Kilka dni temu wybrałem się na grzyby. Pogoda jak z nut. Tu pajęczynka, ówdzie zaskroniec sprytny. Koniec października szczerym sierpniem.
 
 Moim towarzyszem podobnie, jak w większości tegorocznych grzybobrań jest słodka, półroczna szczeniaczka Aza, dziecię Róży.

 Jedyna z ośmiu maluchów, która nie znalazła nowego domu i została z nami. Zbieram maślaki, poluję na rydze, wygrzebuję z pisaku piaskowce i gąski a grzeczny piesek wesoło mi towarzyszy.
 
 Nie odbiega dalej niż na trzydzieści kroków. Nagle wskakuje łapami w zarośla i wybiega cała zakrwawiona. Z przedniej łapy leje się krew.
Niech będzie przeklęty człowiek, który zastawił w lesie bezsensowną pułapkę ze szkła stłuczonej butelki. Żyły rozharatane, paliczek wisi na skórze. Ciemna krew – Niedobrze!
 
 Z części staroświeckiej płóciennej chusteczki robię Azuni opaskę uciskową, z reszty i chusteczek higienicznych opatrunek. Wysypuję grzyby, rozcinam torbę i niosę jedenastokilową kupkę nieszczęścia w prowizorycznym nosidełku.
 
Dwa kilometry przez las, potem za starym kościołem w górę parkiem, do weterynarza. Gorąco.
 
Pomimo moich starań ślad tego marszobiegu znaczy krwawa rosa. W parku porzucam zakrwawioną torbę i by szybciej dojść biorę gapkę na ręce. Obejmuje moją szyję łapkami, ale psi łepek coraz bezwładniej ciąży mi na ramieniu. Dotarłem.
 
Azunia wędruje na stół operacyjny. Jest skromna i dzielna. Czyszczenie, obmywanie, szycie. Jedno znieczulenie ogólne, drugie w zranioną łapkę. Znowu zastrzyki, tlen do noska. Szycie. Głaskanie. Znowu zastrzyki. Znowu szycie. Azunia dzielna patrzy poważnie. Cierpi odważnie.
 
 
Pan weterynarz o wyglądzie patriarchy razem z doskonałym asystentem. Światło na stół! Zastrzyki na pobudzenie krążenia. Duży upływ krwi. Język szczeniaka na wierzchu. Koniec zabiegu. Opatrunek. Język w buziaku!
 
 
Na wierzch elastyczny żółty bandaż z internetowymi uśmieszkami. Aza dochodzi do siebie. Pan weterynarz zaprasza nas na następny dzień na konsultację i zmianę opatrunku. Jeszcze na drogę zastrzyk przeciwbólowy i tabletki na trzy dni, ułatwiające gojenie. Szwy wchłaniane.
 
 
Po pół godzinie biorę Azę na ręce i niosę do domu. Łepek na ramieniu. Popołudnie na fotelu. Je z ręki. Pije z palca, a wieczorem z maleńkiej miseczki podstawionej pod mordkę. Nazajutrz idziemy na zmianę opatrunku. Aza na smyczy i do tego psotuje.
 
 
Dzisiaj w pełnej formie. Biega jak szalona. Dawno odrobiła pooperacyjny brak apetytu. Nos zimny, oko bystre, łapki nadbiegają zewsząd.
 
 
Wracam do tytułu.
 
 
Po pierwsze, psy są lepsze od ludzi, ponieważ  żadnemu psu nie przyjdzie do głowy wywozić samochodem potłuczonych butelek do lasu. Pan weterynarz oświecił mnie przy okazji, że zimą ciężko znaleźć dzień w którym nie szyje z tego powodu psich łap. Zobaczcie, ile się pisze o problemie psich odchodów, a jak mało o odchodach ludzkich, które są niczym brzytwy.
 
 
Po drugie psy muszą być lepsze od ludzi, ponieważ mają lepszą obsługę, w razie czego, niż my, homosapiensi.
 
 
Po trzecie. Za ratowanie życia słodkiej Azy i komfort zabiegu zapłaciłem 70 złotych plus 15 za tabletki. Za samą atmosferę sympatii, przychylności i zaangażowania, gdyby chodziło o człowieka...
 
 
Po czwarte. Psy nie są ludźmi, ani nie bywają ubezpieczone przez Państwo, za własne psie pieniądze i tego się trzymają. A psy to zawodnicy, wraz z kotami, pierwszoligowi.
 
Ps.
 
Dziękuję panom weterynarzom z Goliny. Takie nadeszły czasy, że człowiek nie ma śmiałości reklamować. Kto zna, wie, że to klinika naprzeciw parku.