niedziela, 29 listopada 2009

Zbaraż. Sny szybkie

Grudki błota, jak się im przyjrzeć z bliska, wyglądają jak pokruszone kawałki sera. A te blade nitki to ma być trawa? Diabli nadali. Leżę troszkę zagrzebany w piasku a troszkę w błocie i wyglądam spod darni. Ostrza sześciu dzid. Dzidek raczej – Są w porządku dzidki moje ulubione. Ostre i gotowe do użytku. Szabla w garści. Rezerwowa po martwym kumplu w zasięgu ręki. Muszkiet przede wszystkim. Też zdrowy.
Patrzę a tam ogniska palą. Przewracam się na bok, chcąc pana Orkowskiego zapytać, ale śpi biedaczek na lufie łeb kudłaty złożywszy. Też się ułożyłem i zaraz sen mnie napadł.

Budzę się okutany w skóry niedźwiedzie. Ruszam lewa ręką – boli. Ruszam prawą – nie boli. Siadam na posłaniu. Okrutnie trzęsie. – Ej, Antek, pohamuj konie, szczać pójdę!

Cisza. Tylko powóz terkoce i podskakuje jak waryjat.

Odsłaniam w powozie tajemniczym zasłonę a tu nic, ino księżyc jak pysk hetmana Potockiego na czarnym niebie się pławi.

- Stańże woźnico, kimkolwiek jesteś! – Wołam

Nic, ino konie prychają w całkowitej ciemni. Łeb na wiatr wystawiłem, ale choć księżyc blaskami swemi bije, przecz zadów końskich nie widzę. Tylko tarcze złocistą Onego Księżyca przechery. Będzie mi tu, prawda, świecił!.

Wtedym sobie uprzytomnił, żem ja przecie w Zbarażu, w ziemi niczym jaźwiec zagrzebany, darnią okryty leżę. Sen mara a Bóg wiara!

Nagle –„prr”- słyszę. Stajemy.

- Wysiadaj waść, bo za chwilę… Jak nie wysiądziesz to razem z tym powozem w ostatni niebyt zapadniesz!

Wylazłem. Ciemno. Zimno. Pod nogami jakby jakaś krucha spalenizna. Pomacałem szabli. Jest moja ulubiona. Szlass! Błyszczy przy onym gębatym Księżycu. Szturchnąłem szabelką krzak. W pył i popiół raczył się rozsypać.

- Znaczy się, co? – Pytam, bo zdurniałem. – Umarłem, czy jak?

- Ja za ciebie nic nie wiem – Odpowiada głos – Ostając w onej pokracznej kolasce miałeś szansę rozpłynąć się w nicości. Wylazłeś to masz szansę szukać!

- Czego szukać? Przecz to spopielała pustynia jest!

- Jak to, czego? Odpowiedzi na jedno, jedyne pytanie!

- Jakie pytanie?

- Po kiego diabła wylazłeś z powozu? Jechałeś Waszmość do piekła a teraz się po popiołach będziesz włóczyć….

Huk! Ryk pocisków i wrzask atakujących. Za muszkiet. Bach! – W piersi nieznajome ogniście, ale już drabiny na wały kładą. Lezą jak te muchy! Noc w dzień zmieniona!

Cud Marsa!

W pysk strzelam. Jakby mrugnął jeszcze do mnie zza zasłony śmierci, ale przecie spadł w ciemność.
Drugiego przez skroń szablą szczęśliwie zmacałem! Trzeciego podparłem dzidą ulubioną, a że gruby był, już mu się tam sadło… I tak rękami śmiesznie niczym wiatrak wymachiwał. Ściąłem go bom łagodny.

Kiedym się brał z cale czerwonym kozakiem na szable, nie zauważyłem jak mnie od lewej taki jeden mrucznie i po cichu zaszedł.

Pan Orkowski, sąsiad przecie, wprost w ucho mu strzelił. Oblał mnie mózg Onego zadziornego fantasty! Mózg i jakieś inne głowniane klaśmęta.

Ryk jak sto tysięcy diabłów. Stoję na pozycji i główna rzecz, odpycham. Walę w łby ludzkie, dźgam w ludzkie trzewia, strzelam jak mam muszkiet szczerze nabity, w ludzkie głowy, a kole meni, towarzysze po równemu pracują.

Nagle fala się cofa. Już nie ludzie osobni, ale szczera ciżba.

Wiwatujemy! Już płomyczki fajerwerków. A takie syny! Kniaź Jarema w oddali jakby srebrny a inaczej patrząc jakby wiśniowy. Diabła tam!

We krwi się ślizgam. Najpierw klękam, zaś siadam tyłem do wroga i ciężko dysze, i szable ubłocona oglądam.

-Panie Orkowski! Przebóg, życie mi Waść ocalił!

-Albo i sobie tyż – Mruczy i maniereczkę zgrabną mi podsuwa. Całkiem jak trup blady.

- Blisko byli z kurwy syny, aleśmy dać się nie dali!

- Jezusie Nazareński, Królu Żydowski! – Próbuje wstać.

Jak mnie tu jakis olbrzym nagle nie ułapi niczym niedźwiedź jaki. Choć wasć! Choć, bo okazja jest przednia!

Pchają mnie, borsuk by w takie zbiegowisko lazł!

Siedzi w blasku pochodni taki jeden ogromny ancymon litewski, a przed nim pięć głów.
Jak u Ormianina na straganie. Litwin dyszy ciężko.

- Te trzy, owszem ściął ja, ale te dwie to osobna sprawa.

Ulubiony Zagłoba sępi gorzałkę aż przyjemnie posłuchać jego gaduły. Sobieski Marek pędzi z gąsiorkami. Pijemy nieźle aż tu Pan Orkowski za rękaw mnie łapię, cobym zaprzestał, bo rano znów trza będzie szablą robić.

- Idziemy na wały – Mówi! Dobrze się Podbipięta sprawił ale nie nasza to rzecz. U nas w wielkiej Polsce po tuzinie głów nasi przodkowie ścinali. Byle, panie Jarecki nie zasnąć! Byle nie zasnąć do świtu!
Idziemy.

W blasku ognisk i chwały Zagłoba liczy gąsiorki darowane przez Sobieskiego i drze całkiem niepolitycznie mordę, że ktoś zajebał siódmy gąsiorek!

Siadamy.
Pan Orkowski sukni wojennej uchyla i zza skrwawionego pancerza lubą, omszałą, szyjkę ukazuje.

No braciszkowie! Kalisz i Golina to są dwa bratanki… Żadnych snów!
Jutro szturm.

sobota, 28 listopada 2009

Bluzger S24 Jarecki, "wali z autorytetu literackiego"

Ludzie są tak mało oczytani, że po prostu szok! Na różnych, a szczególnie na jednym portalu, trwa „mizianie” nazywane przez ludzi pochopnych dyskusją na temat używania słów powszechnie uważanych za wulgarne. Padają argumenty takie i owakie, ale nikt się jakoś nie podpiera autorytetem klasyka.
Wiaruchna książek nie czyta, a jak już czyta to broń Boże wstępów i epilogów.
Przygody Szwejka, co bystrzejsi znają, ale najwyraźniej nikt nie kuma epilogu do tomu pierwszego, ponieważ dawno by go użyto jako broni laserowej z przytupem.
No to, prawda, przepisze fragmenty, a przepisywania nie cierpię!

Panie Jarosławie – Proszę bardzo!

„ Jeśli trzeba użyć jakiegoś dosadnego wyrazu, nie waham się go podać. Stylizowanie lub wykropkowywanie czegoś jest dla mnie najgłupszą obłudą. Słów takich używa się i w parlamentach.

Słusznie powiedziano kiedyś, że dobrze wychowany człowiek może czytać wszystko. Nad tym, co jest naturalne zastanawiają się tylko największe świntuchy i wyrafinowani rozpustnicy, którzy w swojej zakłamanej moralności nie biorą pod uwagę treści, ale ze złością rzucają się na poszczególne słowa.

Przed laty czytałem krytykę jakiejś nowelki, w której krytyk oburzał się, że autor napisał: „Wysmarkał się i utarł nos”. Sprzeciwia się to rzekomo wszystkiemu, co estetyczne, wzniosłe, co narodowi dać powinna literatura.
Oto mały przykład, jacy głupcy chodzą po ziemi.

Ludzie, którzy lękają się mocniejszych wyrażeń, są tchórzami, bo naga rzeczywistość ich przeraża, a tacy właśnie słabi ludzie są największymi szkodnikami kultury i charakteru/
Tacy wychowaliby naród jako gromadę przeczulonych człowieczków, masturbantów fałszywej kultury w rodzaju św. Alojzego, o którym powiedziano w księdze mnicha Eustachego, że gdy św. Alojzy usłyszał, jak jeden mąż z wielkim hukiem wypuścił wiatry, rozpłakał się i w modlitwie dopiero znalazł ukojenie.

Tacy ludzie ujawniają publicznie swoje oburzenie, ale z niezwykłym upodobaniem chodzą po publicznych szaletach dla odczytywania nieprzyzwoitych napisów na ścianach.

Od szynkarza Palivca nie możemy wymagać, aby mówił tak wykwintnie jak pani Laudova, dr Gruth, pani Fastrowa i całe zastępy tych, którzy najchętniej uczyniliby z całej Republiki Czechosłowackiej jeden wielki salon z parkietami, gdzie wszyscy chodziliby we frakach, w rękawiczkach i gdzie kwitłyby dobre maniery, A POD PIĘKNYMI POZORAMI LWY SALONOWE ODDAWAŁYBY SIĘ NAJNIKCZEMNIEJSZYM WYSTĘPKOM.”


Tyle Jarosław Haszek, prawie sto lat temu ( jak ten czas leci!)

poniedziałek, 23 listopada 2009

Ogniem i tym co podejdzie!

Orkowski na stołku się bujał łykając, a co miodu łyknął to się mocniej bujnął.

- Panie Orkowski – mówię – nie bujaj się wasze, bo morskiej choroby dostanę od tego waszmościnego bujania, a to, tfu, obrzydliwa i heretycka jest przypadłość.

- Inom się nie spodziewał, że na takim zadupiu, mają miód niczym jakiś dziwny i okrutny Samson, eeip… okrutny!

- To sieć jest międzynarodowa, drogi Orkosiu – „Dzikie Pola” się zwie, a kapitał w niej mocno jest międzynarodowy!

- W rzyci mam kapitał – Odpowiada bujający się Orkosiu i tajemniczo dodaje: – Jeszcze się ten ich Marks nie narodził!

O czym mówi, nie wiem, ale węgrzyn niczym miód – To i w czubie musi być u dzielnego Orkosia dobrze!

W tym momencie obudził się Nicpoń i jak to on zaraz szabli szuka i przekrwionymi gały wszędzie wywraca.

- Cichaj! – Mówię. Oręż waściny u karczmarza Żydowiny schowan dla spokojności.

- Mam tu osobliwą książeczkę – mówi uspokojony Nicpoń – Pod nos mi podtykając nie żadną tam książeczkę, ale tomiszcze szczere in oktawo.

- A o czym, one dzieło? – Pytam udając ciekawość.

Nie doczekałem odpowiedzi, bo nagle tumult powstał i rumor, z tego, że wszyscy przytomni wstawali ławy precz odsuwając i niczym gąsiory szyje wyciągali.
Albowiem przy vipowskim stoliku rozruch powstał.

-, O co tam chodzi – Pytam jednego takiego hołysza w niegdysiejszych barwach książęcych.

- Wszyscy – Odpowiada – wąsem na mnie ruszając – rozprawiają tu od trzynastu pacierzy o ucieczce Chmiela, a tamten młody z brodą, niejaki Skrzetuski co do Krymu posłował, Chmiela z arkana bez żadnej potrzeby uwolnił...

-, Co jest? Jakiego Chmiela? – Dopytuję, bo odkąd wdałem się z Orkosiem i onym przykrym Nicponiem, o polityce żadnego pojęcia nie mam. Ot napić się do syta, babę chędogą za cyc ucapić, siabli zardzewieć nie dać… Tyle naszego!

- No, tego buntownika Chmielnickiego! Patrz waść na Czaplińskiego, jak na pysku sczerwieniał! Istny burak!

- A co to za gruby ślachcic brodaty jako cap, z bielmem na ślepiu?

- Niejaki Zagłoba. Mówią, że przechrzta albo i gbur szczery, ale pyskacz wielki. Sejmowa gęba!. Patrz Pan, co się dzieje!

Patrzę i widzę najnormalniejszą w Polszce awanturę, zupełnie taką samą, jakie bywają „Pod kalichem” czy w naszym „Zerwikapturze” Widzę między onymi awanturnikami starego Zaćwilichowskiego z Unii Wolności. Co ten tam robi, pojęcia nie mam?

Czubi się Czapliński z tym całym Skrzetuskim.

Pierdolnął w stół pięścią Czapliński – Podskoczyły szklanice.

W nagle zapadłej ciszy, ciszy takiej ze słychać sto pieprzonych much uwijających się w izbie, Skrzetuski odzywa się głosem grobowym:

- Nie wylewaj waćpan wina!

Za chwilę to samo!

- Zanim dojdą do pointy, będziemy brodzić jak te czaple w winie. Na szczęście mam gumiaki!

Ale gdzież tam! Już ten cały Skrzetuski ( popularny „Skrzat” ) podnosi się całą swą potężną postacią i chwyta staruszka Zaćwilichowskiego za kurtkę und galoty. Dalejże nieść. Dalejże drzwi onym otwierać i w gnojowisko dziadka – ptaszka smyrga jak z kołczana strzałę! Wraca i do Czaplińskiego:

- Przeproś, bo inaczej, też tak wylecisz.!

Nie przeprosił. Wyleciał!

Zagłoba się śmieje. Przez hulające na wietrze drzwi widać jak Czapliński z Zaćwilichowskim umawiają się w sprawie adwokata.

Przy vipowskim stoliku śmiech, że niby „górą nasi”

Wstałem i mówię:

- Weź mnie Pan , panie Skrzetuski wyrzuć za niemi, albo, co?

Nicpoń mnie odpycha i się pcha – wieśniak – Mnie wyrzuć Acan!

- Ja! Mnie! – dodaje opity do imentu dzielny Orkosiu!

- „Ja” – To w husarii dupa! – Zauważa nie bez racji Nicpoń i pada nagle na podłogę niby gromem, a tak naprawdę gorzałką rażony.

Zostałem nagle, jakby nie patrzeć – sam.

- Ledwie waćpana ujrzałem, od razu pokochałem! Choć do naszego VIPowakiego, znanego z historii literatury stolika. Wina Żydzie!!! – drze mordę Zagłoba!

Cóż robić? Siadam. Był tam jeszcze taki umięśniony grubas. Przedstawili go jako Minimusa Podbipięte.
Litwin, ale fajny facet.

- Mówił mi ociec, że z moja posturą…Rozumiesz wasze – albo się będą mnie bali, albo ze mnie śmiali.

Piliśmy tydzień!

A mówią, że Czechryń to dziura i go do autostrady
Kulczyka porównują.

Obudziłem się widzę. Kura się przechadza. W zasięgu ręki nicponiowi księga. Łeb żarzy. Język w gębie niby sowa w dziupli. Ktoś jęczy. Inny za oknem wyje. Księga.

Pierwsza strona – bezsensowny obrazek.
Druga – tekst – Czytam!

„ 2010 był to dziwny rok….

niedziela, 22 listopada 2009

W internecie sarenek brak

Jadę sobie kiedyś autkiem a tu patrzę, sarny. Naliczyłem osiemnaście sztuk. Coś tam skubią. Chłop zasiał a te skubią. Ładne sarenki. Jeszcze trzy wyszły z krzaków. Wyjąłem kalkulator i dodałem. Wyszło mi dwadzieścia jeden. Widząc, że w cholerę dobra się marnuje poczułem w sobie żyłkę myśliwską.

Nie, nie poszedłem na łatwiznę i nie zapisałem się na jakiegoś głupiego myśliwego. No, trochę poszedłem, bo najpierw sam próbowałem zrobić sobie łuk, ale tylko kujnąłem się gałęzią w oko i tydzień chodziłem z opatrunkiem. Wyglądałem z przepaską jak pirat, a nie chciałem być piratem tylko zwykłym Robin Hoodem.

Łuk kupiłem w necie i dalejże w las. Przemykam się i skradam. Czujny jak diabli, bo to i na leśniczego trzeba uważać. Wyglądam na to pole zza krzaka. Cisza. Zimno jak diabli a saren nie widzę. Nie - Patrzę dokładniej. Jest jedna. Skubie sobie oziminę. A tu ten mój skretyniały pies, jak nie zacznie szczekać! Musimy zawrócić, bo zapomniałem, że wybrałem się do lasu z psem.

Nie mam psa, ale co to za wyprawa na łowy bez psa? Na całej ulicy nikt nie trzyma psa myśliwskiego, tylko jak nie przekarmiony buldog, to wilczur. Dużych psów się lękam, a znowu nie pójże do lasu z jakimś kurduplem w kieszeni. Sąsiad akurat ma trzy takie czarne kundle średniego wzrostu. Prawie identyczne i wszystkie mają na imię „Michu”
Zagadałem, a sąsiad zaraz się zgodził pożyczyć jednego „Micha” w zamian za kawałek sarniny.

- Jak go odyniec rozszarpie, też wielkiej straty nie będzie! – mówi

Trochę mnie tym odyńcem postraszył i zaraz popełniłem drobne faux paux z tych nerwów. Ciągnę, rozumiecie za smycz ile wlezie, a ten cały Michu coś bardzo się opiera i w końcu mówi: - Gdzie mnie, prawda, ciągniesz?

- Do lasu na polowanie, a gdzie? – odpowiadam, ale zdziwiłem się, że pies mówi.

Odwracam się, patrzę, a w tym zamieszaniu zamiast wziąć na smycz psa, wziąłem sąsiada. Dopieroż przepraszać za tak niezwykłą pomyłkę.

Idę w końcu z prawdziwym Michem, a ten zamiast tropić w kółko szczeka. Dałem mu patyk. Przestał. Niesie patyk a ja dopiero teraz zauważyłem, że z tym psem więcej kłopotu będzie niż pożytku. I właśnie. Jak tylko zobaczył sarnę, zaraz wypluł patyk i dalejże szczekać!

Na szczęście sarna albo głucha, albo mało bojąca. Stoi jak stała. Skubie jak skubała. Skubana!
Teraz przypomniałem sobie z filmów, że trzeba podchodzić bydlątko pod wiatr, żeby nie poczuło mojego zapachu. Jak na złość w ogóle nie ma wiatru. Nawet listek nie drgnie. O takim przypadku w filmach nie mówili, albo nie zapamiętałem. Uciąłem kozikiem gałąź ze świerku, bo zachciało mi się powtórzyć znaną sztuczkę z „Makbeta”
Wiadomo, że taka sarna sztuki nie zna to się nabierze.

Micha na wszelki wypadek przywiązałem do drzewa i żeby nie szczekał dałem mój berecik do zabawy. Niech ma!
Zbliżam się. Sarna nic. Skubie. Z dziesięciu kroków trafię jak nic. Ostrożnie zdejmuję z pleców pokrowiec. Z pokrowca wyciągam łuk wraz z instrukcją obsługi.
"To i owo. Strzałę zakładamy…" - Wiedziałem, że o czymś zapomnę! No tak. Taki jest los pochopnych myśliwych - nuworyszy.

Patrzę na tę sarenkę i tak mi jakoś serce zmiękło, że nawet gdybym nie zapomniał strzał, pewnie bym nie strzelił.
Miłe zwierzątko. Co ono mi w sumie winne? Zrobiłem jej kilka fotek komórką.
Spokojnie sobie skubie, niech się, prawda, posili. Jak to się patrzy skromnie!

I wtedy rozpętało się piekło! Z zarośli wytoczył się czerwony na pysku grubas z flintą!

- Szlag by cię trafił, cholerny ekologu! Nawet sobie człowiek przy niedzieli nie może spokojnie postrzelać! Pilnuje drab przeklęty!

Sarna w nogi. Grubas do mnie! Michu zaczyna ujadać!

- O jeszcze psa do lasu sprowadził! Zabiję tego kundla!

Przez pole sadzi od południa jakiś dziany facet w kufajce z widłami!
Coś tam krzyczy o deptaniu jego pola i świętej własności rolnej!
Gruby myśliwy w nogi! Ja w nogi po Micha!

A tam cała ekipa. Jakieś baby, pan policjant i wszyscy do mnie z pyskiem, że gorzko pożałuję okrucieństwa w stosunku do „tego uroczego kundelka” jak wyraziła się jedna taka w okularach.

- Pewnie na wczasy jedzie i pies mu przeszkadza to do drzewa przywiązał jego na zatracenie!

Zacząłem się głupio tłumaczyć i pokazuje łuk, że niby tylko na chwilę…
Już mnie chcą aresztować za znęcanie oraz kłusownictwo, a tu czerwona gęba wpada i wrzeszczy, że złośliwie jako ekofaszysta uniemożliwiłem mu strzelenie sarenki. I flintą przed policjantem wymachuje.
Zmiana sytuacji. Baby na myśliwego, a mnie ta w okularach w zmarznięte poliki całuje.
Chłop oparł się na widłach i nic nie mówi.

Odwiązałem Micha a ten ni w pięć ni w dziewięć cap policjanta za nogawkę!

- Zastrzelę bydlaka! – Wrzeszczy policjant. Baby na mundurowego. Myśliwy zapala papierosa. Wykorzystałem zamieszanie i dalejże na niego:

- W lesie jesteś chamie, gdzie rzucasz zapałkę? Chcesz las spalić!
Włącza się chłop.

- Właśnie! I ten kawałek lasu, aż do drogi jest mój prywatny. Idź pan do państwowego i tam se pal!

Teraz już wszyscy wrzeszczą. Odebrałem Michowi baretkę. Nawet nie pogryzł tylko lekko poślinił. Naciągnąłem na uszy i razem z Michem do domu.
Przyroda, spokój – psia krew – Jak na jarmarku!

x x x

- I co było dalej?

- Co dalej? Nic nie było dalej. Odprowadziłem Micha. Zamiast sarniny musiałem wybulić za wypożyczenie psa dychę. W domu zebrałem opiernicz za włóczęgostwo. Zmarzłem, wypiłem herbatę. Usiadłem do komputera. Zajrzałem do netu, a tam…

- Co tam?

- Nic, to samo. Wszystko to samo. I polowanie i myśliwy i wrzaski i policja, tyle tylko, że niestety sarenek brak.

sobota, 21 listopada 2009

Ci, którym ładnie jest w czerni

Nie każdy, kto się nadyma, że „w czarnym mu do twarzy” ma z rozmaitych powodów szanse zostać księdzem. Na przykład ateista czy inny żonaty ancymon. Wtedy pcha się na sędziego. Jeśli zaś nie mógł zostać Anną Maria Wesołowską by wygłupiać się w TVN, nie zna się na spalonych i rzutach karnych, by ględzić w studio TV, zostaje sędzią piłkarskim.
Nawiasem mówiąc, doskonale widać na tym przykładzie, ile znaczy tupet w drodze do sukcesu. Niewielu się zna, a tysiące sędziują.

Skoro w piłce nożnej mamy sędziów, dlaczego do cholery, nie mamy piłkarskich prokuratorów i adwokatów? To, co najmniej dziwne!
Wiem - Są we Wrocławiu, ale nie o to mi chodzi.

Mecz. Piłka do skrzydłowego. Ten centruje na krótki słupek a nadbiegający napastnik pada na murawę w starciu z obrońcą. Leży. Znaku życia nie daje!

W tym momencie na boisko wbiega licencjonowany prokurator piłkarski z segregatorem pod pachą i oskarża obrońcę w trybie natychmiastowym o spowodowanie upadku napastnika. W segregatorze ma statystyki oraz opisy faulów rzeczonego obrońcy z uwzględnieniem dat, godzin oraz kwadr Księżyca.
Już byłby karny, ale adwokat drużyny broniącej rozwala te argumenty wyciągiem ze swojego skoroszytu, gdzie ma sto opinii o przewróconym napastniku.

- W szóstej klasie podstawówki symulował Odrę – krzyczy!

Niezorientowana patriotycznie, historycznie i literacko publika intonuje

- „Przejdziem odrę, przejdziem ospę – będziem Polakami”

Wtedy włącza się do akcji „papuga” drużyny atakującej, z braku argumentów rozbierając się do naga.

Wzywani są kolejni świadkowie zajścia. Niespodzianka jest to, że większość wezwanych ma zwolnienia chorobowe wystawione przez NN lekarzy. Tumult. Ludzie ciągną się wzajemnie za kłaki i kopią po łydach.

Sędzia po godzinie przepychanek, by załagodzić sytuację wydaje w swoim mniemaniu salomonowy werdykt. Korner!

Teraz tłuką się wszyscy. Jakiś wariat powołuje ławę przysięgłych z kibiców sektora „D” Policja używa armatek wodnych.

Uff. Dobrze, że tak głupie pomysły jeszcze nie znalazły uznania w FIFCE.

Ale, że nie ma takiej próżni, której nie da się zapełnić głupotą, faceci, którym „fajnie w czerni” a którzy nie nadają się ani na Annę Marię Wesołowską ani na sprytnego rozjemcę futbolowych meczów , tymczasowo popisują się jako administratorzy pewnej platformy blogowej.

- Był, kurwa, karny. Kopnął go w goleń, szarpał za ucho i porwał sztuczną szczękę naszego napastnika!

- Ale nie podważy Pan ekspertyzy eksperta, który jasno wskazuje, że wymieniona sztuczna szczęka została kupiona na bazarze od obywatela o skośnym układzie buzi!

- Pan jest rasistą!

- Nie, to Pan jest rasistą! Usuwam Pana!

- Sam się pan usuń! Ja się sam usunąłem i możesz mi pan skoczyć!

- Panu skoczyć? Ciekawe, na co, he he he?

- Ja pana banuję na zawsze!

- A ja pana! Niech sobie tu Osiecki pisze!

- A pewnie, że napisze, jak pan znikniesz i się nie będziesz dopierdalał!

- Co pan mówi? Ja się dopierdalam? Karny! Złapał piłkę w ręce!

- Hmmm… Może i złapał, ale niech pan zwróci uwagę, jakie wypielęgnowane paznokcie…

- Paznokcie? O co tu chodzi?

poniedziałek, 16 listopada 2009

Dom Elżbiety XV - Nowa opowieść ( Iwona )

Elżbieta poszła spać. Wsunęła się pod kołdrę i wyciągnęła rękę w stronę lampki by ją zgasić…cofnęła jednak rękę. Jakoś nie chciała zostać w całkowitych ciemnościach, po tym co widziała. Pamiętnik nadal spoczywał na stole, nie miała ochoty go dziś nawet gdziekolwiek przekładać. W końcu zmęczenie, czy prysznic w chłodnej wodzie, bo okazało się, że nie tak szybko woda w bolierze się grzeje, zwyciężyło nad obawą, która ją opanowała i zasnęła.

Gdy zasnęła usłyszała wołanie „Elżbieto!”. Wiedziała, że jest to sen, a mimo to bała się, wyraźnie czuła, że to głos Zofii. Potem biegła po leśnym trakcie wraz z nią, tamta śmiała się do niej, biała sukienka Zofii powiewała w letnim wietrze. Potem znów były w całkowitych ciemnościach, wokół były jakieś potworne krzyki…chciała się obudzić, czuła, że tamta ściska mocno jej rękę, że ta ręka jest koszmarnie zimna…

Obudziła się, była cała zlana potem, spojrzała na wyświetlacz komórki, która leżała przy łóżku, była szósta rano, za oknem świergotały ptaki w gałęziach drzew, słońce oświetlało już okolice, a ona czuła się potwornie zmęczona, jakby wcale nie spała. Nie chciało się jej wstać, ale też nie chciała już zasypiać.

Wysunęła nogi z pod kołdry, było jej bardzo gorąco i …cale nogi były zakurzone, jakby biegała po suchym piasku.

Patrzyła na swoje nogi oniemiała, przecież wczoraj brała prysznic, co się dzieje? Czy bieganie po lesie nie było snem? Czy po prostu wariuje? Może rzeczywiście Marek miał rację, nazywając ją zwariowaną grafomanką? Z rozmyślań wyrwał ją zegar, wybijąc godzinę szóstą.

Wyskoczyła z łóżka, na boso pobiegła do kuchni nastawić wodę. Potem wzięła szybki prysznic, zmywając pot i kurz. Woda się zagotowała, więc naparzyła sobie herbatę owinięta w ręcznik i usiadła przy kuchennym stole.

Herbata postawiła ją na nogi, więc już w lepszej formie poszła sobie poszukać czegoś do ubrania. Chciała wyglądać lepiej niż wczoraj, bo przecież miała dziś jechać do szpitala odwiedzić Kanusię, a może ten Piotr będzie, nie chciała wyglądać jak obszarpaniec.

Wyrzuciła wszystko z nesesera na łóżko, przekładając każdą rzecz, doszła do wniosku, że nie ma się w co ubrać. Wszystko było stare, ostatnio niczego nowego sobie nie kupiła, a spódnice i bluzki, niestety nie wyglądały najlepiej. Zresztą, najczęściej chodziła w koszulkach -uniseksach i spodniach.

Teraz dopiero zdała sobie sprawę, jak zupełnie przestała dbać o swój wygląd przez ostatni okres bycia z Markiem.
Nawet porządnych kosmetyków nie miała, Marek miał lepsze niż ona, bo to on chadzał na przyjęcia, rauty, a ona przeważnie była w domu, przy kompie.
Ubrała się więc w białe płócienne spodenki, bo dzień zapowiadał się upalnie i jasno zieloną koszulkę. Postanowiła, że po śniadaniu pójdzie po zakupy dla siebie, kupi sobie coś do ubrania i jakąś szminkę, tusz…koło sklepu Andrzeja widziała taki niby butik.

Zjadła kanapkę, choć nie chciało jej się jeść i z postanowieniem, że kupi sobie coś wystrzałowego wyszła.

Przed sklepem Andrzeja stała Maryla, już z daleka kiwała do niej ręką.

- Cześć – Ela też ucieszyła się na jej widok. – Słuchaj masz chwilę? Nie poszłabyś ze mną tu obok do sklepu, chciałabym sobie kupić jakiś ciuch.

- Jasne, ze pójdę – Maryla była zadowolona, że ją poprosiła – tylko powiem Andrzejowi, że wychodzę. On jest na zapleczu, wykłada towar, bo dziś był w hurtowni wcześniej, żeby mógł potem spokojnie jechać do mamy.

Maryla na chwilę zniknęła w sklepie, by po chwili wyjść, już bez fartuszka. Miała na sobie śliczną sukienkę w prążki, która ją wyszczuplała.

Ela głośno to zauważyła, co Maryli najwyraźniej sprawiło przyjemność.

- Wiesz, przytyłam w ciąży i za nic nie mogę zgubić tych nadliczbowych kilogramów, aż Ci zazdroszczę tej twojej figury, to dzięki temu wyglądasz tak dziewczęco.

- Nie wiedziałam, ze macie dzieci – powiedziała zdziwiona Elżbieta.

- Nie mamy, byłam w ciąży dwa razy, ani razu nie mogłam donosić.

- Przykro mi – Ela rzeczywiście bardzo współczuła Maryli, sama przecież chciała mieć dziecko.

- Wiesz, teraz już mniej, ale przedtem bardzo to przeżywałam. Dobrze, że Andrzej jest dla mnie tak wyrozumiały, nigdy nie wspomina, byśmy próbowali jeszcze raz. Choć wiem, jak bardzo chce mieć dzieci.

- Rozumiem – szepnęła Ela.

Doszły do butiku i weszły po schodkach.

- Cześć Kaśka – powiedziała Maryla w drzwiach, do kobiety ubierającej manekin w białą sukienkę.- Przyprowadziłam ci klientkę z samej Warszawy, to wnuczka pani Leokadii.

- Dzień dobry – powiedziała kobieta nazwaną Kaśką – jakże się cieszę, że mogę panią poznać. I czym mogę pani służyć, tu tylko wiejski sklepik, pani przyzwyczajona do prawdziwych markowych galerii.

- Nie przesadzajmy – uśmiechnęła się Ela – i dzień dobry oczywiście. Chciałabym kupić sukienkę, może jakieś bluzki, nie wiem. Moja garderoba, którą tu przywiozłam, to same stare łachy.

Sprzedawczyni pokiwała głową, ale raczej z niedowierzaniem.

- To co konkretnie by pani chciała?

- Sukienkę, może ze dwie, letnie oczywiście i może jakieś kobiece bluzeczki.

Po chwili obie z Marylą oglądały bluzki, gdy Maryla spojrzała na sukienkę, którą Kaśka ubierała na manekin, gdy tu weszły.

- Zobacz, ta sukienka jest jakby dla ciebie.

- Myślisz?

- Będziesz w niej cudownie wyglądać, zresztą przymierz.

Elżbieta poprosiła Kaśkę o tą sukienkę, okazało się, że jest tylko ta jedna na manekinie.
Po chwili, gdy rozebrały manekin weszła z sukienką za zasłonkę, która była przebieralnią. Włożyła, miała duży dekolt z przodu i była pozbawiona prawie placów. Dół był rozszerzany, nadając sukience lekkości. Obejrzała się w lusterku, wyglądała ślicznie, sama się sobie w tej sukience podobała. Biel pięknie kontrastowała z jej ciemnymi włosami i brązowymi oczami.

niedziela, 15 listopada 2009

Wojna o obecność krzyża. Duszno tutaj

- Dlaczego tu tak duszno? Niech ktoś włączy klimatyzację, wykończyć się można!

- Jest włączona, ale to nowy model. Model nowomodny, akurat robiący wszystkim duszno

- Klimatyzacja robiąca wszystkim duszno?

- Hiszpański model. Hiszpanie to mają w ogóle pomysły! Weźmy te hiszpańskie buty. Osobliwa przyjemność. Nawet gorsze niż w latach osiemdziesiątych popularne rumuńskie lakierki!

- Popularne rumuńskie lakierki? O czym pan do cholery mówi?

- W zasadzie o pogoni za … no ten cały Zapatero, u którego nasz Premier…no w skrócie to chodzi o te krzyże. Żeby ich nie było!

- Nie rozumiem!

- Maniek tłumaczy panu, że – to trudne. Rozjaśnię na przykładzie. Niech pan sobie wyobrazi, że jest pan w lesie. Jakieś świerki, jodełki, trochę mchu. Piasek. Idzie pan po tym łonie natury. Tu wilgotna pajęczyna. Tu znowuż ślad buta ktoś odcisnął. Tu kopytka. Ptaszki sobie drą mordy bezkarnie. Przyroda jednym słowem. A jak pan tak stanie i zacznie wdychać, zaraz pan powie, że cudnie.

- Aleś pan rozjaśnił!

- Chwila. I teraz wyobraź pan sobie, że przez ten sam las zapylasz pan w masce przeciwgazowej i z ciężkim jak sto diabłów plecakiem na plecach. Gdzie panu do zapachów? Ptaszków czy śladów kopytek? Lecisz pan na złamanie karku. Tyle, że czas mija a tu pot, krew i łzy. chodzi o to by wtedy poczuł pan szczęście...

- No i?

- No i na tym polega działanie naszej nowej klimatyzacji. Siedzimy, pot się z nas leje obfitymi strugami i narasta gniew. Gdyby sztućce nie były plastikowe, gotowiśmy zabijać jeden drugiego. Niech pan spojrzy na Romusia. Nos wyciera w serwetę, choć na serwecie półmiski a na półmiskach homary i inne majonezy.

- Ale kto taką gównianą klimę kupił, o cholera! Już mi oczy łzawią!

- W protokole zostanie zapisane, że się pan wzruszył widząc szkaradną opresję Kościoła!

- Widząc szkaradną opresję kościoła? Przecież nie uczęszczam, to co mam widzieć?

- A! Nie uczęszcza pan, znaczy czarna bezpieka wkrótce przyjdzie po pana!

- Czarna bezpieka? Jedyna, jaką znam to bezpieka czerwona!

- Niby tak. Ten szczegół jest trochę nie dopracowany. A Inkwizycja?

- Co, inkwizycja?

- Najpierw wprowadzą cenzurę a potem pana złapią, będą torturowali a potem spalą na stosie nie bacząc na emisję, CO2!

- Jak znowu inkwizycja? Jedyną cenzurę, jaka znam z autopsji to komuchy wprowadziły, które to komuchy z religią nic nie miały wspólnego a wręcz przeciwnie!

- A czy krzyże wszędzie wiszące nie ograniczają w równym, a nawet większym stopniu wolności obywatelskich?

- Ale o co chodzi? Nie rozumiem, po co ta dyskusja w ogóle? Mieliśmy rozmawiać o wolności, prawach człowieka i Europie, a panowie mnie tu straszą…

- My pana straszymy? Po prostu pan nie wyciąga wniosków!

- Jesteś pan dzikim katolskim abnegatem!

- Chrum ! Chrum!

- Romuś, nie wtrącaj się! My tu z panem…

- Panowie ja się duszę. Moje serce!

- Podkręcić klimatyzację! Panie - Kochany panie! Pan się musisz zgodzić, że nasza jest racja i że kierunek jest słuszny. Krzyże zdjąć! Powiedz pan to, po dobroci, a wyłączymy klimę!

- Nic nie powiem! Jestem ateistą, ale…

-, Co „ale”? A wiesz pan… Jestem twardzielem i wbicie kilku drzazg pod te pańskie wypielęgnowane paznokcie nie sprawi mi moralnego…

- Zabij śmiecia, bo inaczej nie zrozumie, że to dla jego dobra!

- Panowie…

- Co za panowie? Panowie to podczas wojny wyginęli! Teraz jest wolność oraz liberalizm! Pasy! Pasy z ciebie drzeć będziemy!

- Jezus Maria!

- Dość!

- Poniosło nas!

- To jest tylko próba do cholery! Kto kopnął Wojtka pod stołem? Ja rozumiem emocje, bo ci katole są naprawdę straszni, ale w swoim przecież gronie jesteśmy. I bez chamstwa proszę!

- Ja też przepraszam. To „Jezus Maria” po prostu wymknęło mi się ze strachu, że mnie koledzy zabiją. Starodawne naleciałości z dzieciństwa. O Jezu, jaka ulga! Mam tylko jedno pytanie.

- Jedno pytanie?

- Dlaczego tu tak duszno? Niech ktoś włączy klimatyzację, wykończyć się można!

- Jest włączona, ale to nowy model. Model nowomodny, akurat robiący wszystkim duszno

- Klimatyzacja robiąca wszystkim duszno?

- Hiszpański model. Hiszpanie to mają w ogóle pomysły! Weźmy te hiszpańskie buty. Osobliwa przyjemność. Nawet gorsze niż w latach osiemdziesiątych popularne rumuńskie lakierki!

- Popularne rumuńskie lakierki? O czym pan do cholery mówi?

- W zasadzie o pogoni za … no ten cały Zapatero, u którego nasz Premier…no w skrócie to chodzi o te krzyże. Żeby ich nie było!

- Nie rozumiem!

- Maniek tłumaczy panu, że……..

sobota, 14 listopada 2009

Dom Elżbiety XIV - Nowa opowieść ( Iwona )

Już miała się pożegnać z Andrzejem, gdy nagle jakby sobie coś przypomniała.

- Słuchaj – zrobiła bardzo zmartwioną minę – czy nie wiesz czasem, jak tu u mnie można zrobić ciepłą wodę. Bardzo bym chciał się wykąpać, a grzanie wody na kuchence gazowej to koszmar!

- Wystarczy włączyć bolier w piwnicy, on jest dwufunkcyjny. Nie wiedziałaś?

- Jak włączyć? – Zrobiła zdziwioną minę.

- Podłączyć do gniazda, jest za bolierem. Nikt ci nie powiedział?

- Właśnie nikt. Dzięki, a ja się tyle czasu męczyłam z grzaniem wody na gazie. – Zrobiła nieszczęśliwą minę. – Dziś nareszcie się porządnie wykąpię, bo pewnie wyglądam strasznie!

- Nie kokietuj – uśmiechnął się rozbawiony Andrzej – widziałem jak cię Piotrek pożerał wzrokiem. Wyglądasz bardzo dziewczęco w tych jeansach i różowym sweterku.

- Nie przypominaj mi jak się wygłupiłam jadąc do szpitala w roboczych ciuchach. – powiedziała, ale poczuła satysfakcję z oceny Andrzeja, no i to, że Piotr się na nią gapił.

- Ha, ha – zaśmiał się – widzę, żeś niepoprawna kokietka. Dobra spadam, bo Maryla się pewnie denerwuje, a niestety jesteś kobietą niebezpieczną nawet dla żonatego faceta jak ja. – Znów się zaśmiał i wskoczył do szoferki. – Dobranoc – zakrzyknął i zapalił silnik.

- Dobranoc – odkrzyknęła i uśmiechnęła się.

Po chwili samochód Andrzeja zniknął za zakrętem, a ona chwilę jeszcze stała. Spojrzała w stronę alei prowadzącej do jej domu. Drzewa jakby zapraszającym gestem stały w dwóch szpalerach. Lampa księżyca wisiała nisko nad nimi.
„Jak w bajce”- pomyślała i ruszyła po wysypanej żwirem alejce.


W domu, najpierw poszła do piwnicy podłączyć ten nieszczęsny bolier, gdy weszła od razu teraz zauważyła i wtyczkę i gniazdo. Potem poczuła ogromne pragnienie, wiedziała, że w lodówce powinna być butelka wody mineralnej. Wbiegła szybko do góry i skierował się w stronę kuchni…zatrzymała się w pól kroku, drzwi od sypialni były otwarte i sączyło się z nich światło.

„Nie zgasiłam lampki?” – zdziwiła się. Wydawało się jej, że gdy szła do domu, dom pogrążony był w całkowitych ciemnościach. A okno od sypialni wychodziło na front domu.
Weszła do sypialni, pamiętnik leżał na stole. Był otwarty…ale tak go zostawiła, gdy zapukał Andrzej. Spojrzała w okno, no tak, teraz zrozumiała, czemu nie dostrzegła światła w oknie. W oknie wisiały zaciągnięte zasłony, tylko nie pamięta, by je zasłaniała.

Znów spojrzała w stronę pamiętnika, jakoś odeszła ją ochota na czytanie. Podeszła i zamknęła go. Wyjęła kluczyk i przekręciła. Zajęczała sprężynka i księga została zamknięta.

Z łóżka wzięła koszulkę nocną, a z rozbebeszonego nesesera wyjęła gruby froterowi ręcznik.
Teraz przypomniała sobie, że chciało jej się pić. Odłożyła koszulę i ręcznik na łóżko i poszła do kuchni. Wyjęła butelkę z wodą z lodówki i prosto z niej się napiła. Woda przyjemnie rozlała się chłodem po jej rozpalonym ciele i zwilżyła cudownie jej suche usta. Wróciła do sypialni i stanęła jak wryta. Dziennik leżał otwarty, zasłony były odsłonięte, a jej nocna koszula leżała w nieładzie na stole.

Rozejrzała się przerażona.

- Czy ktoś tu jest? – Zapytała głośno.

Odpowiedziała jej cisza.

- Jeśli tu ktoś jest, niech nie robi sobie głupich żartów, nie boję się. – Powiedziała, ale to nie była prawda, bała się, ba, była przerażona. Chciała żeby ktoś wyszedł z cienia, by to wszystko okazało się jedynie głupim żartem, choć gdzieś pod skórą czuła, że tak nie jest.

Chwilę stała jak wmurowana, dreszcze strachu przebiegały po jej ciele. Chciałaby wybiegnąć, ale nie miała siły się ruszyć. Wreszcie, przezwyciężając strach powiedziała głośno:

- Przeczytam tą twoją księgę, ale nie teraz. Nie możesz być aż tak zła, skoro na początku pamiętnika powołujesz się na Boga.

Na jej oczach pamiętnik się zatrzasnął. Aż podskoczyła ze strachu. Nie mogła uwierzyć własnym oczom, że to widziała.

Chwilę jeszcze stała, bojąc się ruszyć, ale nic więcej się nie wydarzyło. Spojrzała na zegarek, dochodziła trzecia w nocy. Była strasznie zmęczona, nawet perspektywa kąpieli w ciepłej wodzie, nie budziła zachęty. Pomyślała, że szybko opłucze się prysznicem, a jutro zrobi sobie prawdziwą kąpiel.

No cóż, jeżeli nawet Zofia Mioducka nadal nie znalazła spokoju po tamtej stronie i jest w jakiś sposób jej współlokatorką, no i trochę ją nastraszyła…to nadal jest jej krewną i chyba po prostu chce, by jej jakoś pomogła.

środa, 11 listopada 2009

Dom Elżbiety XIII - Nowa opowieść

Ela coś dostrzegła w jej oczach, to była jakby prośba. Andrzej jednak nie spuszczał ich obu z oczu, więc nie mogły porozmawiać. Potem pojawił się lekarz, który okazał się znajomym Andrzeja i Kanusi. Rozmawiał z nimi a Elżbieta stała z boku. Nagle Andrzej, jakby teraz dopiero ją dostrzegł powiedział:

- Piotr, przepraszam, to Elżbieta, wnuczka pani Leokadii – zwrócił wzrok w jej stronę.

- Witam, Piotr Pawlicki – wyciągnął dłoń w jej stronę

- Elżbieta Loretańska, bardzo mi miło – musnęła lekko wyciągniętą dłoń Piotra.

- Piotr to mój bardzo stary kumpel, razem chodziliśmy do szkoły – Andrzej z uśmiechem przedstawiał lekarza - tylko on poszedł w doktory, a ja zostałem sklepikarzem. Mama zawsze go bardzo lubiła, nie mamo? – zwrócił się w stronę Kanusi.

- A jakże, nie był takim leniuchem jak ty – uśmiechnęła się – nie Piotruś?

- Kochana pani Kanusiu, ależ Andrzej był przecież najlepszy w klasie z matmy, zawsze mi pomagał przy zadaniach, nawet potem, jak byliśmy już starsi. Nie był nigdy leniem. A jak się pani teraz czuje? – Zmienił temat, a kątem oka przyglądał się Elżbiecie.

- Lepiej dzieci, lepiej, w ogóle nie wiem, po co tu mnie zostawiliście, trochę się źle poczułam i zaraz wielkie halo, ja już stara jestem, to i czasem niedomagam.- Zauważyła wzrok Piotra który, kierował się w stronę Eli.- No, ale jeżeli trzeba tu zostać, to zostanę. Tylko – zwróciła się do Elżbiety – jak ty mnie dziecko tu będziesz odwiedzać.

Andrzej też zauważył spojrzenia kierowane przez Piotra, uśmiechnął się i zapewnił:

- Mamo, co dzień będę do ciebie Elę przywoził, bylebyś chciała tu trochę zostać i się podleczyć, a i Piotr pewnie będzie tu co dzień.- Uśmiechnął się.

Elżbieta kątem oka przyglądał się Piotrowi, był szczupłym, jasnowłosym mężczyzną o czarującym głosie. Miał piękny uśmiech i intensywnie niebieskie oczy. I małe, chłodne, kojące dłonie, których dotyk wciąż czuła. Był naprawdę interesujący. Złapała się na tym, że zadawała sobie w myśli pytanie, czy Piotr jest z kimś związany.
Nawet przez moment całkiem zapomniała o Zofii Mioduckiej i o całej sprawie z kluczykiem, pamiętnikiem, z zasłabnięciem Kanusi i wreszcie dziwnym wypadkiem na szosie w lesie.

Do rzeczywistości przywrócił ją Andrzej z pytaniem, czy mogą już jechać, bo bardzo późno i Piotr będzie miał nieprzyjemności, jak ich tu znają na jego dyżurze.

- Jasne – odparła dość nieprzytomnie – już i tak pewnie narobiliśmy zamieszania – spojrzała na Piotra.

- Ależ skąd – zbyt głośno zaczął zapewniać Piotr – Andrzej przesadza, ale pani Kanusia powinna odpoczywać, a tu zrobiliśmy prawie przyjęcie. Mam nadzieję jutro panią zobaczyć – zwrócił się do Elżbiety – wszak słyszałem obietnicę, że będzie pani tu naszą chorą odwiedzać.

- Panie Piotrze – Ela zadrżała, głos zaczął jej płatać figle, stał się piskliwy, choć chciała, by był zmysłowym – może po prostu mówmy sobie na ty? Z Andrzejem i Marylką szybko się zaprzyjaźniliśmy, więc sądzę…

W ich rozmowę wtrąciła się Kanusia, chyba chcąc im pomóc.

- Młodzi powinni sobie mówić po imieniu, zwłaszcza tak ładna para jak wy.

Ela zarumieniła się, a Piotr to zauważając szybko powiedział:

- Ma pani rację – uśmiechnął się do Kanusi -prawda Elżbieto? – zwrócił się do niej, przy czym jej imię powiedział tak urzekająco, że Eli język skołowaciał całkowicie.

Wymruczała coś jak „ychy” i wtedy do sali weszła pielęgniarka.

- Doktorze Pawlicki, jest pan potrzebny w trójce, znów pacjent ma kłopoty z oddychaniem.

- Już idę - i odwracając się do Eli, Andrzeja i Kanusi – niestety muszę iść. Bardzo miło mi było Cię poznać Elżbieto, a Andrzej, nie martw się o mamę, jest w najlepszych rękach, bo moich – uśmiechnął się. – Do widzenia wszystkim – i wyszedł.

Wkrótce i oni pożegnali się z Kanusią, czekała ich dość długa droga powrotna, a dochodziła już pierwsza w nocy. Kiedy wsiedli już do samochodu, Andrzej stwierdził, że lepiej pojadą normalną drogą, jakoś nie bardzo mu się chce jechać jeszcze raz przez ten las. Ela kiwnęła głową, nadal jej myśli zaprzątał Piotr. Dopiero po chwili doszedł ją sens słów Andrzeja.

- To znaczy, że jednak widziałeś tam na tej drodze to samo co ja?

- Wiesz, pogadamy o tym jutro, ok.? Jestem zchapany, od piątej na nogach, nie wiem co widziałem i chyba nie chcę wiedzieć.

Drogę powrotną odbyli w milczeniu, dopiero pod domem Elżbiety Andrzej stwierdził.

- Wiesz, Piotr to naprawdę fajny facet, tyle, że jakoś do kobiet nie ma szczęścia. Jedna mu uciekła z przed ołtarza, druga dwa miesiące po ślubie uciekła z Belgiem. Potem z taką jedną już, już miał się ożenić…też nie wypaliło.

- To znaczy, że taki interesujący facet jest sam?

- Tak, wiem, bo przecież mieszka z nami po sąsiedzku. Do dziś się przyjaźnimy, mamy czwartkowe szachy, które są zmorą mojej Maryli.

- Nie wiedziałam, że on tu mieszka.

- Wiesz, wieś to nie koniec świata. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Ale nie zawracam ci głowy, dobranoc, bo pewnie też padasz z nóg.

Teraz dopiero Ela poczuła jaka jest zmęczona, zauważyła też, że nadal jest w tych starych brudnych jeansach i zakurzonej koszulce, a na wierzch włożyła ohydny różowy sweter, którego dawno miała się pozbyć.

sobota, 7 listopada 2009

Jacek

Dom Elżbiety XII - Nowa opowieść ( Iwona )

Lekarz wraz z Andrzejem wbiegli do pokoju, a Kanusia nagle złapała Elę za rękę.

- Będzie próbowała tobą manipulować…- zdążyła jeszcze szepnąć.

Potem wszystko rozegrało się bardzo szybko, tlen, nosze i za chwilę karetka zniknęła im z pola widzenia.
Stali we troje na ganku, to znaczy Ela stała wraz z Marylą i Andrzejem. Maryla już teraz trochę bardziej opanowana, z lekko rozmazanym makijażem. Andrzej silnie zdenerwowany i Ela, która bała się o Kanusię, a zarazem zastanawiała, dlaczego Kanusia rozchorowała się tak bardzo na samo wspomnienie tej Zofii Mioduckiej?

- Pojadę za nimi – przerwał milczenie Andrzej – pojadę i się dowiem jak z mamą, co? – Spoglądał to na Marylę, to na Elę, jakby niepewny własnych słów, a może gdzieś podskórnie obawiał się jakiegoś nieszczęścia.

- Wiesz, nie powinieneś jechać sam, jesteś zdenerwowany – rozsądnie zauważyła Ela.- Może pojedziemy wszyscy, też się o twoją mamę boję.

- Marylko…- Andrzej patrzył z czułością na żonę – pojedziemy?

- Może jedź z Elżbietą, ja musiałabym się przebrać, zmyć ten rozmazany makijaż. Zadzwońcie, jak coś…czyli jak z mamą, dobrze – twarz Maryli zawsze pogodną spowijał lęk.

- Jasne mała – powiedział Andrzej uśmiechając się blado.- zadzwonimy zaraz jak się czegoś dowiemy, wiesz, możemy jechać skrótem, przez las, będziemy zaraz po karetce.

- Przez las? – Zdziwiła się Elżbieta.

- Tak, to krótsza droga, tyle, że niezbyt wygodna, ale ja tu znam każdą dziurę.

- Wiesz, że nie lubię, jak tamtędy jeździsz – Maryli chyba nie podobał się ten pomysł.

- Nic nam nie będzie i już się nie martw, ok.? Wskakuj do samochodu – zwrócił się do Eli – chyba, że i ty się boisz czarownic z naszego lasu.

- Czarownic? Dobra, jedźmy, szkoda czasu i wsiadła do szoferki dostawczego samochodu Andrzeja.

Jechali w milczeniu, Elżbieta zastanawiała się, o co chodziło Andrzejowi, mówiąc, czy nie boi się czarownic, ale jakoś nie umiała rozpocząć rozmowy. Andrzej też się nie odzywał, jakby zajęty tylko prowadzeniem samochodu i wpatrywaniem się w drogę, która rzeczywiście była wyboista. Z obu stron otaczał ich wysoki i teraz ciemny las. Spoglądając na mijające drzewa, można było odnieść wrażenie, że gałęzie wyciągają swoje palczaste szpony w ich kierunku, próbując ich pochwycić.

Nagle, coś przebiegło w poprzek drogi, coś przewinęło im się przed samą maską i jak się pojawiło tak znikło, choć Andrzej nacisnął na hamulec.

- Co to było? – Wychrypiał przerażony.

- Nie wiem, ale zwijajmy się stąd, ok.? – powiedziała Ela, bo stanęli w środku lasu.

- Fakt – przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik znów ożył – nie przyjemnie tu, a i do Białegostoku jeszcze kawał drogi. Ale co to mogło być? Wyglądało jak człowiek.

- Tak, też to widziałam…a co miałeś na myśli mówiąc, czy nie boję się czarownic?

- E, tam, matka czasem gada bajdy, że tu jakaś czarownica jest, czy była, ludzie tu niechętnie przychodzą, wiesz, las stary, drzewa dość gęste, zawsze tu ciemno i ponuro, to i dobrobił się złej sławy.

- No, ale przyznasz, że tamto, co tam było, no wiesz…nie było z tego świata.

- E, pewnie wyobraźnia nam płata figle, pewnie to była sarna, albo coś.

- Może, ale mogłabym przysiąc, że widziałam twarz kobiety.

- Przez ten ułamek sekundy?

- Nie, jasne, może mi się przewidziało.- Ale gdzie w głębi, Ela wiedziała, że wcale jej się nie przewidziało i że przez drogę przebiegła kobieta w białej sukni.

Potem, gdy dojechali do szpitala, nadal nie mogła pozbyć się tego obrazu i słów Kanusi, które dzwoniły jej w uszach „ będzie chciała tobą manipulować”.

Andrzej poszedł się dowiedzieć, co z mamą, a Ela podeszła do automatu z kawą. Kawa była obrzydliwa, ale dawała się jej uspokoić. Po schodach zbiegł Andrzej.

- Z mamą lepiej, choć dają jej jeszcze tlen. Za chwilę możemy na chwilę do niej wejść. Dzwoniłem do Maryli, by ją uspokoić.

- Bardzo się cieszę, wystraszył mnie stan twojej mamy, wiesz?

- A mnie! Kurcze, nie pamiętam, kiedy widziałem matkę w takim stanie, chyba nigdy. Wiesz, matka ma astmę, ale nigdy nie było takich ataków. Lekarz mówi, że to był wpływ bardzo silnych emocji. Dlatego nic nie pomogło, wiesz, zawsze mama sobie psiknęła inhalartorkiem i przechodziło, a dziś…

- Myślę, że to moja wina, nie potrzebnie zapytałam się o tą Mioducką, to przeze mnie się rozchorowała. – Wyznanie Eli raczej rozbawiło Andrzeja.

- Żartujesz? Matka nigdy nie była mimozą, może po prostu tak się czasem przy astmie zdarza. Ona ma ją od wczesnej młodości, my byliśmy bardzo mali, to wtedy, gdy twoja babcia wyciągnęła do niej rękę.

- Wiem, rozumiem. Chodźmy teraz do twojej mamy. – Powiedziała, a Andrzej spojrzał na zegarek.

- Fakt, chyba możemy teraz tam na chwilę wejść.

Gdy weszli, zobaczyli Kanusię w białej pościeli, bladą, ale już bez tej zatrważającej siności. Uśmiechnęła się do nich i ciężko westchnęła.

- Pewnie jechał jak wariat? – Zapytała się Eli i spojrzała na Andrzeja.

- Nie, jechał ostrożnie.- Uśmiechnęła się Ela - baliśmy się o panią, dzięki Bogu, widzę, że już w porządku, prawda?

- Tak, ale doktory uparli się mnie zostawić tu na obserwacji, jakby nie mieli kogo obserwować, tylko starą babę.- Znów się blado uśmiechnęła do nich.

piątek, 6 listopada 2009

Szanowny Rządzie!

Na wstępie pragnę poinformować Szanowny Rząd, że w sklepach i kioskach można bez żadnych ograniczeń kupować karty do gry w taliach po 24, 32 i 52 kart. Ogólnie wiadomo, że karty te mogą służyć do uprawiania hazardu, który może prowadzić ludzi do upadku moralnego i finansowego. Nie od rzeczy będzie w tym miejscu wspomnieć, że gry takie powodują nie ewidencjonowany przepływ gotówki pomiędzy osobami grającymi, a możliwość ściągnięcia przez fiskusa należnych Państwu podatków jest iluzoryczna. Na dodatek karty sprzedaje się bez ograniczeń osobom małoletnim!

Postuluję wprowadzenie obowiązku sprawdzania dowodów osobistych nabywających karty oraz spisywanie ich danych wraz z peselem na specjalnych kartach ewidencji graczy w karty. Osoby małoletnie, które nie ukończyły 18 lat mogłyby kupować jedynie karty do gry w Piotrusia, a grać w brydża tylko w specjalnych klubach pod nadzorem dorosłych.

Przy okazji pragnę podziękować za pomysł urzędowej kontroli internetu. Blokowanie dostępu do stron niebezpiecznych jest akurat tym, czego potrzebuję. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie przecież protestował, gdy powaga urzędu odetnie go od stron promujących, pedofilę, hazard, terroryzm czy propagujących sianie nienawiści na tle i w ogóle. Mam nadzieję, że stworzenie takiego działającego mechanizmu da się pogodzić z możliwie szerokim zakresem definicji, szczególnie, jeśli chodzi o te dwie ostatnie, szczególnie niebezpieczne dla praworządności kwestie. Być może pomocą będą mogli posłużyć działacze organizacji „Nigdy więcej” Wspominam o nich, dlatego, że na stronie internetowej Gazety Wyborczej przed chwilą przeczytałem zatrważający tekst o sojuszu PZPN z kibolami. Przedstawiciele tych ostatnich sugerują, że „Nigdy więcej” straci swój cenzorski status na stadionach piłkarskich:

Co prawda Jacek Purski ze stowarzyszenia celnie ripostuje, ale niesmak i wątpliwości pozostały. Oto, co mówi ten dzielny młody zapewne człowiek, poświęcający swe życie walce z rasizmem i ksenofobią:

„ UEFA w walce z rasizmem na stadionach zaleca federacjom współpracę z "Nigdy więcej". Gdyby sami kibice mieli decydować, jakie symbole nie powinny znajdować się na stadionach, zrobilibyśmy duży krok w tył. Mam zapewnienie działaczy PZPN, że lista symboli zakazanych może zostać, co najwyżej poszerzona”

I takich postaw nam potrzeba, Szanowny Rządzie! Ludzi, którzy sami chcą decydować, w co grają, co wypisują albo czytają w internecie, a wreszcie, co krzyczą na meczach, czy wywieszają na stadionowych płotach, czas wreszcie nazwać po imieniu. To wichrzyciele, chamy i potencjalni przestępcy a z takimi ludźmi nam nie po drodze!

Szanowny Rządzie! I żeby temu łobuzowi Berlusconiemu ręki nie podawać – wraz ze szwagrem prosimy! Jaki on daje obywatelom przykład nieposłuszeństwa! Jaki wstyd dla całych Włoch i Sycylijczyków! Pizzy więcej do ust nie wezmę!

Właśnie. Dla poprawienia zdrowia obywateli możnaby wrócić do świeckiej tradycji i wprowadzić w sklepach i restauracjach poniedziałek jako dzień bezmięsny. Byłoby to rozwiązanie nowoczesne i przy okazji ukłon wobec dyskryminowanych przez katolicki „piątek” ateistycznie nastawionej mniejszości. Bo niby, dlaczego tylko katolicy mają prawo do postu, przez co strasznie się ostatnio rozbyczyli?

Zdrowia życzę i pieniędzy w budżecie!

wtorek, 3 listopada 2009

Dom Elżbiety XI - Nowa opowieść

Stukanie było natarczywe, jakby ktoś walił na alarm.
Było późno, minęła już dziesiąta i nie spodziewała się nikogo. Gdy wyszła Kanusia, zamknęła drzwi i zabezpieczyła je łańcuszkiem.

Przeszła przez hol i z głośnym zapytaniem „kto tam” stanęła przy drzwiach.

- Elżbieta! – usłyszała po drugiej stronie głos Andrzeja – mama zasłabła, prosiła byś do niej przyszła.

Szybko zdjęła łańcuszek i otworzyła drzwi, po drugiej stronie stał przerażony Andrzej, syn Kanusi.

- Twoja mama zaledwie kilka minut temu ode mnie wyszła! To nie możliwe, by się jej coś stało, była w świetnej formie.

- To się stało jak wróciła do domu, nagle jęknęła, powiedziała, że powinna ci coś powiedzieć, a potem zaczęła łapać powietrze, jakby jej zabrakło tlenu. Karetka już przyjechała, lekarz chce ją wziąć na obserwację do szpitala, a ona się upiera, że nie pójdzie, jeśli ci czegoś nie powie.

- W takim razie, wejdź ja za chwilę będę gotowa, muszę tylko włożyć jakiś sweter, bo zrobiło się chłodno.

- Poczekam, pospiesz się, naprawdę mama wyglądała źle, a wiesz jaka jest uparta, nie podda się żadnym zabiegom ani prośbą Maryli, póki nie przekaże ci tego, co uważa, że musi.

Ela szybko włożyła pierwszy sweter który wyłowiła z jeszcze nie rozpakowanego nesesera. Przemknęło jej przez myśl, że powinna się była najpierw zająć rozpakowywaniem własnych rzeczy, a nie myszkowaniem po strychu. Podświadomie miała żal do siebie, że przy Kanusi poruszyła temat Zofii Mioduckiej, bo jak sądziła, to, to. wyprowadziło ją z równowagi. Widziała, jak zareagowała na sam dźwięk jej nazwiska.

- Już jestem gotowa – zwróciła się do stojącego wciąż w drzwiach Andrzeja. – Tylko zamknę drzwi i możemy iść.

Po drodze Andrzej się prawie nie odzywał, Ela widziała, że bardzo niepokoił się o matkę. Nagle, jakby głośno wyrażając własne myśli powiedział:

- O czym z mamą rozmawiałyście? Do domu przyszła jakaś nieswoja, wiesz, to taki typ człowieka, który nie potrafi usiedzieć w miejscu. A dziś jak od ciebie przyszła, usiadła ciężko w kuchni przy stole i siedziała, aż do momentu, gdy zasłabła.

- Zapytałam się jej o jedną moją krewną…Zofię Mioducką.

- Nie rozumiem, to ją tak wyprowadziło z równowagi?

- Podejrzewam, że tak. Nie wiedziałam, że to wywrze na niej takie wrażenie, wybacz. Sam mi polecałeś, bym się jej wypytała o swoich przodków.

- Mama z panią Karską wciąż o twojej rodzinie rozmawiały, szukały różnych źródeł informacji, więc…rozumiesz, mama jest skarbnicą wiedzy o waszej rodzinie. Widać, ta Mioducka jest jakaś trefna, bo ją naprawdę nie łatwo wyprowadzić z równowagi.

- Jasne, wiem.

Na tym rozmowa się skończyła i za chwilę doszli do domu Kanusi.
Kiedy weszli, lekarz z karetki próbował podać jej tlen, a ona nie dawała sobie pomóc, mimo, że twarz nabrała ziemistej barwy, a oczy okalały ciemne obwódki. W kuchni szlochała Maryla, jej obfity biust falował wraz z każdą falą łkania.

- Elżbieto! – Zawołała Kanusia gdy ją dostrzegła – muszę ci coś powiedzieć, to bardzo ważne – tu spojrzała wymownie na lekarza i syna.

Mężczyźni posłusznie usunęli się z pokoju, mimo, że lekarz się trochę opierał. Andrzej przekonał go, że tak będzie lepiej, bo matka i tak nie da za wygraną.
Kiedy tamci wyszli, Kanusia poprosiła, by Ela zamknęła drzwi i do niej podeszła.

- Pytałaś mi się o Zofię Mioducką – zaczęła, a świszczący oddech świadczył, że naprawdę powinien się nią zająć jak najszybciej lekarz – Uważaj, to bardzo niebezpieczna osoba. Nie wiem, czy zjawiła ci się we śnie, czy przemknęła jak mgła po domu…to zły duch twojej rodziny. – krople potu na czole Kanusi świadczyły ile wysiłku wkłada by ją ostrzec.

- Powinna pani jak najszybciej udać się do szpitala – Ela ze strachem przyglądała się zmienionej twarzy Kanusi – Nie wierzę w duchy, a zapytałam się, bo gdzieś w bibliotece znalazłam na kartce zapisane jej nazwisko.- Skłamała, by ją uspokoić.

- Niemożliwe! Pani Leokadia usunęła wszystko, co było z nią związane.- Na obrzeżach ust Kanusi zaczęły pojawiać się sinawe obwódki.

- Kanusiu droga, potem o tym porozmawiamy, ty teraz powinnaś jak najszybciej znaleźć się w szpitalu. – Ela była przerażana tym co się Kanusią działo – a nie ważne kim była ta Mioducka, teraz jesteś ważna ty.

- Nie! Muszę cię ostrzec. Panią Leokadię ta Zofia nachodziła w snach, ona się jej bała, czasem prosiła, bym u niej została na noc, to nie był zwykły lęk, to było przerażenie dziecko. Twoja babcia nie należała do osób strachliwych. Wiem, że Zofię usunięto z ksiąg rodzinnych i parafialnych. Była ekskomunikowana…- siność wokół ust Kanusi się pogłębiało, powietrze wciągane świszczało, a ona sama zaczęła tracić przytomność.

- Panie doktorze! – Wykrzyknęła Ela.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Dom Elżbiety X - Nowa opowieść ( Iwona )

Ela wzdrygnęła się patrząc na tą stronę tytułową. Minęło tyle lat, ponad sto. Zofia Mioducka mogła być babcią jej babci, a może nawet prababcią. Wpatrywała się w wyblakły atrament i odwaga ją opuściła, by przewrócić kartkę.

Gdy usłyszała pukanie d drzwi frontowych poczuła ulgę, jakby odroczenie egzekucji. Z drugiej strony była zażenowana, jakby ktoś przyłapał ją na czymś niedozwolonym.
Spanikowała i pierwszą dostępną rzeczą nakryła swoje znalezisko i wybiegła na spotkanie tego, kto stał za drzwiami.
A w drzwiach stała uśmiechnięta Kanusia.

- Witaj dziecko! Martwiła się o ciebie, więc przyszłam zobaczyć, czy wszystko w porządku.

- Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór. Wieczór. U mnie wszystko w porządku, porządkowałam strych, bo mam tam zamiar zrobić sobie pracownię i nawet nie zauważyła upływu czasu.

- No to pewnie przyszłam nie w porę?- Pytanie Kanusi wprawiło ją w nowe zakłopotanie.

- Ależ skąd! – Wykrzyknęła – Już na dziś skończyłam. Zapraszam, może napijemy się herbaty? – I nie patrząc w oczy Kanusi skierowała się w stronę kuchni. Za sobą usłyszała jej głos.

- Herbata? Oczywiście, przyniosłam ci trochę konfitur wiśniowych i malin zagotowanych w cukrze.- Ela odwróciła się w jej stronę, teraz dopiero zauważyła wypchaną torbę Kanusi.

- Wprawia mnie pani, w coraz większe zakłopotanie, czym sobie na to zasłużyłam? Jak się pani zrewanżuję? Wciąż zeruję na pani jak pasożyt.

- O czym ty dziecko mówisz? To, że jesteś wnuczką pani Leokadii jest dla mnie równoznaczne, jakby była moim własnym dzieckiem. – I zaczęła wypakowywać torbę, nie zwracając uwagi na oponowanieElżbiety.

Za chwilę stół w kuchni wyglądał jak delikatesy, konfitura wiśniowa, maliny, grzybki marnowane. Na koniec wyciągnęła kartonowe pudełko.

- Przyniosłam ci kawałek placka, wczoraj upiekłam. To zwykły drożdżowiec z kruszonką, ale smaczny, może się nada do herbaty – spojrzała w stronę Eli.

- Matko! – wykrzyknęła Ela – Nie pamiętam, kiedy jadłam placek z kruszonką, a sama mam lewe ręce do spraw kuchennych.

Siedziały potem w wielkiej kuchni, popijając herbatę z pysznymi malinami i jedząc drożdżowiec z kruszonką.

W pewnej chwili Ela nie wytrzymała, wiedziała, że Kanusia trochę interesowała się jej rodem, więc zapytała.

- Kanusiu, powiedz, wiesz kim była Zofia Mioducka?

Zauważyła poruszenie na jej twarzy, nawet lęk, jakby jej słowa, czy ich sens stały się ogniskiem, czy pożarem.

- To twoja krewna…- zaczęła niepewnie – ale przecież masz tylu bardziej znanych i szanowanych…krewna o dość dziwnym życiorysie, nie zajmuj się nią. – Coś w jej głosie mówiło Elżbiecie, że jakby nawet obawiała się o tej Zofii Mioduckiej mówić.

- Nie rozumiem – Ela jednak ciągnęła temat – co dziwnego jest w jej życiorysie?

- Późno już – nagle Kanusia zerwała się z krzesła – muszę wracać. Może ci kiedyś o niej opowiem, ale w dzień, po nocy jakoś mi nie sporo.


Kanusia rzeczywiście nagle zaczęła się bardzo spieszyć i nawet Elżbieta nie zdołała jej zatrzymać. Jakby nazwisko zadziałało na nią, jak płachta na byka, co wprowadziło Elę w jeszcze większe zdziwienie.
Została sama, tam w pokoju leżało rozwiązanie, wystarczyło mieć trochę odwagi, by otworzyć księgę. Tylko, czy odwaga jej nie opuści? Czemu Kanusia nie chciała o tym mówić? Jakie tajemnice kryją się w tym pamiętniku?

Odruchowo, zaczęła sprzątać słoiczki ze stołu, wkładając wszystko do kredensu. Otwarte maliny włożyła do lodówki. Ściereczką zaczęła ścierać niewidzialny brud ze stołu, jakby bała się, że gdy wejdzie do pokoju, już nie będzie odwrotu.

„ Odwrotu od czego?” – zapytała samą siebie.

Zegar w pokoju wybił dziesiątą, wzdrygnęła się, na ten dźwięk. Zdała sobie sprawę, że jest tu sama, w wielkim domu na uboczu. Że w promieniu kilkudziesięciu metrów, nie ma prócz niej żywej duszy.

„A ciekawe ile duchów?” – powiedziała głośno, rozglądając się nagle. To głupie pytanie, wprowadziło ją w jeszcze większy niepokój.

„Czego się sama straszysz?”- powiedziała znów w próżnię – „przecież nic się nie dzieje, masz pamiętnik swojej pra pra babki i jako pisarka powinnaś kwiczeć z radości, czytając te zapiski”

I z tymi słowami na ustach weszła do pokoju. Teraz dopiero dostrzegła czym przykryła dziennik, to były jej koronkowe bokserki. Nie przypominała sobie jednak, by je tak precyzyjnie ułożyła, a właściwie włożyła na dziennik. Dziennik był w nie ubrany!

Pomyślała, że wariuje. Zdjęła majtki z księgi, otworzyła i zaczęła czytać.

Dzieje spisane,
Na klucz zamknięte.

Komu klucz spasuje,
Temu to ofiaruje.


Z.M.


Brzmiało motto, a dalej:

Dziś mam urodziny, skończyłam trzydzieści osiem lat. Postanowiłam spisać moje dzieje i zamknąć w sekretnym miejscu. Już obstalowałam stolarza, który mi zrobi płytę do szuflady, bym mogła to tam umieścić.

Nie chcę, by zostały po mnie tylko te złe wspomnienia, to co widoczne dla oczu. Jako wyklęta z Kościoła, nie mam do niego wstępu, więc, zapewne nie zostanę też pochowana w rodzinnym grobowcu.

Mówią, żem czarownica, że jestem nawiedzona przez złe duchy. Do tej części domu, nikt nie wchodzi prócz mojej pokojówki, a ja tu jestem jakoby w więzieniu. Oczywiście wyjść mogę, ale gdy widzę jak na mnie patrzą, z lękiem się przede mną rozsuwając, chowając za siebie dzieci…nie chcę wychodzić.

Moja córka się mnie wyrzekła. Ojciec zmarł ze zgryzoty. Uczyniłam wiele zła, ale chcę wszystko odpokutować. Stąd na stronie pierwszej ta ufność do Boga.

Kluczyk od mego pamiętnika przekażę, jako talizman w spadku swojej córce, chyba go uszanuje, dam też instrukcję, że niech on przechodzi z matki na córkę.

To tyle z racji wstępu, dla tego, kto to otworzył.

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Nie wiem, gdzie zaczęło się moje życie. Ojciec znalazł mnie na progu domu, owiniętą w wełnianą narzutę. Kim jestem naprawdę, nikt nie wie. Ojciec mnie przygarnął i wychował jak własne dziecko. Pół roku wcześniej pochował swoją młodą żonę i córkę. Byłam mu jak wybawienie. A może rzeczywiście, jak szeptano po kątach, byłam jego nieślubnym dzieckiem, bękartem? Nie wiem i już się nie dowiem.
Dał mi nazwisko, pozycję. Sprowadził guwernantkę.
Gdy skończyłam lat dwanaście powiedział mi o tym, bał się, bym nie dowiedziała się tego od służby. Nigdy też nie odczułam, że jestem przez to mniej kochana, ojciec kochał mnie nad życie, byłam jego jedynym dzieckiem, jeśli to tak można określić. Nigdy powtórnie się nie ożenił, choć, nie był święty, wiem, że miewał kobiety w łożu.
Najczęściej, były to służące, ale…nie o ojcu miałam pisać.

Ela przerwała czytanie, wyraźnie słyszała, że ktoś dobija się do drzwi.

niedziela, 1 listopada 2009

Żeliwiak

Od kilku lat, kiedy pierwszego listopada zapalamy znicze na grobach naszych bliskich, mam przeczucie, że to już ostatni raz po tej, prawda, stronie. I zawsze to przeczucie mnie zawodzi. Czy to dobrze, czy źle, nie mnie sądzić, ale tak czy tak w końcu trafię. Zawsze jest jakiś ostatni raz.
Cmentarz jest zawsze pełen ludzi oraz ludzkich losów, ale dziś jest ludny. Opanowany przez jeszcze żywych. Spacerują, podziwiają iluminację, wspominają, niektórzy się modlą. Inni idą by być między ludźmi. Mówią.

Gdy cmentarz się rozrasta groby powstają w kolejności umierania. Nie, oczywiście są kwatery rodzinne. Grobowce wieloosobowe, ale nie o nich mowa. Moja mama zginęła w wypadku trzynaście lat temu i obok niej spoczywają ludzie, którzy zmarli jesienią 1996. Między innymi dwóch młodych chłopaków, którzy zginęli w wypadku, w miejscowej odlewni żeliwa. Pracowałem wówczas w tej firmie. Dwunastego grudnia 1996 roku, zginęło jednocześnie czterech młodych ludzi. Znałem ich pobieżnie, ale przecież znałem.
Wiecie jak to jest, gdy w małej firmie jednego dnia zginie czterech pracowników? To była wówczas głośna sprawa. Wspominam to dzisiaj, bo ich śmierć była – nie wiem jak to napisać – przejawem solidarności międzyludzkiej, koleżeństwa?

Pracowałem wówczas w dziale handlowym, w siedzibie firmy w Koninie, choć paradoksalnie budynek odlewni stoi sto metrów od mojego domu. Kiedy dowiedzieliśmy się o wypadku sądziliśmy, że podczas wytopu urwała się kadź z płynnym metalem. Było inaczej.
Wytop był przygotowany. W żeliwiaku już rozpalono. Na koksie leżała warstwa kamienia wapiennego. Prowadzący wytop zauważył, że wymurówka wewnętrzna pieca jest w jednym miejscu uszkodzona, a że piec był jeszcze zimny, zrzucił w czeluść stalową drabinkę i zszedł do środka. Nie ma tam wiele miejsca. Może metr szerokości. To był doświadczony pracownik, ale zszedł nieco za późno. Atmosfera beztlenowa. Osunął się tracąc przytomność. Dwóch jego młodych pomocników zeszło po niego. Ze strasznym skutkiem. Kolejny widząc, co się dzieje zbiegł po metalowych stopniach szukać ratunku. Przybiegł kierownik, ale wtedy był już tylko dym. Jedyną szansą stało się otwarcie pieca.
Wysypał się płonący koks, kamień i cztery ciała. W hali… nie, bez szczegółów.
Skąd się wzięły czwarte zwłoki? Ach, przez tę krótką chwilę nim nadbiegli odpowiedzialni, jeszcze jeden próbował sam ich wyciągnąć. Nie wiadomo czy zszedł, czy przewieszony przez otwór próbował sięgnąć, wyrwać śmierci ludzkie istnienie i spadł.

Straszna tragedia. Dotarłem tam wieczorem. Policja, prokuratura. Ludzie dosłownie skamieniali.

Piszę o tym, bo ciągle, na każdym kroku widzę smutne pamiątki tego wypadku. Stojąc przy grobie matki widzę grób jednego z tych chłopaków. Żył lat 21. Z okien domu widzę dom, który zdążył postawić Bronek, nim wszedł poprawiać ubytek wymurówki. Przez kolejne trzynaście lat pracowałem w tej firmie, w tym pięć na terenie odlewni. W 2001 jako ostatni schodziłem z jej pokładu, gdy firma przenosiła się do nowej siedziby. Nadzorowałem demontaż urządzeń, ich złomowanie. Na okna zakładaliśmy kraty. Zdemontowaliśmy urządzenia żeliwiaka, ale konstrukcja została. Góruje nad okolicą zardzewiały grzyb komina. Jest. Stoi we wnęce. Można wejść po stalowych schodkach i zajrzeć w czeluść. Teraz mieszkają tam wróble. Zaczynają się do mnie przyzwyczajać.

Wynająłem część tej hali i wraz z moją obecnością, miejsce powoli zaczyna ożywać. Po ośmiu latach. Wróblom wystarczy odrobina chleba i się zbliżają, zabawnie przekrzywiając łebki. Ale uwaga, dzielne wróble, bo do hali zaczął zaglądać całkiem obcy kot. Na razie wstawia przez drzwi swój szary pyszczek. Chwilę popatrzy, co też porabiam, miauknie i sobie idzie. Wszystko zatacza koło.

Gdy wieje wiatr żeliwiak ożywa. Tłuką się blachy, wiatr wyje w kominie, ruszają wielkie, niepotrzebne już wentylatory.