goliłem się rano, ile razy można? Wychodzę. Korytarz. Skąd korytarz? Biegnę. Daleko przede mną majaczy na zielono „WYJŚCIE” a za mną: Uciekaj stąd! Uciekaj!
Drzwi się otwierają, wpadam na kogoś, o mało nie przewracam kobiety mocującej się z parasolem. Lodowaty deszcz wprost w twarz. Gdzie? Gdzie jestem? Szum w głowie, rozglądam się bezradnie. Stary Konin, przespałem dworzec. Piętnaście po, a tam już miejski autobus. Kierowca czeka, bo biegnę w tym deszczu. Zdążę, jednak zdążę! Po bilet nie ma sensu, kupię u konduktora. Do tunelu, na Boga, niech nie rusza!
Zamieszanie. Ktoś krzyczy, inne głosy. Wypadek! Wypadek! Po co ci ludzie tak biegają?
- Nie spiesz się pan, teraz już nie pojedziemy. Zanim to wszystko zbiorą, zanim prokurator... Widziałem to, że też zawsze mnie musi się coś takiego przytrafić. Dziewczyna, może ze dwadzieścia lat. Ładna dziewczyna w czerwonej kurtce. To wszystko przez te słuchawki na uszach. Człowiek  nie słyszy co dookoła i w końcu wejdzie pod pociąg. Żadne samobójstwo. Weszła, jak do wagonu. Uniosła nogę i bęc, wprost pod koła.
Zdejmuje z głowy idiotyczną błękitną czapeczkę. Siwa korona niesfornych włosów nad czerwonawą gębą. Uśmiecha się porozumiewawczo.
- Chodź Marek – mówię – Idziemy na piwo. Opowiem ci fajną historię.
- Byle prawdziwą, bo ja nie cierpię fikcji!
On wie, że ja wiem.
Zapalam papierosa i wychodzę na peron. W zalanych deszczem oknach twarze podróżnych. Na dachu wagonu czarny demon zrzuca z siebie wodę i rozpościera błoniaste skrzydła. Nie, nie patrzy na mnie z wyrzutem. Wcale na mnie nie patrzy. Mam jeszcze swoją chwilę. Niech trwa. Chcę wyrzucić ledwie zapalonego papierosa na tory, ale tam przecież ludzka krew.