sobota, 24 października 2009

Dom ElżbietyIX - Nowa opowieść

Była tak zaskoczona znaleziskiem, że chwilę nie mogła wyjść ze zdumienia. Była ciekawa jak tu długo to leżało i czemu nikt przed nią tego nie znalazł? Przecież szuflada była widocznie płytsza…a może tylko ona chciała coś znaleźć? Może nikt przedtem niczego nigdy nie szukał?
No tak, ale kluczyk? Przecież powinno kogoś to zainteresować, że jest kluczyk, a nie ma zamka? Powinny już wtedy nastąpić poszukiwania, a jednak nikt niczego nie szukał.
Matka chciała, co prawda wyłudzić ten kluczyk od babci, ale czy powodem tego było, że też chciała poszukać tego, co ten kluczyk otwiera, czy ze względów emocjonalnych? Tego już się nie dowie. Wpatrywała się w tą księgę – dziennik, boją się jej dotknąć, zbrukać, a z drugiej strony ciekawość aż paliła jej zmysły.

Wpatrywała się w zameczek księgi, idealnie podobny do srebrnego kluczyka, który leżał na dole i podświadomie wiedziała, że pasują do siebie idealnie.

Wreszcie wzięła księgę do ręki, była ciężka, cięższa niż się spodziewała, wciąż miała mieszane uczucia, czy powinna ją otworzyć…ale przecież po to ten kluczyk był przechowywany. Może to na nią czekał i kluczyk i zapomniany dziennik, zapiski kogoś, kto chciał jej coś przekazać z przeszłości?

Zeszła na dół, kierując się wprost do sypialni, gdzie był klucz. Dziennik położyła na stole i wyjęła z pudełka z monetami kluczyk. Dziwne, bo nie wydawał się taki zimny jak dotychczas, może to bliskość dziennika zmieniła jakoś jego strukturę? Znów obeszły ją wątpliwości, czy zasługuję na to, by tą księgę ludzkiego losu otworzyć.


Z rozmyślań wyrwała ją melodyjka w komórce, podeszła do łóżka, bo tam ją zostawiła.
Odebrała, po drugiej stronie odezwał się zniecierpliwiony głos Karoliny.

- Dziewczyno, myślałam, że umarłaś! Dzwonię już od kilku godzin, by się z tobą skontaktować.

- Przepraszam, byłam na strychu, komórkę zostawiłam na dole. Ale usiądź, jeśli stoisz, bo mam sensację!

- Siedzę, a nie mów, że odnalazłaś to, co otwiera ten twój kluczyk…wiesz, nawet ja miałam o tym twoim kluczyku sny.

- Odnalazłam, to chyba jakiś pamiętnik, wiesz, mam mieszane uczucia, czy go otworzyć.

- Zwariowałaś! To znak, że właśnie to co się tam znajduję, jest przeznaczone dla ciebie. Powinnaś go przeczytać. Gdzie go znalazłaś?

- Był w kredensie schowany w sekretnej szufladzie, wiesz szuflada miała podwójne dno. Nie wiem, jak innym mogło to umknąć, że jedna z szuflad jest dużo płytsza od pozostałych. Poza tym, nie wiem, kiedy ten kredens został wyniesiony jako rupieć, na strych. Zbyt dużo znaków zapytania, a nie wiem, czy otwarcie tej księgi żywota mi coś wyjaśni. Na przykład, czemu pamiętnik został ukryty…

- Nigdy się nie dowiesz, jeśli go nie przeczytasz, może tam właśnie znajdziesz odpowiedzi na te pytania. Cholera, chciałabym tam teraz z tobą być.

- Też bym wolała, żebyś tu była, jakoś raźniej mi z tobą. Kiedy będziesz mogła przyjechać?

- Zamykamy kwartał, więc nie prędzej jak na początku lipca.

- To jeszcze całe dwa tygodnie.

- Wiesz, mogę też rzucić pracę, bo mi obmierzła…ale z czego będę żyła? – zaśmiała się ironicznie.

- Jasne rozumiem, wiem, że ty jesteś realistka.

- Czasem wolałaby pobujać trochę w obłokach jak ty, ale zbyt szybko spadam z tych obłoków.

- Dobra, nie nabijaj się ze mnie, dobrze.?

- A swoją drogą, wiesz, kto się o ciebie dopytuję?

- Kto?

- Marek.

- Co mu powiedziałaś?

- Nic, tylko to, że wyjechałaś i nie zamierzasz wracać.

- Ale nie mówiłaś mu gdzie dokładnie jestem?

- Nie, choć próbował to ze mnie wyciągnąć. Podejrzewam, że zainteresował go ten spadek, który dostałaś, chyba ma na niego chęć. Wie też, że gdyby tylko miał możliwość, szybko by cię przekabacił.

- Wiem, dlatego nie chcę się z nim kontaktować. Ojciec i jak się okazało babcia, mieli o nim złe zdanie, a właściwie go nie znali. Wiesz, to dobry aktor, zwłaszcza na scenie życia…

- Ela, ja to wiem, wiesz, że też nie mam o nim najlepszego zdania, to pozer.

- Właśnie, tyle, że ja, żeby to zauważyć, musiałam stracić piętnaście lat życia.

- Znaczy, że jesteś już wyleczona, skoro tak mówisz. Jednak Marek ci nie zagraża.

- Myślisz?

- Tak, bo jeszcze dwa tygodnie temu, gdy tak powiedziałam, zaczęłaś go bronić i obwiniać siebie.

- Naprawdę?

- Tak, nie pamiętasz?

- Wiesz, od czasu gdy tu jestem, wszystko straciło na wyrazistości, z tamtym moim życiem łączę dziś tylko ciebie.

- Dzięki. Dobra, wiem, że nie umarłaś, cieszę się, że odnalazłaś pamiętnik, będę kończyć, bo padam na twarz. A jutro znów orka w pracy. Trzymaj się i zadzwoń, jak czegoś się dowiesz z tego pamiętnika, ok.?

- Ok. Pa i pamiętaj, nie mów Markowi gdzie jestem.

- Jasne, pa mała.

Telefon zamilkł, a Elżbieta wpatrywała się w wyświetlacz, było dwadzieścia po ósmej, więc całe popołudnie była na strychu? Nie mogła w to uwierzyć. Wydawało jej się, że była tam najwyżej godzinę.

Podeszła do stołu, znów spojrzała na księgę i na kluczyk, czekały jakby na nią i na to co z nimi uczyni. Przejechała palcami po zamku pamiętnika, westchnęła, jakoś brakowało jej odwagi, by skalać to, co owa księga zawiera. Wreszcie położyła dłoń na kluczyku, był ciepły, nie gorący, ale jakby emanował jakimś wewnętrznym ciepłem, zdziwiła się i lekko zlękła.

„Co jest?”- zapytała głośno, a zarazem własnym głosem chciała rozproszyć niepokój, który nią owładnął, gdy poczuła ciepło klucza.

„ Chcesz, bym to przeczytała?”- Pytanie to zadała ścianą domu, a właściwie temu, czego czuła podskórnie obecność. Wtedy poczuła podświadomie przymus otwarcia pamiętnika, włożyła klucz do zamka i delikatnie przekręciła. Mechanizm zadziałał bez zarzutu, poczuła jak odskakuje to co ją blokowało.

Księga była otwarta, teraz wystarczyło tylko otworzyć okutą i oprawną w skórę okładkę, wedrzeć się do środka.

Wyjęła kluczyk, by nie zginął i włożyła do kieszeni jeansów. Otworzyła pamiętnik, zapachniało starym papierem. Na stronie tytułowej był wykaligrafowany napis.

W Bogu nadzieja.

A pod spodem: Zofia Mioducka A.D. 1897

piątek, 23 października 2009

Boks. A Gołota jest w Madrycie i wychodzi za Hiszpana...

Walka stulecia? Chyba ostatnie starcie polskich bokserów, którzy przerobili podstawy boksu. Szkoda, że to tylko medialna hucpa.

Mam dwanaście lat. Idę sobie ulicami Konina a tu nagle wielkie zgromadzenie ludzi. Pod nowiuteńka halą sportową, zaprojektowaną przez architekta i szermierza Zabłockiego, tłumy wielkie. Szczekaczki szczekają relacje online a tłum się emocjonuje. Jest rok 1975. Zagłębie Konin podejmuje w meczu pierwszej ligi bokserskiej Legię Warszawa.. Hala się, prawda, przelała aż na ulice. To rewanż za remis w Warszawie 10 -10. Tym razem ulegamy 7 -13. Kręcę się przez chwilę po obrzeżach wiwatującego i przeklinającego tłumu. Nic ciekawego się nie dzieje. Idę grać w piłkę.

W następnym roku oglądam tylko pojedynki wagi ciężkiej. Czasem końcówkę w półciężkiej. W pewnym momencie zaczynają wpuszczać za darmo to wchodzę, a wchodzę wracając z meczu piłkarskiego. Mecze są o 11 w niedzielę. Zgadnijcie dlaczego?
Wchodzę na ciężką. W Zagłębiu walczy wtedy Antoni Kuskowski.
Antek! Antek! – Ryczy cztery tysiące fanów domagając się śmierci rywala. Fruwają butelki.

Antek! Antek! – Wiecie jak to wyglądało? Faceci w podkoszulkach na ramiączkach i w gimnastycznych, prawda, spodenkach. Antek wchodzi w szlafroku jak jakiś pieprzony zawodowiec. Wrzeszczymy! Tatuaże, gesty wojownika.
Ech… Jakie walki na ringu w Koninie wtedy!

Potem Stal Stocznia Szczecin kupiła go za pracę, umeblowany haus i perspektywę znikniecia na budowie w USA. Nic nie zostało. a z Tate'm zremisował.

W tamtych czasach być w pierwszej lidze, to nie był żart. Były ligi okręgowe, trzecia liga, druga i pierwsza. Wyobraźcie sobie te wszystkie sale gdzie tysiące młodych byczków okładają treningowe wory pod czujnym okiem byłych mistrzów, mistrzów choćby lokalnych, mistrzów, dla których przeważnie był to jedyny chleb.

Lata dziewięćdziesiąte. Struktura się trzyma. Reaktywowane po latach Zagłębie Konin wspina się po ligowych szczeblach z finansową pomocą firmy Pollas. Kumpel mnie namówił i poszedłem na mecz o wejście do 1 ligi z Olimpią Poznań. Jeszcze na małej Sali. Sali na 1000 kibiców. Stoimy jak te śledzie w beczce. Wejście dla zawodników oddzielone taśmami. Wchodzi jakiś dupek z milicyjnej Olimpii, który podczas meczu w Poznaniu odepchnął naszego kibica. Ktoś krzyczy: - Pobił kibica!
I zaraz cały tłum faluje w żądzy oczywistego odwetu. Gany się budza nagle! Za rok
zdobywamy Majstra!

Ta sama hala, która widziała Legię w 75 widzi eksplozje pięciu tysięcy fanów. Argentyna!

Fruną konfetti! Na ringu dziewczyny w bikini obnoszą swe wdzięki wraz z tablicami informującymi przytomnych o kolejnych rundach.

Waga półśrednia. Na ring wychodzi Mirek Bobrowki – Bober! Wojownik! Wojownik! Skandują kibice. Bober, który trzy lata wcześniej tarzał się w ringu w starciach trzecioligowych, teraz jest brązowym medalista MP. W charakterystyczny dla siebie sposób poluje na rywala, poruszając się po ringu z wdziękiem pijanego marynarza. Opuszczona garda. Zwody w stylu Azraela.

-Zabij skurwysyna! – Krzyczymy i Bober zaczyna trafiać. Bach! Bach! Bach!

Chłopaki wywalczyli Majstra. Się działo!
Nie piszę o tym po to by zachwalać dawne czasy. Może jest i tak, ze pakerzy, którzy prowadzą dzisiejsze kluby są lepszymi trenerami. Nie wiem nic. Boks amatorski przebrany w kaski, z rękawicami jak poduchy przestał być interesujący. Ale gdzie się maja młodzi uczyć tego całego boksowania? Siłownia nie wystarczy!
Obejrzycie starcie Adamka z Gołotą. To są, mili moi, ostatki. Kto i gdzie wyszkoli następców?

Szkolenie polega teraz na wypuszczaniu silnych szajbusów. Techniki ni ma. Jest determinacja i wizja wielu zer na kontrakcie. Zasada jest taka, że facet obije 10 mord a w jedenastej walce padnie jak betka.
Aby podnieść adrenalinę publice przenosi się starcia do innych lepiej płatnych systemów zapieprzania się po mordach. Tyle tylko, ze nawet w tych klatkach walczą coraz częściej prymitywne osiłki. Kto niby ma ich szkolić i kiedy?

I po co, skoro publika wszystko łyka?

Jutro powalczy Adamek z Gołotą. Nie zobaczę, a chciałbym zobaczyć dzisiejszego Gołotę z tamtejszym, starodawnym Antkiem Kuskowkim.

Antek! Antek! Antek!

wtorek, 20 października 2009

Kto wierzy w sny, zbiera guzy

Ludzie ze wszystkim przesadzają. Nawet ze snami. Śpi sobie jeden taki obywatel, rozwalony na tapczanie jak jakiś Rasputin. Chrapie tak, że słabsi psychicznie sąsiedzi po prostu umierają ze strachu, ale nagle jak nie podskoczy! Siedzi na łóżku. Lampką świeci, bo przyśnił mu się, uważacie, wróbel w koszuli.
Co też może taki sen znaczyć? Czy nie spotka mnie, aby jakieś nieszczęście? Budzi żonę i opowiada jej o tym wróblu.
Żona oczywiście zaraz wypada na niego z mordą i w pewnym sensie jest to już jakieś nieszczęście, tym bardziej, że jest akurat piętnaście po trzeciej.

- Ty mi tu – mówi- z głupim wróblem w środku nocy wyskakujesz a jak mi się śniła nieboszczka babcia, babcia Miglaszewska siedząca na mrowisku, to nawet nie chciałeś na mszę za jej duszę w czyśćcu pokutującą dać!

Faktycznie. Każdy przytomny obywatel przyzna, że wróbel w koszuli to nic nadzwyczajnego, a już na pewno nie powód by zakłócać ciszę nocną.

W ogóle sny to bujda na resorach. Dzisiaj na przykład śniło mi się nie byle, co, tylko prawdziwa powódź. I na dodatek w tym śnie bawiłem się obsługując tamę. Puszczałem wodę i zamykałem jej wypływ przy użyciu takiego fajnego komputera z kolorowymi lampkami. Aż tu nagle system mi się zawiesił i woda zaczęła zalewać jakieś miasto. Na szczęście nie Golinę, ponieważ u nas raczej tramwajów, metra, ani Pałacu Kultury i Nauki zasadniczo nie ma. Pędzę przez ulice by ludzi ostrzec, ale ulice puste. Wiatr tylko gazety roznosi, a za mną szemrzą już języki wody. W końcu natknąłem się na policjanta. Ten na mnie z pyskiem, żebym się schronił tak jak inni w metrze.

- W metrze? W metrze mam się chronić przed powodzią? – Po prostu nie dowierzam własnym uszom a stoimy już po kostki w wodzie.

- Władza rozkazała żeby w metrze to trzeba w metrze, argumentuje policjant i ciągnie mnie za połę płaszcza.

Obudziłem się. Usiadłem w pościeli. To jest dopiero sen! Sięgam po komórkę, żeby zobaczyć, która godzina i bach! Szklanka z herbatą wywrócona. Mam, cholera, powódź. Zachciało mi się powodzi.

Zasadniczo nie lubię rozmów o snach. O tym, co się, komu śniło i co taki sen może znaczyć. W tym gustują kobiety. Zejdą się ciotki to każdej obowiązkowo śnią się nieżyjący od dawna nieboszczycy albo dla odmiany coś związanego ze ślubami, narodzinami dzieci, chorobami i temu podobne ekscesy. I wszystko coś znaczy.
Przyznaję bez bicia. Lubię się powygłupiać i czasem też coś wymyślę. Na przykład – mówię- śniła mi się Julia Pitera sprzedająca ciastka w cukierni.

- To na chorobę! Takie zimno a ty bez czapki chodzisz!

Innym razem zmyślam, że śnił mi się Jarosław Kaczyński naprawiający naszą pralkę.

- To na chorobę! – Orzekają po krótkiej konsultacji. Kaszlesz, ale nadal chodzisz bez czapki!
Zupełnie jakbym dziennik w telewizji oglądał, takie to przewidywalne.

Niestety do ideału wiele mi brakuje, ponieważ, choć nie zastanawiam się nad snami i zaraz je wesoło zapominam to jednak praktycznie każdej nocy coś mi się śni. Kolorowo, plenerowo, a czasem z niezwykłym wprost przepychem. Ideałem jest mój szwagier, który twierdzi, że przez czterdzieści siedem lat, które szczęśliwie przeżył, miał tylko jeden jedyny sen, a i ten zaraz po przebudzeniu zapomniał.

Obywatel, któremu śnił się wróbel w koszuli, w końcu zasnął. Przyśnił mu się natychmiast pies w koszuli. Wyskoczył z łóżka. Pędzi do kuchni, a tam wierny Enter gryzie jego ulubioną, melancholijnie błękitną koszule i jeszcze głupio się krzywi!
Zamiast się zastanowić nad tym, że zdarzył mu się niczym ślepej kurze ziarno proroczy sen, dalejże ganiać za psem z zamiarem kopnięcia buldoga w tyłek. Zaplątał się w koszulę, poślizgnął a wywalając się zahaczył łbem o marmurową płytę. Jeszcze mu się Magda Mołek ukazała a potem stracił przytomność.

Żona przykłada mu nóż do guza, a guz jak kartofel. Pies go liże po nodze.
Doszedł do siebie. Usiadł na taboreciku. Patrzy na płytę. Szczerba jest. Ładny, prawda, marmur. Znowu w branży marmurowej obywateli oszukują! Napisać by gdzieś list, albo do telewizji! Sny – myśli – zachciało mi się w sny wierzyć. Koszula? To już nie koszula tylko łach. Co to za jakość za siedemdziesiąt złotych? Oszustwo nie jakość. Ledwo pies do mordy weźmie – zaraz łach. Iść gdzieś? Protestować? List napisać do wyższych władz?

- Chodź spać. Zrobiłam ci kompresie! – Mówi żona

- Że też kary na takich awanturników nie ma! – Dziwi się sąsiad za ścianą

poniedziałek, 19 października 2009

Wierszyk o chłodnej starości

Siedzę w wielkiej pustej hali
Mógłbym tu w tenisa grać
Wprost przede mną, nie zgadniecie
Ogromny stalowy hak

Mógłbym bujać się jak małpa
Na tym haku, raz i dwa
Lecz dzieciństwo spadło ze mnie
Chłopcem bywam czasem w snach

Siedzę, obok stoi waga
Dobrze waży, psia jej mać
Lecz uczynków tu nie ważę
Co najwyżej ludzki strach

Na tym wózku osiem złotych
A w tej torbie złotych trzy
Proszę dowód, dowód proszę
Odpad ten pochodzi z …?

„G” jak dom, jak gospodarstwo
„Z” zbieractwo, inna rzecz
Pisz pan „G” Choć dom to piekło
Każdy sobie…Pisz pan „g”

PESEL. Pierwsze cyfry data
Urodzenia, każdy wie
Rok 33 jak tata. Jak mój ojciec
Przykra rzecz

Trochę stali, worek puszek
Cztery garnki, kłódki dwie
Każdy panie ma swą godność
Tu jest Polska, może nie?

Teraz sobie zapalimy
Przegadamy chwile dwie
Jutro znowu coś przywiozę
Dla żartu wpiszesz pan „Z”

niedziela, 18 października 2009

Nigdy nie było lepiej niz teraz!

- I mówię to jako w pełni obiektywny obserwator polskiej sceny politycznej. Pan się śmieje?

- Śmieje? Nie, ja się cieszę. Ulżyło mi. Skoro pan, człowiek powszechnie znany ze swojego obiektywizmu tak uważa. No, cieszę się po prostu. Różne głosy ostatnio…

- Zacznijmy od końca. Od podsłuchów. Chyba pierwszy raz spotykam się z zarzutem wobec władzy z powodu jej żywego zainteresowania tym, co mają do powiedzenia obywatele, a przecież nawet najbardziej nieprzychylny rządowi oraz jego służbom człowiek musi przyznać, że dziennikarze zasadniczo są ludźmi!

- Tak, ale…

- I jeszcze… niech pan sobie przypomni, że zakałą naszego życia społecznego, co było jeszcze niedawno?

- Jarosław Kaczyński?

- Też. Oczywiście, ale chodziło mi o tak zwane przecieki ze służb do dziennikarzy. Chyba zdrowsza jest sytuacja, gdy to się zmieniło, prawda? Teraz nam przeciek nie straszny ponieważ… Przepraszam. Wie pan, co to jest wstęga Moebiusa?

- Umiem nawet zrobić z paska papieru.

- No widzi pan. Jak miło rozmawiać z inteligentnym człowiekiem! Więcej nic nie powiem na wypadek gdybyśmy byli podsłuchiwani.

- My?

- Przecież premier Pawlak wyraźnie powiedział, że byle kogo się nie podsłuchuje. To w sumie jest jakieś wyróżnienie. I takie jest też moje w pełni obiektywne zdanie. Podobnie wygląda sprawa z jakimś krótkim, niezobowiązującym aresztem. Śmieszy mnie, gdy ktoś z takich powodów podnosi rwetes, że zagrożenie wolności czy jakiejś cudacznej wolności słowa. Czyż nie nauczali poeci, że można być wolnym będąc zakutym w kajdany? A o jakich tu w ogóle można mówić kajdanach?

- …

- Zgadza się pan ze mną. Brawo! Często nieuświadomieni ludzie pytają o różnice pomiędzy obecnymi rządami a ponurym okresem wszechwładzy kaczystowskiego reżimu. Dam panu przykład. Niech pan wyjrzy przez okno i popatrzy na tego faceta na przystanku. Tego w wojskowej kurtce. Ponura mina, nieogolony, włos jakby zmierzwiony a dłonie, najprawdopodobniej zaciśnięte w pięści trzyma w kieszeni kurtki. Nie budzi zaufania. Budzi lęk. Gdyby stał za mną w kolejce do bankomatu zrezygnowałbym z podjęcia gotówki. Taki może napaść i obrabować, a niech pan zobaczy na tego przy sąsiednim stoliku. Jaki miły, elegancki. Popija kawę i czyta Gazetę. Aż by się chciało podejść i zagadać, prawda? Od razu widać, że to zupełnie inny człowiek. Godny zaufania. Szlachetny. Taki jak nawet ma coś na sumieniu, to coś eleganckiego. Coś, co może mieć na sumieniu nawet pan czy ja. A tamten…

- Tego w kurtce znam. To znany bloger.

- No, sam pan widzi! Od razu widać, że podejrzany typ! Jeszcze raz powtarzam, że nigdy nie było tak dobrze jak teraz! Niech pan obiektywnie spojrzy choćby na te wszystkie dęte niby afery. Wielkie mi stocznie, na przykład. Całe lata wrzeszczeli, żeby nie sprzedawać w obce ręce majątku narodowego, a jak rząd nie sprzedał. Afera! Jaka afera? Że ktoś coś zarobił, że Polak zarobił to ma być afera? Podobnie z tym hazardem. Przecież w prawdziwym patriocie serce powinno skakać z radości, że inny Polak odniósł jakąś korzyść! Ale nie. Zawiść, proszę pana! Zawiść przemawia przez wrogów wolności! Na szczęście ludzie obiektywni oraz inteligentni nie dają podsłuchu, przepraszam, posłuchu takiej nędznej egalitarystycznej propagandzie! Jestem człowiekiem obiektywnym do bólu i zaatakuję z całą bezwzględnością rząd a nawet premiera Tuska, gdy znajdę po temu najmniejszy nawet powód. Ale takich powodów nie ma i mam nadzieję, że nigdy nie będzie!

- Aż strach pomyśleć!

- Tak. Nieco się wzruszyłem. Poniosło mnie. Przepraszam. Tylko przetrę okulary. Już dobrze. Niech pan spojrzy na naszą politykę zagraniczną. Czytałem kiedyś, że Bolesław Chrobry, nie będąc nawet królem próbował zdobyć cesarską koronę. Dopiero ten rząd, rząd, o którym obiektywnie mogę powiedzieć, że jest najlepszym rządem, jaki nam się udało… być może od tysiąca lat w osobie profesora Buzka….

- Niech pan spojrzy, kto zbliża się do naszego stolika!

- Dobry wieczór. Jestem Bolesław Chrobry. Słyszałem, że panowie mówili o mnie!

- Bardzo mi miło. Napoleon Bonaparte jestem!Było nas przed chwila pięciu, ale czterech się rozeszło.

- A ja jestem kartonażową maszyną do szycia. Siedzimy w tej miłej kawiarence od czasu…

- Od czasu gdy pan Hulka umieścił nas w polskim przekładzie przygód „Dobrego wojaka Szwejka”

- Bardzo mi miło! A o czym tak ogólnie panowie rozmawiacie, że spytam?

- O obiektywnej przewadze naszego wspaniałego rządu!

- Ach! Prawdziwe cudo! Od moich czasów w Polsce takiego rządu nie było! Spójrzcie panowie na to okrągłe lusterko, które zawsze noszę w tylnej kieszeni spodni. Oto jego odwrotna strona. Co widzicie?

- Nasz premier!

- Donald Tusk!

- Właśnie! Jak je kupowałem było tam zdjęcie Winetou. Potem wkleiłem Gierka. Następnie wywaliłem Gierka i wkleiłem takiego jednego. Później… ale co tam będę zawracał panom głowę. Jakem Bolesław – Pani Madziu, trzy kawy proszę i po kremówce!

środa, 14 października 2009

Piłka na dnie. Kibice głosują nogami

Nareszcie coś się udało, a że naszej Polsce, oczywiście jest to sukces negacji. I dobrze! Zauważcie przy tym, że nawet pogoda silnie wsparła bojkot popisów naszej nieszczęsnej kadry piłkarskiej. Żałuję, że nie mogę się do bojkotu dołączyć, ale od lat nie jeżdżę na międzynarodowe zawody w piłkę kopaną.
Ostatnio bojkotuje, co prawda także transmisje telewizyjne, dzięki czemu nie widziałem dwóch ostatnich łomotów, ale nie wiem czy taki bojkot telewizyjny się liczy?
Poza tym ludzie nawołujący do bojkotu cały czas zastrzegają, że oni broń Boże nie przeciwko piłkarzom. A czemu nie?

Po kolei.
Telewizja. Najpierw zacząłem bojkotować przedmeczowe pogadanki zapraszanych do studia mądrali i fachowców ze stażem. Tylko dzięki temu, że nijak jest oglądać mecz piłkarski ze ściszonym dźwiękiem, od lat muszę cierpieć dyrdymały naszych komentatorów z panem Szpakowskim na czele. I jakby mało było nieszczęścia, dodają teraz Szpakowskiemu do pomocy jakiegoś byłego piłkarza, którego bełkot bywa już zupełnie nieznośny.
Piłkarze. Oglądając naszych nie spodziewam się zobaczyć Messiego czy innego Maradony, ale od reprezentacyjnego zawodnika wymagam by potrafił przyjąć piłkę, zastawić się, podać celnie na kilka metrów do przodu a przede wszystkim by zapieprzał na boisku przez pełne 90 minut. To aż tak wiele? Nie oglądam meczu by podziwiać tatuaże graczy czy fantazyjne fryzury. Znalazły się gwiazdy podkultury! Po boisku łażą jak cztery jaja po warząchwi, ale posłuchaj takiego jak opowiada, kto jest winny temu, że mu kariera na zachodzie utknęła pomiędzy ławką rezerwowych a trybunami.
Niedawno Wisła Kraków zaszczytnie przegrywała z Realem Madryt. Wiadomo. Z czym, prawda, do ludzi? Ano może i tak, ale ze statystyk meczowych można było wyczytać, że te rozkapryszone gwiazdy, te „fiu bździu” zebrane za setki milonów i zagnane do Madrytu, dużo więcej się nabiegały po boisku. Tamtejszy „galaktikos” przebiegł 9 kilometrów, a jego odpowiednik z Wisły – pięć. Czyli nie samą techniką piłka żyje. No, ale spić się na zgrupowaniu jak parobek to potrafi jeden z drugim. Tu, prawda, mistrzostwo świata.
Trenerzy. Jeśli na selekcjonera powołuje się gościa tak kompletnie wypranego z sukcesów, że rozdaje autografy i uśmiechy, gdy jakimś cudem w drodze do pracy nie wywali się mordą na trotuar, albo nie zgubi we własnej łazience laptopa, to, czemu się dziwić?

Działacze z tak zwanej Centrali. O nich wszyscy piszą i nie widzę powodu by się tu narażać na tygodniowego bana (Pozdrowienia dla Radka ) za używanie słów i w ogóle.
Czy ja nie lubię piłki?
Wręcz przeciwnie! Gdybym nie lubił nie chodziłbym na mecze mojej A klasowej Polonii Golina. A grają chłopaki coraz lepiej. Nie, wiem, że to tylko A klasa, ale na jej przykładzie mogę napisać coś optymistycznego. Dwa lata temu nie można było patrzeć na grę. Bywało, że wychodziłem w przerwie, Cóż się zresztą dziwić takiej grze, skoro na treningach bywało pięciu czy sześciu graczy. Okazało się, że wystarczyło zatrudnić trenera z głową. Położyć nową, bardziej niż przyzwoitą murawę i postawić na młodzież.
I grają. Przy średniej wieku poniżej 20 lat grają zupełnie inną piłkę. Grają, nie kopią.
Budują akcje szybkimi podaniami po ziemi. Skrzydłami, środkiem – jak tylko chcecie. I całe 90 minut biegają i walczą. Jak widzę chłopaka, który w doliczonym czasie gry przy prowadzeniu Polonii 5 – 0 wypruwa sobie żyły by uratować dla nas aut to moje kibicowskie serce rośnie. I trenują. Kto nie trenuje wypada. A trenują cztery grupy. Juniorzy stanowią o jakości gry pierwszej drużyny, w związku, z czym w rozgrywkach juniorskich grają rocznikowi trampkarze. I tak w dół aż do dziecięcych Orlików.
Czyli można coś zrobić nawet na takim prowincjonalnym ugorze, jeśli jest chęć i pomysł, prawda?

W niedzielę idąc na mecz sądziłem, że będę jednym z kilkunastu widzów. Wiatr urywał głowę, padał deszcz i było piekielnie zimno. A gdzie tam! Kibice się stawili prawie w komplecie. Przyszli, dlatego, że nie są nabijani w butelkę.
Ludzie nie lubią być oszukiwani, przez piłkarzy, działaczy czy innych cwaniaczków, że wymienię sędziów. Kibice głosują nogami.
Oj, żeby tak ludzie chcieli w innych dziedzinach życia…

czwartek, 8 października 2009

Wojsko Obywatelskie. Zbiórka

- Zbiórka klubu parlamentarnego platformy obywatelskiej! Czaaaas trzy minuty! – Schetyna patrzył z zadowoleniem na szykujących się do zbiórki posłów. Nie można zaprzeczyć, że szło to coraz sprawniej. Po dwudziestu sekundach zameldował się Karpiniuk.

- A wy co Karpiniuk? Zamiast wypoczywać staliście za drzwiami z laptopem? Jakiś przeciek? Skąd mieliście laptopa na sali? Już ja wam dam stać za drzwiami! Odłożyć laptopa! Padnij i jedzie! Dwadzieścia pompek!
Gwizdnął na gwizdku. Wszyscy stać! Widzicie tego posła! Wszyscy z powrotem w piżamy i na koje! – Otarł pot z czoła i popatrzył jak posłowie rozchodzili się do sal szurając nogami i komentując pod nosem nadgorliwość swego kolegi. Będzie kocówa! – pomyślał i uśmiechnął się z zadowoleniem. – Już ja im pokaże, grzbietom niemytym, co to jest wojsko!

- Nowak do mnie!

- Tak jest panie przewodniczący?

- Jesteście Nowak dyżurnym nie po to, żeby tu się przy kaloryferze wygrzewać! Skąd poseł Karpiniuk miał w sali laptopa, komórkę i przyrządy piśmienne? Jak k…a sprawdzacie magazyn?

- Magazyn był zaplombowany, wszyscy zdali…

- Nie pieprzcie mi tu Nowak. To nie jest k…a zabawa! To jest wojna polityczna! Jesteście dyżurnym na kompanii czy nie?

- Jestem panie przewodniczący!

- To wam tak się tylko Nowak wydaje. Sprawdzić magazyn czy wszyscy zdali sprzęt, a jutro zameldujecie się w kuchni do obierania ziemniaków.

Nowak zasalutował i odszedł do magazynu, uśmiechając się, czego na jego szczęście nie widział Schetyna – pod nosem.

- I nie uśmiechajcie się pod nosem Nowak. Zameldujecie się do kuchni po zajęciach taktycznych z użycia broni chemicznej przeciwko pisowczykom! Sprawdźcie czy macie maskę i op1 w porządku! Wy……

Uśmiech zgasł na twarzy Nowaka. Sprawdził magazyn. Tym razem wszystko było w porządku. Na drewnianych stelażach tkwiły w równych rzędach laptopy, komórki, dyktafony i wieczne pióra. Zamknął i zaplombował magazyn.

- Dyżurny Nowak do mnie!

- Otworzyć magazyn, biegiem! Bieg mówię!

-Zbiórka klubu parlamentarnego platformy obywatelskiej na kooorytarzu! Czaaaas trzy minuty!!!!
Zaroiło się od ubierających się w biegu posłów. Wszyscy gnali na złamanie karku do magazynu.
Schetyna spojrzał na zegarek i ryknął: – A że w sejmie czas szybko leci, zostało półtorej minuty!

Szedł wzdłuż szeregu zaspanych posłów i posłanek sprawnie wychwytując niedociągnięcia.

- Palikot już ja ci zdejmę tę szmatę z szyi! Czemu nieogolony? A ty, co? Garnitur za pięć kawałków a gdzie guzik? Urwał się? Sam się urwał? Szkoda, że ci się łeb nie urwał! Grupiński! Czym człowieku tak usmarowałeś ekran? Parsknąłeś? A co ty k…a koń jesteś żeby parskać?

Przeszedł wzdłuż dwuszeregu, starannie ukrywając zadowolenie, bo platformersi wyglądali naprawdę nieźle, ale nie jest rolą dowódcy chwalić sierściuchów.

- Baczność! – Ryknął. Zapadła cisza. Słychać było tylko skrzypienie butów dowódcy przechadzającego się przed stojącymi w postawie zasadniczej posłami. Pod lewą pachą laptop, w prawej dłoni komórka. Regulaminowo.

- Spocznij!

- Posłanka Mucha!

- Jestem!

- Od jutra przejmujecie obowiązki dyżurnego za tego tutaj Nowaka!

- Ku chwale platformy!

- Baaaaczność!

- Kim jesteśmy?

- Platformersami!

- Z kim walczymy?

- Z pisowszczykami!

- Naszym wodzem?

- Donald Tusk!

- Jakieś pytania?

- Żadnych panie przewodniczący!

- Do sal rozejść się! Za pięć minut dla klubu parlamentarnego platformy – capstrzyk! A że w sejmie czas szybko leci do capstrzyku zostało….

środa, 7 października 2009

Dom Elżbiety VIII- Nowa opowieść ( Iwona )

Weszła do swojego domu, bo tak go zaczęła nazywać w myślach „Mój Dom” i usiadła przy kuchennym stole. Rozejrzała się, polubiła już atmosferę tu panującą, zwłaszcza kuchnia, była duża, a zarazem jakaś przytulna. Przymknęła na chwilę oczy, by wsłuchać się w ciszę.

Zdała sobie tu, dopiero sprawę, że zawsze ulegała czyjejś woli, najpierw ojca, bo on, był bardzo dobrym człowiekiem, ale i kochał ją w sposób bardzo zaborczy. Tak jakby bał się, że jeżeli jej pofolguje i nie będzie wywierać jakiejś presji, to ją straci. Ona, no cóż, ulegała, bo tak naprawdę nie potrafiła się jakoś sama określić. Potem, gdy zaczęła studiować w Warszawie, zamiast Łodzi, bo to była jej decyzja, choć ojcu nie bardzo się to podobało, ojciec zachorował. Przerwała studia, by się nim zaopiekować, no ale niestety, ojciec zmarł. W tym czasie już w jej życie wdarł się następny człowiek, który wywierał na nią wpływ, to był Marek.
Marek w pewnym sensie zastąpił jej ojca, choćby pod względem silnej osobowości. To ona zawsze realizowała jego plany, nigdy tego, czego by ona sama chciała.
Tylko, czego ona właściwie chciała? Teraz wiedziała, że chce tu być, odnaleźć to, co otwiera ten srebrny kluczyk i napisać o tym powieść. Ale jeszcze dwa tygodnie temu, zanim zadzwonił ten prawnik, czego chciała?
Przełknęła głośno ślinę, bo nawet przed sobą bała się do tego przyznać, a pragnęła tak bardzo prawdziwego uczucia, uczucia silniejszego niż śmierć. Tak, pragnęła ponad wszystko kogoś, kogo mogłaby kochać, ale i by ten ktoś kochał ją. Pragnęła też dziecka, ale chciała, by to była decyzja ich obojga, kiedy wspomniała o tym kiedyś Markowi, gdy byli razem, on powiedział jej tylko, że chyba oszalała i na tym skończyły się ich dyskusje o dziecku.

Tak zawsze kończyło się to, o czym ona marzyła, zawsze to było, albo „oszalałaś”, albo „zwariowałaś”, wiec rezygnowała na rzecz drugiej osoby, osoby, która wywierała na nią wpływ. Gdy poznała Karolinę, ta, jakby zauważając jej brak zdecydowania, czy wręcz całkowitą rezygnację, zaczęła ją trochę namawiać, by się postawiła.

Tak, Karolina to następna osoba, która tak naprawdę chciała mieć na nią wpływ. Oczywiście, to była z jej strony pomoc, bo chciała obudzić ją do działania na jej korzyść, tyle, że te jej namowy kończyły się awanturami z Markiem, a ona nieprzywykła na stawianiu na swoim i tak w końcu rezygnowała.
Fakt, w końcu odeszła od niego, tu też pomogła jej Karolina, oferując jej pokój, tyle, że problem naprawdę tkwił w niej samej…wciąż sama bała się tego co ją może spotkać.

Więc dopiero „jej Dom” pomógł jej z samookreśleniem? Nagle zdała sobie sprawę ile czasu zmarnowała, miała 35 lat i wciąż dreptała w miejscu. Może tak naprawdę przypomina swoją matkę, matkę której tak bardzo nie znosiła, za to, że jej nie zaakceptowała, że uciekła od niej, że nigdy nie starała z nią się skontaktować? Wciąż pewnie też szukała…i na pewnym zakręcie nie zdążyła zahamować?

Otworzyła oczy, słońce zajrzało do kuchni, więc było już późne popołudnie, bo okno wychodziło na zachód. Tak długo rozmyślała przy tym kuchennym stole? Czy czas robi znów jej psikusy? W mieście kupiła ogromne latarki, chciała dziś trochę zacząć porządkować strych. Jutro zadzwoni do firmy instalacji elektrycznej, by jej tam założyli światło. A dziś po prostu trochę tam ogarnie, omiecie pajęczyny, wyniesie zalegające sterty gazet. Może znajdzie tam coś ciekawego?

Poczuła się bardzo głodna, więc postanowiła zrobić sobie konkretny obiad, ale schab od Kanusi był zamrożony na kość. Wzięła garnek i wstawiła sobie kawałek kiełbasy z postanowieniem, że od jutra będzie sobie dogadzać i gotować obiady z dwóch dań.

Potem przebrała się w jeansy i koszulkę, na włosy zawiązała chustkę, by nie zakurzyć sobie bardzo włosów, bo wciąż nie miała pojęcia jak włączyć boler i ruszyła na strych z latarkami.

Trzy latarki podwiesiła na belkach i rozejrzała się. Wokół piętrzyły się zdezelowane krzesła, jakiś kulawy kredens, skrzynie z okuciami, wiklinowe kosze. Na podłodze leżały sterty gazet. Pod zakurzonym oknem stał koń na biegunach, a obok na skrzyni siedziała porcelanowa lalka, którą już zauważyła poprzednio.

Strych był ogromny, pachniał kurzem i starością, ale też roztaczał jakiś czar.

Pomyślała, że powinna zacząć od tych rozwalonych mebli, ale kusiło ją zajrzeć do skrzyń, co mogą zawierać? Szybko jednak opanowała ciekawość i zabrała się za znoszenie na dół krzeseł, gazet i innych niepotrzebnych rupieci. Przez całe popołudnie znosiła wszystko na dół, a by nie robić koszmarnego bałaganu, wszystko co można spalić znosiła prosto do piwnicy i kładła przy ogromnym piecu c.o. Najgorzej, bo nie wiedziała, co zrobić z tym monumentalnym kredensem, był ładny, tyle, że trochę zniszczony, jedna noga odpadła i podłożono pod nią kilka klapek drewna by się nie przewrócił. Było jej szkoda go wynieść, a nie wiedziała co z nim zrobić właściwie. Gdyby oddała go do renowacji, zapewne zapłaci majątek i gdzie właściwie naprawia się takie meble? Poza tym, ma przecież tam na dole całe mnóstwo takich antyków. W końcu przestała się zajmować tym kredensem, bo szuflady był zaklinowane i nie mogła ich otworzyć. Jedne drzwiczki, gdy próbowała otworzyć, wyleciały.

Teraz podeszła do skrzyni z lalką, była ciekawa co się w niej kryję. Ostrożnie zdjęła lalkę, z której wzbił się kurz, pomyślała, że weźmie ją na dół i oczyści. Ale tylko zniosła ją i posadziła na kuchennym stole, teraz ciekawość dawała o sobie znać coraz bardziej, więc szybko wróciła na strych i …no właśnie chciała otworzyć skrzynię, ale była zamknięta na zamek, a dziurka informowała, że powinien być gdzieś od niej klucz.

Sprawdziła pozostałe dwa kufry, ale i tamte były zamknięte na głucho. Wiklinowe kosze nie kryły w sobie niczego zaskakującego, były tam ubrania, jakieś stare zasłony, wszystko zniszczone i pogryzione przez myszy, lub mole. Poszła na dół poszukała śrubokrętu i wróciła na górę, chciała otworzyć, czy też spróbować się włamać do tych kufrów, ale okazało się, że to solidne zamki.

Jeszcze raz z braku czego innego podeszła do kredensu, poruszyła szufladami, jedna lekko się poruszyła, więc pociągnęła. Rozczarowało ją wnętrze, bo nic w sobie nie kryło, było tu zupełnie pusto. Wysunęła następną, bo gdy pierwsza została wysunięta, nagle i pozostałe się od klinowały. Niestety wszystkie szuflady były puste, choć jedna z nich wydawała się płytsza. Zastukała w dno, każdej z nich, dźwięk płytszej szuflady był inny. Trochę zmęczona wysunęła szufladę całkiem, śrubokrętem, który wciąż miała w kieszeni, próbowała podważyć dno. Suche drewno zaskrzypiało złowrogo i cienka płytka odskoczyła, a oczom Elżbiety ukazała oprawna w skórę i opatrzona metalowymi, a raczej srebrnymi okuciami jakaś księga, czy może raczej coś w rodzaju dziennika.

Ale bieda!

Donald Tusk będzie zwalniał, co oznacza, że będzie zatrudniał. To nic nie da. Premier stanął przed ogromną, jedyną i niepowtarzalną szansą zastosowania „Prawa Parkinsona” wyłożonego przytomnym czytelnikom w rozdziale o komitetach i gabinetach. Wedle Parkinsona idealny, zdrowy skład gabinetu to pięć osób.

Jeden zna się na obronie.

Drugi na polityce wewnętrznej.

Trzeci na zagranicznej.

Czwarty na finansach.

Piąty na niczym i ten zostaje premierem.

Czyli jakby nie patrzeć, premiera już mamy.

Druga rzecz jest taka. Przy okazji dymisjonowania członków gabinetu pojawia się nieodmiennie sugestia, że jeśli czas pokaże, że okażą się niewinnymi barankami, będą mogli powrócić. Przypomina to w jakimś stopniu niezrealizowany pomysł reformy prawa karnego przygotowany przez pewnego carskiego oberpolicmajstra. Dobry ten człowiek proponował by osobom skazanym za kradzież wypalać na czole słowo „wor” czyli złodziej. Na uzasadnione obiekcje, co zrobić, gdy okaże się poniewczasie, że tak naznaczony obywatel jest niewinny, miał gotową odpowiedź, że w takim przypadku przed słowem złodziej wypali się na czole słowo „nie” i jako „nie złodziej” będzie mógł dalej funkcjonować jako uczciwy obywatel.

I ostatnia sprawa. Niejako na boku. Profesor Sadurski miał rację, że nagonka na inteligencje, artystów i autorytety może doprowadzić do bardzo przykrych wydarzeń. Oto Dziennik donosi, że podczas zgrupowania piłkarskiej reprezentacji polskich artystów w Alpach ( Kto to funduje, że spytam? ) Trener, były piłkarz – nomen omen – Iwan, przywalił w gębę artyście Mroczkowi za „gwiazdorzenie” Może nadszedł czas na jakiś list otwarty w sprawie nie bicia w naszych "elit" w gębę? Że to nie elita? Każdy ma taką na jaką sobie zasłużył. Podobnie z politykami, ale to już temat na całkiem inne opowiadanie.

wtorek, 6 października 2009

Sport w trudnych czasach

- Jola 40mm – Odczytał Brodacz i zdziwiony spojrzał na Łysego.

- Nie żadna Jola. Panu to się wszystko… – Joola! Bardzo porządna piłeczka swoją drogą. Niech pan łapie, leci następna.
Faktycznie skacząc żwawo po schodach kolejna biała piłeczka zmierzała w ich kierunku. Brodacz próbował ją zatrzymać nogą, ale nawet najzagorzalszy jego wielbiciel musiałby stwierdzić, o ile jest człowiekiem sumiennym, że uczynił to w sposób wielce niezgrabny zgniatając z chrzęstem białą, delikatną kulkę.

- Piłeczek do ping ponga się nie stopuje. To nie futbolówka – z wyrzutem dodał łysy, ale podniósł ją z posadzki i schował do kieszeni – Sztuki muszą się zgadzać. Dziennikarze…

- Dwadzieścia jeden do piętnastu, czyli dwa jeden dla mnie – dobiegł z góry głos premiera.

- Grają starym systemem – zainteresował się Brodacz – Wie pan, tez kiedyś lubiłem sobie pograć w świetlicy albo gdzie.

- Ja też – pokiwał głową Łysy – każdy lubił pograć. Nie to, co teraz dzisiejsza młodzież. Całe dnie przy komputerach. A pamięta pan piłeczki? Po złotówce były polskie, ale się zupełnie nie nadawały. Sztywne i słabe. Nawet seta się tym szajsem nie dograło.

- Z rozwalonej piłeczki można było zrobić sobie takie wyłupiaste oczy do straszenia dziewczyn. Narysować pisakiem czerwone żyłki – zaangażował się we wspomnienia Brodacz.

- A po pięć złotych były chińskie. Można było grać aż się napis wytarł. Co chińskie to było dobre. Shel? Jakoś tak.

- A grałeś czeskimi? Były po trzy złote, ale jakby z kamienia. Ja kiedyś kumplowi nabiłem guza na czole, albo on mi – nie pamiętam. Nie pamiętam też ich nazwy, ale to była prawdziwa broń. Jak skończą, może zagramy secika – zapalił się Brodacz.

- Innym razem. Pamiętaj, że jesteśmy tutaj służbowo.

- Szesnaście do dziewięciu! Zaraz będziesz wisiał! – Z góry dobiegł ich wesoły śmiech premiera.

- Swoją drogą. Zobacz jak to szybko idzie, taka rekonstrukcja, jak się raz zacznie to ciężko skończyć. A pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno grywali sobie jedenastu na jedenastu na Polonii. Sportowcy! – Łysy podrapał się kościanym grzebykiem za uchem a widząc zdziwione spojrzenie Brodacza – dodał – Ja głowę golę żeby mi się z nazwiskiem zgadzało z powodu tej całej wiarygodności.
Brodacz ze zrozumieniem pokiwał głową i postanowił w najbliższym czasie zapuścić brodę.

- Potem grali w siatkówkę, bo mniej ludzi trzeba no i jest taki trend. A teraz to już tylko ping pong został – westchnęli jednocześnie, jakby byli umówieni.

- Dwadzieścia jeden do siedemnastu, czyli trzy do jednego i na dzisiaj dosyć.

- A w co można grać samemu? – Zainteresował się Brodacz zapinając marynarkę

- Nie mam pojęcia – zgodnie z prawdą odpowiedział Łysy wchodząc po schodach na piętro.

- Panie premierze!
Premier zajęty był zwijaniem siatki, ale widząc ich nie okazał zdziwienia. Ani jeden mięsień nie drgnął na jego męskiej, przystojnej twarzy. – Czyńcie panowie, co do was należy!

Kiedy został sam, wszedł do gabinetu. Zapalił światło i chwilę ponudził się patrząc na ścianę. Z szuflady biurka wyjął notatnik. Najpierw zapisał wynik zwycięskiego meczu, złośliwie wpisując zamiast nazwiska swojego niedawnego rywala jego pierwszą literę. Zdjął buty i w samych skarpetkach podszedł do stojaka na piłkę. Sprawdził czy jest „nabita” akuratnie. Była.
Zrobił dziesięć przysiadów i zaczął żonglować. Jego rekord wynosił 421. Był rozgrzany i pewien, że nikt mu już dzisiaj nie przeszkodzi. Lewa, prawa, kolanko, lewa, prawa, kolanko, kolanko, główka! Lewa, prawa, kolanko…

niedziela, 4 października 2009

Jarecki z Sobakiewiczem przy obiedzie o rządzie

No tak. Przerabiałem Sienkiewicza, to, czemu mam się nie dobrać do Gogola? A Gogol moi mili bardzo mi pasuje do dzisiejszej sytuacji. Co prawda chciałem pogadać z Nozdriowem, ale ten diabli wiedzą gdzie pojechał? Znowu się łajdak zgra w karty do czysta. Tyle, że podobno we wtorek wróci, ale z drugiej strony, co podobnego do prawdy może powiedzieć Nozdriow we wtorek? Przecież ogólnie wiadomo, że Nozdriow w swoim życiu słowa prawdy nie powiedział!
Na szczęście zastałem Sobakiewicza. Wchodzimy, prawda, z Gogolem.

- Ty gadaj, bo mi się już nie chce – mówi – Siadamy do stołu. Cisza. Patrzę na niego. On na mnie. Sobakiewicz swoim zwyczajem patrzy na piec. Cisza.

…...

- Mówiliśmy o panu u ministra spraw zagranicznych, u Sikorskiego – rzekł wreszcie Jarecki, widząc, że nikt nie decyduje się rozpocząć rozmowy – w ubiegły czwartek. Spędziliśmy tam czas bardzo mile.

- Tak, nie było mnie wtedy u ministra – odpowiedział Sobakiewicz.

- Wspaniały człowiek!

- Kto taki? – Rzekł Sobakiewicz spoglądając na róg pieca.

- Minister.

- No, być może, że to się tak panu tylko wydało: tyle tylko, że mason, ale dureń, jakiego jeszcze nie było na świecie.

Jarecki stropił się tym nieco ostrym określeniem, lecz zaraz poprawiając się ciągnął dalej:

- Naturalnie każdy ma jakąś słabostkę, ale za to premier, co za wspaniały człowiek!

- Premier wspaniały człowiek?

- Nieprawdaż?

- Rozbójnik!

-Jak to, premier – rozbójnik? – rzekł Jarecki i zupełnie nie mógł zrozumieć jak premier może być rozbójnikiem. – Przyznam się, iż nigdy by mi to nie przyszło do głowy – ciagnął dalej. – Pozwoli pan jednak zauważyć: jego postępowanie zupełnie na to nie wygląda; przeciwnie, jest w nim wiele łagodności. – Tu przytoczył jako dowód zamiłowanie do gry w piłkę nożną i pochwalił uprzejmy wyraz twarzy premiera.

- Nawet twarz rozbójnika! – rzekł Sobakiewicz. – Niech pan mu tylko da nóż i puści na gościniec, zarżnie, za eurocenta zarżnie! On i minister sportu - to Gog i Magog.

„Nie, widocznie Sobakiewicz musi mieć z nimi na pieńku” – pomyślał Jarecki. – Pomówię z nim lepiej o ministrze spraw wewnętrznych.

- Zresztą co do mnie – powiedział – powiedział – przyznam się iż najbardziej ze wszystkich podoba mi się Grzegorz Schetyna. Charakter taki prosty, otwarty, w twarzy widać coś szczerego.

- Łajdak! – rzekł z zimną krwią Sobakiewicz. – Sprzeda, oszuka i jeszcze zje obiad z panem.

Znam ja ich wszystkich: same łajdaki; cały rząd taki. Łajdak na łajdaku i jedzie i jeszcze łajdakiem pogania. Wszyscy judasze. Jeden tam jest porządny człowiek: minister sprawiedliwości - Czuma; ale i ten prawdę mówiąc świnia.

Po tych chwalebnych, chociaż nieco zwięzłych biografiach, Jarecki zrozumiał, że o innych członkach rządu nie warto wspominać, i przypomniał sobie, że Sobakiewicz nie lubił się o nikim dobrze wyrażać.

Jarecki maczając bliny w śmietanie zamyślił się głęboko.

- Wszystko to wymyślili doktorzy Francuzi i Niemcy: powywieszałbym ich za to. Dietę wymyślili… - perorował Sobakiewicz.

Spojrzałem na Gogola, który akurat coś zapisywał w notatniku. Niestety cyrylicą.

sobota, 3 października 2009

Pawiany


Małpy skaczą niedościgle,
Małpy robią małpie figle.
- Niech pan spojrzy na pawiana,
Co za małpa, proszę pana.
J. Brzechwa

- Zmykajcie stąd – syknęła sfora pawianów, do siedzących na sąsiadującym drzewie Szympansów – to nasz teren i już go wam nie oddamy – i wystawiły swoje czerwone zady pokrzykując radośnie.

Dwa szympansy z góry drzewa zaśmiały się ironicznie.

- Tak jesteście tego pewne? – powiedział pierwszy szympans – w dżungli już wiedzą, że jesteście gorsze niż zaraza. Kokosy zbijacie, gdy nikt nie widzi


Do przodu wysunął się jeden z pawianów, zaszczekał wrednie i parsknął, aż się cały opluł.

- Nie prawda – wykrzyknął – te kokosy były już od dawna nasze, należały się nam!

- A handel bananami? – zapytał drugi z szympansów – podlizujecie się hienom, by dzieliły się z wami padliną. Trzy lwice to widziały.

- Głupie lwice – jęknął jeden z pawianów, o pysku odlanym jakby z plastiku, kępka ryżych kudłów zatrzęsła mu się na łbie – Hieny to nasi sąsiedzi, musimy się z nimi dogadywać. Same przecież to robiłyście siedząc na tym drzewie!

- Tyle, że nie żarłyśmy tych resztek padliny po nich, a wy tak. Trzymałyśmy je też na dystans.

- Ale one nam pomogą, wszak mamy unię, a hieny są najsilniejsze, bo zawsze chodzą w gromadzie.

- Zobaczymy jeszcze, jak wam pomogą te hieny. – Dwa szympansy uśmiechnęły się z politowaniem patrząc na pawiana o pysku z plastiku. - Dalej kulajcie kokosy, przed trąbami słoni, zobaczymy jak długo jeszcze posiedzicie na drzewie.

Pawiany podniosły wrzask, widać brak argumentów wywołała u nich furię.

Szympansy oddaliły się od ich psich pysków, bo ta hałaśliwa hałastra od dawna wzbudzała niechęć całej dżungli, a do wyborów jeszcze trochę zostało…jak rzekł jeden ze słoni.

czwartek, 1 października 2009

W środowisku naturalnym


Wygrzebał się spod pierzyny. Przetarł oczy, przygładził włosy i usiadł na łóżku ziewając rozdzierająco. Bosą stopą dotknął desek podłogi. Jakie zimne! Spojrzał przez okno. Jak szaro!
Popatrzył na śpiącą żonę. Jaka, prawda, żona! Śpi sobie a on musi wstać.
Nie, nie od razu do roboty. Szczać mu się po prostu niemożebnie zachciało. Namacał pod łóżkiem kapcie, poprawił kalesony, okrył się kufajką i podreptał do kuchni.
Otworzył zamknięte na haczyk drzwi do korytarzyka. W ciemności zahaczył o wiadro i o mało nie rozlał jego zawartości. Zaklął i pociągając za sznurek zapalił żarówkę i zdjąwszy pokrywę z wiadra wreszcie opróżnił pęcherz.
Poczuł ulgę, ale zaraz się wkurzył. Wiadro było pełne. Chcąc nie chcąc zaportkował się w stare podarte sztruksy, obuł popularne gumiaki i niezgrabnie niosąc przed sobą wiadro wyszedł na podwórko. Cuchnącą zawartość wylał na gnojowisko.

- Idź gówno do gówna! – wymruczał znacząco. Odstawił wiadro na miejsce i ponownie wyszedł na podwórko by sobie zajarać. Na dworze nie było tak zimno. Było nieźle. Po zapuszczonym, zdziczałym sadzie snuła się mgła. Popatrzył po swoich włościach i nim zapalił smarknął z palca celując w biegającą bez żadnego widocznego celu kurę.
Nadleciał Burek i zaczął go obszczekiwać.

-Mój własny pies mnie obszczekuje? – Zdenerwował się nieco i chciał Burka kopnąć, ale przypomniał sobie, że jest w gumiakach i stoi w beznadziejnej błotnistej brei.

– Niech sobie kundel szczeka! – No tak – pomyślał. Gospodarka jakby bardzo zapuszczona. Płoty pochyłe, ogródek warzywny jak dżungla, sad zdziczały, zboże zmarniało. Stodoła. Cóż to za stodoła? Niby duża a pusta. Jeszcze się wierzeje zerwały i na jednym zawiasie wiszą.
Dobrze, że pusta, bo inaczej złodzieje by nas rozkradli. Krowy pewno głodne – przypomniał sobie, ale że nie muczą jeszcze, to nie ma pośpiechu. Jak zamuczą damy im wody albo, czego?

Zapalił drugiego skręta. Z plastykowej beczki nabrał wiadro wody i nalał do koryta. Zleciały się dwie kaczki i cztery kury. W chlewiku odezwał się prosiak.

- Mój pocieszyciel jedyny! – Pomyślał czule. Świniak obudził krowy i powiedziały „muuu”
Jakie to nie nażarte wszystko! – Pomyślał tym razem ze złością. Tylko im dawaj i dawaj a skąd brać?

Na podwórku rozległy się błękitno – złociste dźwięki „Ody do R.”. Wygmerał z kieszeni kufajki komórkę i przez chwilę słuchał.

- I za co ja wam skurwysyny płacę! Dopiero wstałem.

Ze złością zamknął klapkę telefonu i jednak spróbował kopnąć Burka. Gumiak oczywiście spadł mu z nogi i pięknym łukiem poszybował w kierunku studni. Do kamiennego progu musiał skakać na lewej nodze.

W sieni zrzucił gumiaka i wrzasnął:

- Wstawać nieroby, sukinkoty, mamy kryzys rządowy!

Rumor na strychu! Rumor w piwnicy! Agenci ochrony wskakują w wyjściowe kufajki. Sekretary i sekretarki potykają się o wiadra, kociołki, koszyki. Nadbiegają zewsząd z dzbankami kawy zbożowej, precelkami i listkami sałaty. Jak czupiradła. W halkach, woalkach, szalikach, nocnikach – Dosłownie Sodoma i Gomora. Już z pieca chlebowego wyłazi jakaś postać spocona.
A żona? Śpi biedactwo!
Akcja.
Rolety trzaskają, skarpety się gubią. Burek szczeka! Krowa muczy! Świniak nadaje morsem do Berlina a w studni topielica śpiewa arię z Rigoletto. Nie pomogła strychnina ani bomba atomowa. I to ma być zgoda narodowa?
Sześciu zastępców już w akcji. Plakietki. Serwetki. Dusery i bajery. Do przybytku z serduszkiem kolejka. Piękność posągowa zamiast się ubierać, nagle się rozbiera. Jasna cholera! Gdzie viagra?
I kto tu wpuścił Burka?
Zamęt jednym słowem a za kwadrans ma być wszystko gotowe!
Przy ściemniałym lusterku brzytwy śmigają jak miecze pod Grunwaldem.

- Gdzie mój nos? – Wrzeszczy zastępca zastępcy. Nos się przykleił do ściany pomalowanej wałkiem w dość obrzydłe różyczki. Wynajętemu filozofowi z powodu tych różyczek przypomniał się „Obywatel Kane” i teraz bidula płacze, czołem oparty o zaparowaną szybę.
Wreszcie drób aresztowany, świniak ostrzeżony ponownie, krowy zastraszone milczą.
W tym momencie oczywiście budzi się żona. Piekło!

Paluchy jeszcze senne stukają w klawiatury liczne. Sieć trzeszczy. Żarówki mrugają. Jakby tego było mało, zaczyna padać deszcz.

Ktoś się spyta, że niby, gdzie pointa?
Ten tekst jest pointą właśnie. Bo niby, dlaczego mamy tych naszych polityków oglądać zawsze w salach gdzie lśni podłoga, gdzie marmury, fraki i z kawioru konfitury?
Czyż swoimi działaniami nie udowadniają, że w ten sposób robimy im krzywdę, wyrywając ich z naturalnego środowiska? Mało to było na świecie krzyku o różne dzikie plemiona siłą odziewane w majtki i koszulki? Mało?

Popatrzcie na Burka! Niby pies, a ile ma roboty!
Szczeka na wszystkich, choć wszyscy wysyłają go do budy!
A budy już prawie nie ma! Ot jakieś deseczki zbite wedle wskazań pijanego abstrakcjonisty.
I to jest pointa.