sobota, 25 grudnia 2010

Geopolityczna walizka

Wyruszając w podróż, do walizki obok kompletu toaletowego, bielizny, koszul, śnieżnobiałych portek, dzwonka i amarantowej bluzy, upchnęła sto żwawych słoni. Oczywiście nie luzem, tylko w specjalnym etui.

Kto by upychał słonie między przybory toaletowe a odzież mając świadomość, że przecież najedzone słonie brudzą? - Chyba wariat!
Poza tym, nie daj Boże kontroli i można trafić pod ostrzał sensacyjnej prasy i telewizji jako „Kraj znęcający się nad niewinnymi zwierzętami”

Pogłaskała leniwe, utulone w kłębach waty słonie, nim zasunęła zamek błyskawiczny. Słonie zasnęły.

Francja starannie zamknęła walizkę i zważyła ją w dłoni.

Nie ważyła więcej niż 15 000 ton i mogła być pewna, że tym razem nikt z obsługi lotniska nie będzie jej "przysrywał" z powodu nadbagażu. Wyszła przed dom i gwizdnęła na Pana Smoka.

Włażąc na łuskowaty kark trzykrotnie przerzuciła dźwignię poleceń i Pan Smok poczłapał bez zbędnych uwag w kierunku lotniska. Francja trzymała walizkę na kolanach i ukołysana jednostajnym buczeniem Pana Smoka o mało nie zasnęła. Kiedy dotarli na lotnisko, dowiedziała się że jego współpasażerem będzie Usa.

- Nie masz walizki? – Spytała ściskając owłosioną łapę ozdobioną krwisto czerwonym lakierem na przesadnie długich, acz starannie wypielęgnowanych paznokciach

- Preferuję plecaki! – Odpowiedziało Usa i swoim nieludzkim kciukiem wskazało za siebie na plecak w kolorze khaki.

- Twój plecak cały się rusza!

- Bo widzisz wrzucił ja do niego trzysta tysięcy ludzi. Pilna sprawa!

- Zapłacisz dodatkowo!

- Nie, spoko - Są wychudzeni a zresztą ... mam jak zawsze priorytet. Część ludzi wiozę w specjalnym etui, a z tej reszty jak co trzeci przeżyje też będzie nieźle. A ty co wieziesz?

- Wiozę słonie.

- Słonie do Afryki? Przecież po tygodniu zdechnie z tęsknoty za Europą.

- To moja praca! W Afryce będziemy może dwa dni a potem lecimy do Azji. Nie wiesz może, kto dzisiaj pilotuje?

- Rekin Rosja. Słuchaj! Ja wiozę ludzi, bo chcemy spróbować czy się przyjmą w Afryce.

- Ludzie, ludzie, ludzie! – Francja ziewnęła ostentacyjnie – Czy wreszcie damy sobie spokój z tymi ludźmi? Na co nam oni do jasnej cholery!

- Smok Chiny – wyszeptał Usa i niespokojnie rozejrzał się dokoła, ale na lotnisku poza Rosją nie było nikogo. No, co prawda na pierwszym pasie leżał Egipt i chrapał aż się ziemia trzęsła, ale Egipt był bezdomny. Niech sobie tam śpi, co komu po nim?



Lecieli patrząc przez sięgające gruntu wodospady okien. Ziemia umykała przed nimi i tylko Hiszpania pomachała im, ale co było nieco osobliwe, pomachała nogą. Francja się skrzywiła widząc brudną, niezdarnie fikającą piętę. Usa pogrążyło się w modlitwie a Rosja wychylając się z kabiny pilotów zaproponowała:

- Mam tutaj po kawałku słoniny i po dorodnej cebuli, skusicie się?

Usa śpiewało psalmy razem z radiowym kaznodzieją, ale głodna Francja nie puszczając walizki z łapy poczłapała do kabiny pilota i już po chwili popłakując gryzła cebulę a na białe sało sypała sól z papierowego rożka konstytucji. Na kolanach położyła sobie walizkę w której cały czas cichutko popiskiwały słonie Europy.

W niedbale rzuconym między fotele plecaku Usa darli się ludzie.
W końcu i Usa uległ pokusie i sięgnął po kawałek posolonej słoniny mrucząc z takim jakimś wyrzutem:

- Pieprzona geopolityka! Pieprzony Świat z dużej litery!



Lądowali. Francja zapięła pas a z plecaka Usa odezwał się nagle cichszy niż brzęczenie muchy, ale najwyraźniej wykrzyczany chórem okrzyk:

- Vive la France!

- To na pewno znowu ci cholerni Polacy – pomyślała Francja i ziewając kopnęła niezbyt mocno plecak.

- No! - Usa pogroziły jej palcem i dodały – Nie kop, nie zabijaj Polaków, bo oni bywają przydatni.

Wylądowali ale nie mogli wysiąść z samolotu bo krew lała się strumieniami z okapów nieba.
Rosja z pod fotela wyjęła kolejny płat słoniny i zamiast cebuli pękatą flasze bimbru.
Walizka w której popiskiwały słonie służyła im teraz jako stolik.
Nie było sensu wysiadać, dopóki nie skończy się ulewa.

środa, 22 grudnia 2010

54%

To nie jest reklama wódki tylko najnowsze sondażowe wyniki Platformy Obywatelskiej.

Publicyści zastanawiają się, dlaczego aż taka miłość, bo przecież to jest miłość.
Tusk miażdży rywali, podrywając naród niczym nadobny dziedzic hożą młódkę z czworaków.
Ot, niesie sobie "Naród" na ramionach, na drewnianym kabłąku, dwa wiaderka wody z rzeki a tu nadbiega Tusiu „sztuczka kusa” Tu uszczypnie, tam znowuż po rumianym policzku pogładzi. A potem niechciana ciąża – O cholera!

Ale nic to, byle nie myśleć, że zacytuję „Bajki Robotów” Stanisława Lema.

Mało tego! Najwyższe zaufanie wśród Polaków zdobywa Bronisław Komorowski – Istny wójt z Zapyzowa!

W sumie nic specjalnego. Spece od wizerunku się trzęsą z radości, że taka, prawda, znakomita ich robota. Gówno prawda!

Ot, udało się omotać Naród, który przeciętnie czyta pół książki na rok. Mniejsza z tym, bo nie o czytanie tu chodzi. Chodzi o urzędowy wręcz infantylizm.

Starczyło obejrzeć pierwszy lepszy program informacyjny nadawany dzisiaj. Jakieś rzewne historie o zatrutym grzybami dzieciaczku, pierdoły o Białorusi, płacz szczery gównianych fundacji, które nie potrafiły rozliczyć się merytorycznie z pozyskanych środków.

O rany!

Jeszcze na okrasę głupie komuchy z SLD proponujące wolną od pracy Wigilię w zamian za Święto Trzech Króli. To ideologiczna kasza, bo pewnie P.T.Komuszki bardzo się boją tych władców koronowanych, nie bacząc, że to najzwyklejsi mędrcy byli.

Ej, ma pan rację! Mędrców, lewizna jeszcze bardziej się boi niż monarchów, ponieważ wyhodowany przez media dureń prędzej zostanie królem niż mędrcem. Ukłony dla Prezydenta Komorowskiego!

Że niby osioł czy inny baran w stajence był lewakiem? To jest prawdopodobne, ale żeby SLD organizowało mi Wigilię?

Tusiowaci osiągnęli 54%

Niech maja 87% a i tak nic im to nie pomoże, ponieważ już siekiera została przyłożona do pnia…itd.

Pierwsza rzecz to infantylizm a druga to tradycyjna w Polsce miłość do pacyfizmu. Byle cicho, byle na paluszkach, byle kołderka i byle jakie przekulanie się z dzisiaj w jutro. To jest dobre od piątkowego wieczoru do sobotniego popołudnia, ale jak można cały tydzień łasic się do bylejakości? Jak długo można leczyć kaca?

Powyższy tekst nie jest wymierzony w SLD czy PO, a w całą „ Polską Klasę Polityczną”
Mam o ludziach, o tych wybitniakach, którzy nami rządzili i rządzą przez ostatnie 20 lat, bardzo złe zdanie.

Mruczą, ględzą, stawiają na ostrzu noża by za moment ziewać i skrupulatnie obliczać zyski. Te ich procenty poparcia doprowadzają mnie do mdłości.

Nudne to jest, nudniejsze niż ten tekst.

Aaa, dodam jeszcze post scriptum w sprawie Madziarów.

Ojropejczycy wrzeszczą na Orbana i „Fidesz” że ci wprowadzają drakońską cenzurę. Odrobili, widzę, słodcy Węgrzy, Polską lekcję.
Może choć im się uda złapać za ryj i zmiażdżyć przeklętą Hydrę.
U nas, Gazeta Wyborcza jest nie do ruszenia.

Skoro nawet młody Tusiu tam pracuje?

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Łukaszenko zły

Od szesnastu lat rządzi Białorusią i jeszcze sobie porządzi. Szydzi z opozycji i brutalnie rozbija jej wiece oraz wyborcze protesty.
Szydzi i kpi, ponieważ odbywa się to wszystko w przytomności tak zwanych obserwatorów, którzy reprezentują potęgi w rodzaju UE.

Tymczasem jego gorliwi zwolennicy fałszują wybory. Tyle tylko, że gdyby nie fałszowali i tak by wygrał w pierwszej turze.
Nie siedzę w głowach Białorusinów „en masse” ani w żadnej białoruskiej pojedynczej głowie, toteż nie mam zamiaru wypowiadać się w ich imieniu. Nie podejmę się też wyłuszczania przytomnym, co jest lepsze dla Polski? Co jest lepsze?

Przeczytałem dzisiaj, że to wstyd dla Polski, bo skoro graniczymy to w pewnym sensie akceptując, dopuszczamy. Czyli mój but na twarzy białoruskiego opozycjonisty?
Pomijając już militaria Białej Rusi, przypominam, że maleńka Kuba leży o mistrzowski rzut beretem od mocarstwa i jakoś komusze skurwysyny czują się tam dobrze und w sosie. Brak demokratycznej energii w elektrycznej dupce USA?

Mamy zbawiać Świat wpieprzając się naszym sąsiadom, Białorusinom się wpieprzając pomiędzy wódkę a zakąskę? A dlaczego, że spytam?

Po to, by władze objęła Rosyjska agentura? To ma być naszym celem?
Przy odrobinie szczęścia mielibyśmy agenturę USA przy władzy i oczywisty konflikt z Rosyjską.

O, to jest nam akurat potrzebne gdy kocmołuchy i inne kopciuszki nami rządzą.

Napiszę o tryumfatorze. To prymitywne ruskie „kniaziątko” Jakiś horrendalny potomek typów spod ciemnej gwiazdy w rodzaju księcia Witolda czy innego Świdrygiełły, że o Jagielle nie wspomnę.

Wszystko okraszone sowieckimi metodami, które, by prawdę napisać, w wykonaniu Łukaszenki są dość łagodne, a nawet momentami bywają parodią sowieckiej przemocy.

Łukaszenko miast błąkać się w labiryncie światowej polityki, tylko udaje, że do niego wszedł. Niby wszedł a tak naprawdę siedzi na kamieniu i spożywa cebulę krojąc ją w cieniuteniunieczkie plasterki i posypując te smaki solą z papierka.

Podają mu ludzie zagraniczni przykłady „kolorowych rewolucji” a on się tylko śmieje.
Jedyna brutalna siła, która może zrzucić mu wraz z głową koronę samodzierżawcy nazywa się Rosja.

Naprawdę chcielibyście tego?

Jakieś UE, OBWE, NATO czy inne ONZ, Prezydent Łukaszenko ma oczywiście w dupie, widząc, że to banda płaszczących się mięczaków.

Być może przejmowałbym się białoruską zawieruchą dziesięć lat temu. Raz, że byłem młodszy a dwa, że jeszcze wierzyłem ( chwilami ) w to ględzenie o prawach człowieka.

Prawa człowieka – Tak, ale którego człowieka?

Dom Elżbiety LXXXIX




Zgodziła się na warunek Piotra i obaj poszli wypisać ją ze szpitala, a ona miała w tym czasie się ubrać i uszykować do wyjścia. Poszła do łazienki i spojrzała w lustro. Miała bladą i zmęczoną twarz, wokół oczu pojawiły się cienie. Włosy w nieładzie i przyklapnięte.
Westchnęła nad sobą.
Ma trzydzieści pięć lat, nic w życiu nie osiągnęła. Zawsze pakowała się w zły związek, teraz jeszcze ten dom. Miejsce które miało być dla niej ostateczną przystania, jakimś azylem od zła i nieszczęść, stało się następnym wyzwaniem, następnym źle ulokowanym uczuciem. A Piotr? Jaką rolę w tym wszystkim odgrywa?

Albo ten ksiądz. Niby prowincjonalny niezguła, a jednak błyskotliwy i chwytający w lot sytuację, która każdemu normalnemu człowiekowi wydałaby się jakimś szaleństwem.

- Czy ja to wszystko śnię, czy to się dzieje naprawdę? – zapytała głośno spoglądając na swoje oblicze w lustrze.

Usłyszała, że przez korytarz ktoś przechodzi, szedł w trepach głośno wybijają rytm o posadzkę, gdzieś w pobliżu otwierały się drzwi. Takie niby normalne odgłosy oddziału zaczęły działać jej na nerwy.

Znów spojrzała na siebie. Nie miała przy sobie żadnych kosmetyków, żeby choć trochę zatuszować ten dramatyczny wygląd.

Ktoś cicho zastukał w drzwi łazienki.

- Kto tam? – zapytała

- Elżbieto – usłyszała głos Piotra – Nic ci nie jest? Mam już wypis, możemy jechać.

- Za chwilkę, dobrze, jeszcze nie skończyłam. – Skłamała, bo nadal stała w szpitalnej koszuli – daj mi jeszcze z dziesięć minut.

- OK. Będziemy z Januszem czekali na głównym hollu

- Cudnie. Już za chwilę będę gotowa.

Usłyszała jak Piotr oddala się od drzwi łazienki.
Zaczęła się ubierać, niestety były to rzeczy w których ją tu przywieźli, a za oknem lał deszcz i było chyba chłodno. Ale nie mając innego wyjścia szybko włożyła ubranie. Ręką poprawiła i lekko nastroszyła włosy. Już miała wyjść, gdy znów spojrzała w lustro. Znów dopadły ją wątpliwości…i to, czy to wszystko jest realne, czy tylko to sobie w jakiejś chorej wyobraźni wymyśliła. Teraz niby była trzy dni nieprzytomna, ale, czy możliwe jest, by tamto, przed jej zapaścią było prawdą? Czy prawdą jest, że stoi w szpitalnej łazience, że na korytarzy czeka na nią Piotr wraz z księdzem. Czy babcia? Czy Kanusia? Carlota? Zofia?

- Boże – jęknęła głośno – czy ja wariuję?

Szybkim krokiem podeszła do drzwi i je otworzyła, jakby sprawdzając, czy nie śni i czy to wszystko jest realne. Drzwi ustąpiły z lekkim jękiem. Wyszła i skierowała się w stronę wyjścia z oddziału. W hollu na drewnianej ławce siedział Piotr wraz z księdzem. Uśmiechnęła się do nich blado, jakby rozczarowana, że to niestety jest realne.

środa, 15 grudnia 2010

Telewizja bawi i krzepi!

Nic tak nie poprawia humoru jak godzinka spędzona przed telewizorem. Południe. Ot, dla kaprysu włączyłem telewizor. Na jedynce małe słoniątka. Na dwójce śpiewają szlagiery. Polsat rywalizuje z TVN przy pomocy jakiegoś okropieństwa zatytułowanego „Niania” W jednej z tych stacji „leci” wersja rosyjska "formatu" a w drugiej polska. Dziwne, ale mało wciągające. Tyle, ze w jednej kobita pokrzykuje po polsku a w drugiej po rosyjsku i lektor czyta po naszemu, a odwrotnie nie. Na razie.

Już miałem wyłączyć pudło, ale podkusiło mnie i przełączyłem na TVP Info akurat w momencie gdy pan dziennikarz zapowiadał relacje z ateńskich awantur słowami:

- W Atenach na ulice wylegli protestanci!

Bardzo mnie to zaciekawiło, ale okazało się, że to żadni protestanci tylko tamtejsi związkowcy ganiają się z policją i rzucają „koktajlami mołotowa” Komentatorzy komentują. W tle obrazki z zamieszek jakoś tak fikuśnie zmontowane, że raz przelatują ci demonstranci z lewej strony ekranu na prawą a potem odwrotnie.

Podziwiam a tu nagle w osobnym okienku pojawia się i zaczyna gadać Napieralski.
Oho! Opozycja gromi rząd za majstrowanie przy Konstytucji. Nieważne, ale za chwilę udało mi się dzięki TV wybuchnąć śmiechem. Kadrują tych naszych komuszków od cycka w górę. Przenoszą obraz z Napieralskiego na innego mądrale a potem na posła Iwińskiego, którego jako znanego kurdupla kamera nie obejmuje i przez chwilę widzimy mówiący fragment mocno przerzedzonej czupryny. Ki diabeł? – Myślę. Wreszcie obniżają i widzę pana Iwińskiego a nie jest to widok przyjemny.

Po SLD transmisja z zimy. Żal mi nie tyle przechodniów grzęznących w śniegu, ludzi popychających auto, ale tych dziennikarzy, których redakcja rozstawia po drogach i bezdrożach i zmusza ich do opowiadania o tym, że pada śnieg. Ciężkie bywają początki błyskotliwych, być może, karier.

Nagle zmiana dekoracji!

Po spotkaniu Premiera z Prezydentem nasi ulubieńcy wychodzą do dziennikarzy i opowiadają o ostatnich sukcesach polskiej dyplomacji. Nie bez pewnego zdumienia dowiaduję się, że największym sukcesem naszej dyplomacji jest to, że prezydent z premierem mówią jednym głosem i we wszystkich kwestiach są zgodni.
Pan Prezydent nie powiedział przy okazji niczego śmiesznego na co przyznam szczerze liczyłem.

Kończą i dziękując za uwagę jeszcze raz zapewniają mnie o swojej jednomyślności po czym Donald Tusk rusza do drzwi a Bronisław Komorowski w przeciwnym kierunku! Ale premier refleksiarz, cap go za mankiet i wychodzą w pełnej, uprzednio deklarowanej zgodzie i harmonii.

I znowu transmisja z zimy. Nie wytrzymałem i przełączyłem na film o słonikach sierotach.

Wracam do „Info” a tu spotkanie opłatkowe w Sejmie. Życzenia składa pan Premier a za jego plecami skromne miny odstawia marszałek Schetyna. stajenka, psia krew.

Wyłączyłem pudło i poszedłem zrobić sobie herbatę. Teraz lepiej rozumiem ludzi, którzy godzinami oglądają kanały informacyjne.
Jak się tak człowiek zapatrzy to zawsze coś wypatrzy zabawnego a w takim internecie ciemno, zimno i ponuro.

PS.

A Nicpoń na tekst o sobie musi poczekać. Teraz jestem na etapie kontemplacji naszych polskich osiągnięć. W sumie wypada się cieszyć, że nasi rodzimi „protestanci” szykują się do świąt. Zresztą czego tu chcieć więcej? Przeciw czemu protestować?

Polska jest chyba jedynym na świecie krajem, którego nie dotyka żaden kryzys. Na przykład. Jak złotówka jest silna to jest wspaniale, ponieważ rośnie nasz prestiż, tanieje import a na eksport nie ma to większego wpływu ponieważ importujemy komponenty do produkcji, którą eksportujemy. Jeśli złotówka tak jak teraz słabnie jest jeszcze lepiej!
Dlaczego? Jak chcecie wiedzieć to włączcie telewizory a mnie nie zawracajcie głowy głupimi pytaniami! Od tego są eksperci w TV. Oni wam wytłumaczą.

niedziela, 12 grudnia 2010

Dom Elżbiety LXXXVIII


Kiwnęli oboje głowami.

Janusz opowiedział jej, że gdy w końcu wszedł za nią, poczuł nie tylko zapach i nie tylko zimno, tam było jeszcze coś, coś bardzo złego. Ono już się nie czaiło, tylko zawładnęło całą atmosferą.

– Moja pierwsza i jedyna myśl wtedy – mówił dalej - to ta by cię z tamtą wynieść. Wiesz, myślałem w pierwszej chwili, że nie żyjesz, byłaś zimna jak lód i sztywna. Nie mogłem wyczuć tętna. Chwyciłem cię jak dziecko na ręce i wyniosłem na ganek. Potem przyszedł Piotr, gdy rozcierałem ci skronie i ręce…

- Janusz naprawdę był opanowany, udzielił ci pomocy jak profesjonalista. – Roześmiał się niewesoło Piotr – słuchaj, jesteś tu pod bardzo dobrą opieką, mam nadzieję, że tu nic ci nie grozi ze strony Carloty, czy nie wiem już kogo. My z Januszem podczas twojej zapaści trochę poczytaliśmy te zapiski Zofii, wychodzi na to, że Carlota zamordowała Meyera. Choć Zofia nie ma pewności, bo ten mistrz, po rytuale z Rachelą, zmienił się, był młody. Nawet ona nie potrafiła w nim rozpoznać tamtego sprośnego i ohydnego mistrza. Usłyszała za to ich rozmowę, gdy ten młody mistrz mówi do Carloty po hiszpańsku, że powinni pozbyć się starego, bo on zbyt wiele podejrzewa. A ona miała powiedzieć, że się tym zajmie. A na następny dzień znaleziono go powieszonego, z wydłubanymi oczami, bez języka i genitaliów.

- Myślimy – wtrącił się Janusz – że Zofia bardzo się bała Carloty. Bała się nawet do tego przyznać przed sobą. I wiemy na pewno, że to na prośbę córki Zofii, ksiądz Jan Kalemba miał potępić z ambony Zofię i zamknąć jej drzwi kościoła.

- Józefina? Dlaczego własna córka zrobiła jej coś takiego?

- Mamy wrażenie, że to też wpływ Carloty, ale tego się nigdy nie dowiemy. Choć wydaje się to nieprawdopodobne, to o Carlocie ludzie do dziś mają dość dobre zdanie, a o twojej prababce nie.

- Wiem – westchnęła Ela – nawet Kanusia próbowała ją bronić.

- Właśnie, bo leczyła ludzi, pomagała w trudnych porodach. Umiała wyleczyć choroby, na które współczesna medycyna rozkładała ręce. Tyle, że w tych wyleczonych zostawiała jakieś piętno. Tak ludzie gadają, choć może to tylko jakieś przesądy, nie umiem ci powiedzieć, czy w każdym przypadku.

- Podobno u każdego coś zostawało, tak mówiła Kanusia. Słuchajcie – zmieniła temat – wolę tu sama nie zostawać. Zabierz mnie do domu, do ciebie oczywiści – zwróciła się do Piotra. – poza tym, może powinniśmy przede wszystkim poświęcić mogiłę Zofii? Chcę być przy tym. A wiem, śnił mi się ten mistrz, młody, potem stał się jeszcze ohydniejszy, jakby żywy rozkładający się trup. Może chciał mną wraz z Carlotą zawładnąć, nie chcę przy księdzu opowiadać co widziałam w czasie, gdy byłam nieprzytomna, bo to było obrzydliwe, ale boję się zostawać sama, nawet w szpitalu. Domyśliłam się też już dawniej, że Zofia bała się Carloty, prawda Piotr?

- Prawda – powiedział Piotr i zaczął ją przekonywać, że tu szybko dojdzie do siebie, że anemia to nie błahostka, że powinna tu zostać. Ale Ela nie dawała za wygraną i w końcu Piotr się zgodził, że ją zabierze, ale pod warunkiem, że będzie go słuchać jako lekarza i dwa razy dziennie będzie robił jej zastrzyki z B12.

piątek, 10 grudnia 2010

Mały Borgia - A może King Kong?

Przeciwnicy Donalda Tuska jednak go niedoceniają. Tak! Niedoceniają, nawet ja, ech…

Obserwując co się dzieje, choć naprawdę nie śledzę uważnie poczynań naszego „małego Borgii” doszłam do wniosku, że nasz Premier czerpie i to czerpie z najlepszych źródeł. Mianowicie…od samego towarzysza Putina.

Pamiętajcie w Rosji też jest demokracja…jak u nas.

Oni, bo tak chciał Wujcio Władimir, prezydentem został Miedwiedwiew, u nas wiadomo Komorowski, bo tak chciał Donald.
Prezydentami są identycznymi, czyli bez żadnego wpływu, muszą się słuchać, co powie ich wszechwładny „patron”.

Zobaczcie, przyjrzyjcie się naszemu „małemu Borgii”, czy nie tak samo się zachowuje jak jego idol?


Pamiętam taki rysunek Mleczki pod tytułem „Każdy ma takiego King Konga na jakiego sobie zasłużył.” No więc my mamy tego mniejszego, tylko, że on tak samo groźny.

czwartek, 9 grudnia 2010

Polska Używana 1 - Odzież

W moim mieście działa nieskończona liczba sklepików z używaną odzieżą.
Przepraszam! Przepraszam! Przepraszam, ale jeden nagle zmienia się w ciastkarnię.
Jest Alefem? Mniejsza z nim – Niech dają tylko dużo bitej śmietany!

Od początku!

W moim mieście jest dużo sklepików z używaną odzieżą. Nie jestem ich klientem. STOP!
Tu trzeba wytłumaczyć, dlaczego nie jestem, bo to nie ma nic wspólnego z pogardą czy udawaniem Marka Borowskiego.
Chodzi o wymiary, które w moim przypadku nie są specjalnie osobliwe. Coś w rodzaju 190 cm łamane na 110 kg żywej wagi.

Zapragnąłem marynarki. Wchodzę! Wisi 500 marynarek. Och, gdybym mierzył 170 cm!!!
Na mnie pasuje tylko jakiś płócienny worek przypominający wierzchnie odzienie Wujaszka Wani, opisanego przez Czechowa, z komuszego spektaklu TVP. O spodniach, ani słowa!
Obudziły się wątpliwości. Czy w zachodnich krajach żyją same kurduple?
Może po prostu ci więksi noszą swe łachy do ostatniego udarcia?
Bywa i tak!

- Skąd się biorą te „ciuchy”?

Aby ten biznes się opłacał, zagraniczna „wiaruchna” musi oddawać za darmo. I ok. Zagraniczni ludzie są bogaci ( poza facetami mierzącymi ponad 185 cm) . Niech sobie będą i , cholera, zupełnie nie zazdroszczę żadnemu Angolowi swetra w wymiarze na metr sześćdziesiąt łamane przez worek ziemniaków.

Dobra!

Zagraniczni wystawiają w workach przed „hausy” te ciuchy. Cwaniaki rwą wory, selekcjonują, piorą ( odwszawiają ) i sprzedają do „mega” hurtowni, które wstawiają je w komis do sklepików w miastach i miasteczkach. Sklepiki prowadza zacni, przeważnie uprzednio bezrobotni ludzie, którzy dostali „kaskę” na działalność z Urzędu Pracy. Robi się trochę zamętu. Sklep kona. Powstaje kolejny. Z czegoś trzeba żyć!

Czy w Polsce kiedykolwiek mogłaby działać mafia?

- A gdzie są nasze ciuchy?

Chyba nikt nie wie.

Przecież my też wystawiamy w workach przed chaty dla biedniejszych od nas o złotówkę. Czy w te ciuchy odziewają się potomkowie Henryka VIII? Ojro -deputowani, czy może trafiają „by mafia” na nasz rynek by biegać między „VAT-ami tego świata?”?

Czy wszyscy są ślepi?

wtorek, 7 grudnia 2010

Dom Elżbiety LXXXVII




Poczuła się dużo lżejsza. Kręciło jej się w głowie, obok stała tak potrzebna jej zawsze Carlota i uśmiechała się. Było jej dobrze, nareszcie żadnych zmartwień, wreszcie może żyć!
Carlota podała jej rękę, którą chętnie schwyciła…tak, nareszcie. Po co tak się szarpała, czym, kim jest dla niej Zofia, czy Rachela, przecież każdy przeżyje własne życie tak jak chce…one były naiwne i głupie, ona jest mądra, a Carlota jest tylko przewodnikiem, nikim więcej. Zobaczyła mężczyznę. Był młody, piękny, ach jak piękny. Piotr przy nim to namiastka faceta…jak mogła uważać, że kocha takie zero? Mężczyzna uśmiechnął się do niej, było w nim tyle namiętności, całym sobą obiecywał jej rozkosz wprost niewyobrażalną, chciała wtopić się w niego, poczuć jego bliskość. Pragnęła tego, jak nic na świecie.

Pozwoliła, by zawiedli ją do komnaty z ogromnym łożem. Tak jej było cudownie, jakby unosiła się w powietrzu. Mężczyzna gestem dał jej znać, by zdjęła z siebie ubranie, spełniła to z wielką ochotą. Wcale nie krępowała ją obecność Carloty. Była…poczuła się, że nareszcie jest wyzwolona, ze wszystkich norm i sztywnych reguł. Po co szła do tego grubego klechy? Przecież nigdy nie była zbyt wierzącą ani praktykującą katoliczką?

Kim był Piotr? Nikim, jakimś facetem co to ze strachu ( roześmiała się w myślach) żył z prostytutką , o prowokacyjnym makijażu i prostackich manierach. Jej należy się coś więcej, jej należy się ON, MISTRZ!

Poczuła pieszczoty mistrza, pieścił jej twarde z podniecenia sutki, najpierw delikatnie, potem…Au… zabolało, ale wciąż czuła spełnienie, spełnienie jej marzeń? A może, to nie było jej marzenie? Może to jakaś klatka?
Wystraszyła się, zamknięto ją, w tym białym pokoju…mistrz nie wyglądał już tak podniecającą, ba, był obrzydliwy, stał się ohydnym starcem, nie, gorzej rozpadał się, jego oddech był oddechem gnicia i śmierci…

Była przerażona, on ją dotykał. Lubieżny uśmiech w bezzębnych ustach…śliniący się, z oczu kapała mu jakaś ciecz przypominająca ropę. Chciała uciec, zasłonić się przed niemiłym jej dotykiem, ale na próżno…była uwięziona.

Carlota też nie była już jej przyjaciółką, było w niej coś…twarz jej się zmieniła, oczy jaśniały czerwonym blaskiem. I uśmiech, to nie był uśmiech, tylko przyklejony uśmieszek na koźlej twarzy (pysku). Czuła swoją bezradność, wstyd, bo wciąż była naga, a oni dotykali ją bezkarnie, dręczyli, bo czuła ból. Ze strachu nie chciała otworzyć oczu, nie wiedziała co teraz zobaczy. Dwa ohydne trupy pastwiące się nad jej ciałem? A może jakieś zezwierzęcone postacie?

Wtedy, jakby z oddali usłyszała swoje imię. Wołanie było natarczywe. Bała się nadal tego co zobaczy, ale ten głos…był ciepły, pozbawiony tamtej atmosfery. Czuło się w tym głosie niepokój i czułość. Siłą rozwarła powieki. Nad nią pochylała się głowa Piotra.

- Aleś nas wystraszyła – usłyszała głos pełen niepokoju, który nie był głosem Piotra, tylko Janusza – rozejrzała się, przy drzwiach stał zdenerwowany ksiądz.

- Co się stało? Gdzie ja byłam? I gdzie jestem?

- Jesteś w szpitalu – powiedział tym razem Piotr – baliśmy się o ciebie. Straciłaś przytomność i za nic nie mogliśmy cię ocucić. Janusz chciał cię ratować, ale za nic nie mógł. Jak wróciłem od Kobielaka, to on zdążył wynieść cię na ganek i zadzwonić po pogotowie. Napędziłaś nam niezłego stracha. W domu jest zimno jak w lodówce, obawiam się, że za nim tam wrócisz, musimy poświęcić mogiłę Mioduckiej, a pamiętnik wziął Janusz, uważa, że u niego będzie najbezpieczniej go czytać.

- Zabierzcie mnie stąd – z prośbą w głosie powiedziała Ela.

- Niestety – głos Piotra stał się stanowczy – wiesz, że masz anemię? Musisz tu zostać kilka dni, a jak wrócisz, zastanowimy się co dalej. Na razie po powrocie zatrzymasz, się u mnie. Nie mogę cię narażać na następne spotkanie z Carlotą, czy tym, czym ona rzeczywiście jest.

- Ja…ja ją widziałam i mistrza. Piotr, boję się! To nie jest zabawa, oni są źli, gorzej, to nie są ludzie.

- Wiem – usłyszała z oddali głos Janusza – poczułem to, jak tylko wszedłem do ciebie do domu. Teraz rozumiem, czego tak naprawdę bała się twoja babcia.

- ?

- To bardzo zła siła. Mnie zaschło w ustach ze strachu, a jestem osobą duchowną. Ciebie pozbawili na trzy dni świadomości…

- To była nieprzytomna trzy dni? – Zapytała się zdziwiona i dopiero teraz spojrzała w okno, za którym szalała ulewa.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

A do mnie przyszedł Dziadek Mróz!

Budzę się rano po całkiem ślicznych snach, snach z aniołami, nagimi kobietami oraz jednym słoniem, który zaplatał się tam najwyraźniej na skutek lektury „Pawiego Tronu”

Patrzę na komórkę – 5:40.

Po cholerę tak rano, skoro budzenie nastawione na ósmą?

Oj, napiłby się człowiek gorącej wody z cytryną i z miodem, ze o wizycie w łazience nie wspomnę.

Wstaję i zaraz padam, potknąwszy się o diabli wiedzą co? Leżę z mordą na dywanie i psica dotyka mnie zimnym nosem do czoła. Pierwsza myśl, że wojna ale skoro lampka na przedłużaczu świeci czerwono to znaczy, że prąd jest.

Na wszelki wypadek zapalam świecę i widzę, że po prostu wpadłem w stertę prezentów!

Cholera, szóstego grudnia nawet jako dziecko nie dostawałem takich stosów prezentów. Szczerze pisząc, dostawałem prezenty symboliczne a przynosił mi je, jako "poznańczykowi" - Pan „Gwiazdor”

Odwijam pierwszy. Srebrny papier w gwiazdki und galaktyki. Jakaś, prawda, deska.
Wącham! Olej na desce, znaczy się obraz.

Zapalam dodatkowo, nie licząc się z kosztami lampkę nocną by się przyjrzeć, a już z chytrości takie mrowienie w palcach, że może Da Vinci albo inny Rembrant?

Chyba nie, bo to portret Waldemara Kuczyńskiego z żyrafą w tle. Gęba nawet podobna, ale żyrafa nie bardzo. Szukam autora. Oszem, jest podpis: „Autor nieznany - XXI wiek” Wsunąłem toto pod łóżko.

Paczka z książkami. Po samym zapachu czuć, ze książki przedatowane. Wystarczy przejrzeć tytuły:

„Wernyhora, czyli problem chorób wenerycznych w dwudziestoleciu międzywojennym”

„Moliera wychodek, czyli Kałmucy górą!”

„Szpak, ptak wiosenny”

„Na przykład Plewa”

Plewę jedną znałem, poszła w nauczycielki choć w liceum na lekcji geografii albo historii- nie pomnę - nie potrafiła wskazać Polski na mapie Europy. Wieszczka czy co?

Wepchnąłem ksiązki pod łóżko i rozpakowałem taki maleńki pakuneczek, który uwierał mnie w żebra. Kubek! – W środku był całkiem zwyczajny kubek bez żadnych znaczących obrazków czy napisów.
Bywa i tak.

Została ostatnia paczka a właściwie paka. W środku łuk, strzały i tarcza. Ucieszyłbym się gdybym najpierw nie znalazł paczki z naklejkami na tarczę.
Nie napiszę kto był na tych naklejkach, bo życie oraz zdrowie jest mi bardzo miłe. Tyle, że – no znacie te gęby z TV. Bardzo szeroki zakres - Od rewolucji, przez wojnę domową, aż do trzeciej światówki.
A bełty białe!
A pióra czerwone!

Wepchnąłem łuk z dodatkami pod łóżko. Diabli nadali!

Ubrałem szlafrok i gniotąc w dłoniach ekskluzywne papiery udałem się do łazienki.

-Łaaaaa!!! – Nadepnąłem na coś. Krew się leje, a z bosej stopy wystaje kawałek kości.
No... z wczorajszego obiadu resztka, a na obiad była golonka.
Zasadzka słodkiej psicy Różyczki, która stoi sobie w drzwiach, patrzy na mnie i macha wesoło ogonem.

Jak tu ją winić? Chyba za to, że wpuściła Dziadka Mroza z tymi prezentami.
Zapalam światło w pokoju gdzie sypia Różenka.
Wszędzie psie zabawki, kości, talerze z przysmakami a każdy talerz z prawdziwej porcelany, a każdy przysmak umajony wiosennie.

Cholera, psa mi przekupił Dziadek Mróz!
Bywa i tak!

niedziela, 5 grudnia 2010

Dom Elżbiety LXXXVI


Opowiedzieli mu o pamiętniku, o tym jak go znalazła Elżbieta i o napisie na lustrze. O tym, czego się już dowiedzieli, o Carlocie.
Piotr zapewnił też Janusza, że Ela nic nie wiedziała o Zofii, że Kanusia zabroniła komukolwiek o niej mówić.

- Wiesz jak się zdziwiłem – mówił dalej Piotr – gdy Ela zapytała mnie o Mioducką?

- Pani – zwrócił się do Eli – naprawdę nic nie wiedziała o swojej krewnej?

- Nie. I proszę mi po prostu mówić Ela.

- Dobrze Elu. Rozumiem, że babcia nic o Mioduckiej ci w liście nie napisała? Bo wiem, żeście się nie spotkały, nad czym pod koniec życia pani Karska bardzo ubolewała.

- Babcia zostawiła mi tylko ten kluczyk, kluczyk od pamiętnika, ale ona sama nie wiedziała od czego on jest. Babcia obawiała się Zofii, a powinna Carloty, myślimy wraz z Piotrem, że to ona jest złym duchem tego domu, a może nawet demonem. Z tego co wiemy, Carlota się nie starzała, może wciąż żyje. Może ukrywa się w lesie, tam gdzie Piotr wraz z Andrzejem prawie przypłacili to życiem? Zofia pamiętnik pisała w formie spowiedzi, myślę, że przed śmiercią, jakby chcąc zapewnić sobie, że ktoś ją wybawi z czegoś, z czego jeszcze nie do końca zdawała sobie sprawę. Była świadkiem najgorszego okrucieństwa i bestialstwa, sama była poddawana najgorszym praktykom i po prostu była bardzo zagubiona i samotna. Po takich przejściach jakich doświadczyła, zapewne uwierzyła iż jest przeklętą, w czym zapewne upewniała ją Carlota. – Nagle Ela się zarumieniła, bo Janusz wraz z Piotrem stali na środku drogi słuchając jej, ona nawet nie zauważyła że stanęli. – Wybaczcie mi, moje gadulstwo, chodźcie do domu, bo wzbudzamy sensację, jeszcze ksiądz będzie miał z mojego powodu nieprzyjemności.

Janusz uśmiechnął się na ostatnie słowa Eli. – Oj dziecko, jak mawiała mojej świętej pamięci matka „ Człowiek się rodzi, ludzie gadają, żeni, gadają i gdy umiera, też gadają”. Taka już ludzka natura, ułomna i chętna do wbijania szpilek bliźniemu. Ale masz rację, chodźmy jestem bardzo ciekaw tego pamiętnika. A ty Piotr skocz do Kobielaka po krzyż, skoro mamy poświęcić mogiłę Zofii Mioduckiej.
Piotr trochę z ociąganiem skręcił w stronę domu Kobielaka, a Ela wraz z Januszem poszli prosto do domu.
Kiedy weszli, poczuli przenikający chłód, choć na dworze było bardzo ciepło. Ela aż się wstrząsnęła, bo poczuła się, jakby weszła do chłodni.

- Czy mi się wydaje – Powiedział Janusz – czy w domu jest przenikliwie zimno?

- Jest zimno.

- Tak, wiem. Zapytałem retorycznie – uśmiechnął się Janusz, choć wcale nie było mu do śmiechu. – Wiesz, ja tu często przychodziłem do twojej babci, nawet odprawialiśmy tu mszę za spokój tego domu. Często czułem tu dziwny zapach, czasem bardziej, czasem mniej intensywny i …często przenikliwe zimno. Twoja babcia była dobrym człowiekiem, ale dom był jej bardzo drogi, może bardziej kochała ten dom niż żywych ludzi. Na moje pytania, zawsze odpowiadała, że mi się wydaje, choć było widać w jej oczach, że czuła to samo co ja. Dlatego go się bała. Wiem, bo często pod byle pretekstem Kanusia zostawała u niej na noc, ale za nic w świecie nie chciała go utracić. Wyznała mi kiedyś, że tylko dzięki temu domowi może czuć się jakoś spełniona, bo jako żona nie mogła. Twój dziadek zginął dwa lata po ich ślubie. Anastazja uciekła stąd gdy tylko nadarzyła się okazja i nigdy nie chciała tu osiąść na stałe, więc jako matka, jak mówiła też odniosła porażkę. Ale pokaż mi ten pamiętnik – zmienił temat – jestem czegoś bardzo ciekaw.

Elżbieta pomyślała, że nie wypada wprowadzać księdza do sypialni ze skotłowaną pościelą i porozrzucanymi ciuchami jak jej, taki i Piotra, więc poderwała się i powiedziała – Zaraz przyniosę, jest w mojej sypialni. – I ruszyła szybkim krokiem we wskazanym kierunku.

Gdy przekroczyła próg sypialni drzwi z hukiem się za nią zatrzasnęły. Poczuła wokół siebie intensywną woń piżma i imbiru…potem upadła zemdlona.

Hur...Hur!!! - Powiedział pan pies

Bez złości, bez niepotrzebnych emocji, udało mi się wreszcie przeciąć ostatnie nitki wiążące mnie z Salonem24. Na koniec Administracja uhonorowała moje odejście osobną notką co bardzo podniosło mnie na duchu.

Fajnie było.

Odchodziłem i wracałem. Raz w złości, a ostatnio to już tak sobie, trochę dla żartu a trochę by wyrazić swe niepogodzenie wobec zmian jakie nastąpiły nie tylko w Salonie ale w całej blogosferze, umownie nazywanej, polityczną.

Teraz to jest ostateczne i usankcjonowane królestwo Adminów i polityki redakcyjnej. Mniej czy bardziej „udatni” pisarczycy i komentatorzy stali się tylko cegiełkami, klockami przesuwanymi w górę i w dół by tę politykę realizować.

Salon24 był ( jest ) miejscem atrakcyjnym, ponieważ ścierają się tam rozmaite poglądy, wszelkie możliwe opcje polityczne oraz pospolici idioci. Tyle tylko, że każdy zakręt polityki redakcyjnej powodował odchodzenie lub banowanie akurat tych pisarczyków z którymi lubiłem dyskutować i dla których lubiłem pisać.
Bywa i tak.

Teraz będę, ach, solą salonowej ziemi, czyli czytelnikiem. Wiadomo, że czytelnik to wyższe stadium pisarczyka. Problem w tym, czy będzie co czytać?
O cholera!

Polityczna blogosfera się zmieniła. Na topie są zawodowcy, politycy oraz redakcje jakichś enigmatycznych kwartalników. Będzie się to pogłębiać, ponieważ zawęża się przestrzeń wyrażania opinii w mediach płacących za dzieła publicystyczne.
Jakoś mi nie spieszno być zapchajdziurą, mięsem dla ludzi, którymi – przepraszam za te słowa – lekko pogardzam. No, może nie pogardzam, ale na pewno śmieję się z ich nieudacznych wywodów.

Paradoksalnie, z podobnych powodów odszedłem z Salonu24 jak i z Blogmediów, a przymierzam się także do odejścia z „Popularnych Niepopków”
Wszystko na zasadzie: - Niech se redakcja sama pisze jak taka mądra!

Teraz wzorem jest starannie cyzelowany i wyprany z wszelkiej oryginalności portal „wPolityce.pl”

Może to i dobrze? Nie wiem, nie znam się na tym, ale jako najważniejsza osoba, czyli zwykły czytelnik, nudzi mnie ta mielonka.
Oczywistości wygłaszane z iście śmiertelną powagą, naganianie publiki do tekstów szczerych gołowąsów, których jedyną zaletą jest jasny acz kontrowersyjny przekaz. Jakieś "stajnie" znanych dziennikarzy. Dość!

Wracając do Salonu24.

Miał szansę i chyba ma ją nadal, stać się opiniotwórczym medium. Będę się cieszył gdy taki sukces osiągnie, choć już bez mojego udziału. Lubię lekko zagubionego Igora i całe to towarzystwo. Lubię i cenię Consolamentum oraz kilkunastu innych blogerów, że wymienię Coryllusa, Rosemanna, Ufkę, Kokosa26, NathiM i wielu, wielu innych. Lubię się przekomarzać i naśmiać z Sadurszczaka…i tak dalej i tak dalej…
Ale, wybaczcie Państwo, to za mało.

Co dalej?
Ano, będę pisał na naszym, wspólnym z Iwoną blogu. Na razie, także na Niepopkach i niektóre teksty będę zamieszczał w Interii. Wystarczy! Problem w tym, że …. A zresztą, sami przeczytacie, albo i nie.

Dziękuję jeszcze raz za spędzone wspólnie lata. Za awantury, zmiany, pewnie ponad pięćset opublikowanych tekstów. To chwilami były piękne czasy.

- Hur… Hur! – Powiedział pan pies!

sobota, 4 grudnia 2010

Dom Elżbiety LXXXV




Ksiądz Janusz spojrzał na Piotra, potem na Elżbietę, na jego twarzy odmalowało się zdziwienie, ale i ta twarz nagle się zmieniła. Ela ujrzała, że pod maską takiej jakby gapowatości, kryję się bardzo lotny umysł. To było coś w twarzy Janusza, coś, co ją aż zadziwiło, zobaczyła jak z dobroduszno – rubasznej, nadającej cechy takiego prowincjonalnego proboszcza, postawy, zmienia się i staje się pełnym skupienia i błyskotliwości.

- Rozumiem – powiedział po chwili wahania Janusz. – To, by nie rozczarować Marii, pójdziemy na śniadanie. Powiedzcie tylko co powinienem wziąć ze sobą? Bo rozumiem, że ma to coś wspólnego z domem po pani Karskiej.

- Tak, masz rację – powiedział Piotr – ale, nie wiem co potrzeba, by zrobić pokropek nad mogiłą? Zwłaszcza, że możemy mieć problemy odprawić ten pokropek…

Twarz Janusza aż wydłużyła się ze zdziwienia.

- Idziemy na cmentarz? – Zapytał zdziwiony.

- Nie, do ogrodu Elżbiety. Tam jest pochowana…uważaj, zaraz padniesz – zawiesił znów głos – Zofia Mioducka. – dokończył akcentując każdą literę.

Janusz przenosił wzrok z Piotra na Elę, jakby zastanawiając się, czy żartują sobie z niego, czy mówią poważnie. Milczał analizując to co usłyszał.

- Wiecie zapewne, że ona została skreślona z ksiąg parafialnych, choć nigdy tak naprawdę nie była wyklętą z kościoła? – Spojrzał na nich oczekując reakcji, ale oni tylko ze zrozumieniem kiwnęli głową. – Myślę, że mój poprzednik samowolnie wykreślił ją i ekskomunikował, zresztą Piotrkowi już to mówiłem. Ale – zmienił temat – dochodzimy do plebanii, a pani Maria już na nas wygląda, więc zmieńmy temat. – Uśmiechnął się do Elżbiety, a ona dojrzała w tym uśmiechu troskę o nią.

Śniadanie jedli w milczeniu nie licząc gderania gospodyni, która robiła to w sposób pobłażliwy, jakby po prostu musiała powiedzieć, że nikt nie szanuję jej pracy, że ile można odgrzewać jedzenie czekając na spóźnialskich. Choć szczerze mówiąc śniadanie składało się z zimnych produktów, prócz świeżo ugotowanych jajek.

Po śniadaniu pani Maria poczęstowała ich kawą i orzechowymi ciasteczkami, więc nie sposób było jej odmówić. Zresztą i kawa i ciastka okazały się rewelacyjne, co Ela głośno przyznała, biorąc trzecie z kolei. Gospodyni aż pokraśniała z zadowolenia, a Janusz westchnął.

- To stąd mam wygląd futbolówki, niestety. Kochana szefowa wciąż wciska we mnie te słodycze, a wie, że jestem na nie łasy, ale to taki mój mały grzech…no cóż nikt nie jest doskonały, prawda pani Mario?

- Co też ksiądz – żachnęła się gospodyni – jaki grzech, wciąż tylko ksiądz biega, nigdy w porę nie jada.To przez to, tylko przez to, a nie, że czasem zje ciastko. – Pokiwała groźnie palcem.

Po kawie podziękowali i wyszli, jeszcze na odchodnym słyszeli głos gospodyni, która pytała się księdza, gdzie znów idzie i czy ma obiad szykować na dwunastą, czy raczej na drugą po południu.

Wreszcie wydostali się z objęć nadopiekuńczej gosposi księdza i ruszyli w stronę domu Elżbiety.

- Skąd wiecie, gdzie Mioducka jest pochowana? – zapytał się Janusz, ciągnąc przerwaną rozmowę z przed śniadania.

- Z pamiętnika, a właściwie od niej samej. Elżbiecie się ukazała. – Piotr spojrzał na Janusza jak na to zareagował, lecz ten tylko kiwnął głową. – Rozumiem – Piotr jakby rozczarował się, że nie wywarło to na Januszu takiego efektu jakiego się spodziewał – że ty obcujesz na co dzień z duchami, więc jeden więcej, jeden mniej…

- Nie bądź złośliwy – Janusz uśmiechnął się trochę przekornie – bo- tu spojrzał na nich oboje – już mi doniesiono jakbyście mieszkali razem. A o zaręczynach nie słyszałem, do mnie, żeby datę ślubu uzgodnić też nikt nie przyszedł

- Widzę, że poczta pantoflowa tryumfuje. – wtrąciła się trochę niepewnie Ela – wie ksiądz, my…czytaliśmy ten pamiętnik nocami.

- Tylko czytaliście? – spoglądał na nich z uśmiechem – poczekam do waszej spowiedzi. Ale dość żartów. Chciałbym zobaczyć ten pamiętnik, w ogóle skąd go macie?

środa, 1 grudnia 2010

5 piosenek



Bydgoszcz 1981. Kino minimum

Zapraszam do obejrzenia filmu Jacka Petryckiego i Grzegorza Eberghardta "14 dni. Prowokacja Bydgoska"

Film jest ukryty pod powyższym, klikalnym linkiem. Dla większości z was to już historia. Coś w rodzaju "Wędrówek dinozaurów" ale, mili moi, naprawdę warto poświęcić 50 minut by cofając się o prawie 30 lat zrozumieć na czym polega fenomen 3RP i dlaczego tak potężny ruch jak Solidarność upadł na mordę.

Zobaczycie Karola Modzelewskiego, który nie został dopuszczony w najważniejszym momencie do rozmów, a zamiast niego zasiadł przy stole negocjacyjnym "kierowca" Wałęsy.

Jacka Kuronia innego niż chcieliby jego apologeci i wrogowie. Usłyszycie wypowiedzi Anny Walentynowicz, które przekreśliły jej szanse na zaistnienie w tym durnym państwie.

W tym filmie nie ma komentarza autorskiego. To tylko dokumentalny zapis rozmów. Moim zdaniem, kapitalny film dla ludzi, którym "dość w dwie słowie"
Jest Lech Kaczyński i zupełnie nieważny Jan Olszewski.

Puryści walczący z nawałą manii tytoniowej będą pewnie oburzeni, bo wszyscy jarają tam szlugi.

No i jest Lech Wałęsa, biały krokodyl polskiej demokracji. Nic się, prawda nie zmienił, wbrew popularnym opiniom.

Zapraszam na film!

wtorek, 30 listopada 2010

Edukacja, sześciolatki, a nawet pięciolatki i...czterolatki?

Trochę więcej jak dwa lata temu pisałam o przymusowej edukacji sześciolatków.
http://iwona.jarecka.salon24.pl/49348,szesciolatki-w-szponach-przymusowej-edukacji#

I pomyliłam się, bo od roku szkolnego 2012/2013, będzie przymus zapisania dziecka do tzw. „zerówki” w wieku pięciu lat.

Mój Krzyś jest już uczniem klasy pierwszej. Nadal ma sześć lat, bo siedem skończy 28 grudnia, więc i tak jest od swoich rówieśników (w połowie, prawie o cały rok młodszy), a tak się złożyło, że wszystkie dzieci do pierwszego września w klasie Krzysia ukończyły siedem lat.
Zapewne zastanawiacie się czemu to piszę. Fakt, Krzyś bardzo dobrze sobie radzi w szkole. Ha, nawet najlepiej czyta z klasy, tylko czy to zasługa edukacji. Nie, bo nauczyłam go czytać gdy miał pięć lat, teraz to po prostu procentuje i sam czyta sobie ksiązki.

Ale, jego rówieśnicy np. już w tamtym roku powyrywali sobie „mleczaki”, a mój synek teraz dopiero jest „szczerbolkiem”.
W 60% są od niego wyżsi, silniejsi, co też nie jest bez znaczenia, choćby dla chłopca.

W klasie Krzysia jest osiemnastu uczniów! To też wydaje mi się zabawne, bo za moich czasów klasy były co najmniej trzydziestoosobowe. Ale, no dobra, nie będę się czepiała, bo fakt, że im mniejsza grupa, tym lepiej można z dzieckiem współpracować na lekcji.

Do czego zmierzam.

Bo wyobraźcie sobie, że gdyby ten przymus edukacyjny wszedł szybciej, mój Krzyś do „zerówki” chodziłby do grudnia jako czterolatek!

Ile będzie takich rodzin, które będą musiały zapisać czteroletnie dziecko do „zerówki”?

A czasem się tak zdarza, że malec np. chodzi w pieluchach do trzeciego roku życia, czyli ledwie wyrośnie z pieluszki, pójdzie do szkoły?

Zwłaszcza, że „zerówka” jako taka niczego nie uczy, raczej odwrotnie.
Toalety szkolne nie są przygotowane na to, by korzystały z nich tacy malcy, przynajmniej w naszej placówce.
Korytarze, na których te maluchy przebywają na przerwach międzylekcyjnych, niestety są wspólne ze starszymi klasami.

Mogłabym jeszcze wiele mankamentów tego pomysłu wymieniać, ale czy to coś zmieni?

Cieszę się tylko z tego, że Mój Krzyś jeszcze nie załapał się na tą wczesnoszkolność.

Pozdrawiam.

sobota, 27 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXXIV


Oboje wstali i zgodnie z wczorajszymi zapowiedziami poszli najpierw do Kobielaka, by zrobił im drewniany krzyż.
Choć Kobielak był wścibski, a ciekawość go zżerała, po co im ten krzyż, zbyli go mówiąc, że Elżbieta chce go w swoim ogrodzie postawić, bo przed śmiercią prosiła ją o to babcia.
Kobielak im nie dowierzał, w prawdzie chciał się czegoś więcej dowiedzieć, ale musiał obyć się takim tłumaczeniem, bo oni zaraz wyszli, prosząc go, by krzyż był zrobiony jeszcze dziś.
Mężczyzna westchnął i zapewnił, że ma akurat odpowiednie drewno i że za jakie dwie godziny, można będzie go odebrać.
Poszli na Plebanię. Gospodyni księdza powitała Piotra z radością, zaś intensywnie zaczęła przyglądać się Eli
- Witam pana doktora – zaczęła – a cóż to pan za gościa nam przyprowadził?

- Witam pani Mario, to wnuczka pani Karskiej, co oczywiście pani wie – uśmiechnął się łobuzersko.- Ksiądz Janusz u siebie?

- Nie, ksiądz w ogrodzie, zaraz po rannej mszy poszedł, nawet śniadania nie zjadł. Powiedział, żeby mu nie przeszkadzano, bo – tu spojrzała na Elę – coś w tej swojej palmiarni robi. Bo nasz ksiądz to prawdziwy hodowca rzadkich roślin, wie pani ?

- Nie wiedziałam – powiedziała lekko zmieszana Ela.

- No, skąd też pani by mogła wiedzieć…jeszcze pani na mszy nie widziałam – dodała.

- Pani Mario, to my pójdziemy do księdza, bo mamy ważną sprawę. Myślę, że się na nas nie obrazi, co?

Wzruszyła ramionami, ale wciąż świdrowała Elę wzrokiem.

- Nie wiem, ja tu jestem od do gotowania i sprzątania.

- Oj, pani Mario, niech pani tak nie mówi. - Piotr obdarzył gospodynię czarującym uśmiechem. – Przecież wszyscy wiedzą, że bez pani, Janusz by sobie za nic nie poradził.

Uśmiechnęła się szeroko na słowa Piotra i przychylniejszym okiem spojrzała na Elę.
- Niech państwo idą do księdza. A niech pan, panie doktorze, niech mu powie, że śniadanie już trzy razy szykowałam. Utrapienie z nim jest, jak już coś u tych ziel robi, to o świecie zapomina. Czy to się godzi?

- Oczywiście, pani Mario, przekażę mu i tu na śniadanie zaciągnę, sami też co prawda jeszcze nie jedliśmy, bo spraw dużo mamy.

- Z tego wszystkiego zapomniałam się zapytać czy państwo nie głodni. A jak z Kanusią? czy już zdrowa? Bo podobno przywiózł ją pan ze szpitala. A na śniadanie zapraszam! Już biorę się za szykowanie. Byleby księdza tu pan przyprowadził.

- Kanusia zdrowsza, dzięki za pamięć. Choć jak zwykle uparta i nie dała się dłużej utrzymać w szpitalu. A za zaproszenie dziękujemy i chętnie skorzystamy. Idziemy w takim razie po księdza do ogrodu. – Znów obdarzył panią Marię czarującym uśmiechem, co całkiem ją rozbroiło, więc podśpiewując zabrała się za śniadanie, a oni poszli do ogrodu, w poszukiwaniu księdza.
Odnaleźli go w altanie, gdy przyglądał się jakiemuś kwiatkowi.
Elżbieta nie kryła rozczarowania. Ksiądz Janusz okazał się małym, grubym człowiekiem o wyraźnej łysinie i dość gapowatej twarzy. Sutannę miał pobrudzoną ziemią i w ogóle stwarzał wrażenie typowego wiejskiego proboszcza.

- Pochwalony! – Zawołał Piotr już z daleka.

- Na wieki wieków – Odparł trochę roztargnionym głosem. – Kogoż to dobry Bóg prowadzi?

- Niestety tylko grzeszników. – Zażartował. – A co tam za cudo oglądałeś?

- To jest Laelia Speciosa, sam ją wyhodowałem i właśnie obdarzyła mnie kwiatami. – Spojrzał na Elżbietę – Czyli storczyk, storczyk meksykański, bardzo rzadki u nas.- Dodał – A my się chyba jeszcze nie znamy? Pani jest wnuczką pani Leokadii, prawda?

- Tak. Niech ksiądz wybaczy nasze najście – powiedziała Ela jakby chcąc się tłumaczyć.

- Oj dziecko, Bóg zawsze jest gotowy do dialogu z nami, a ja tylko jego rab najniższy, więc jakbym mógł mieć komu to za złe? Szefowa pewno zła? – zapytał Piotra – uciekłem jej zaraz po mszy i pewno ma mi za złe, że nie jadłem.

- Już ją udobruchałem, ale zapewniając, że zaraz cię stąd wywabię i doprowadzę do kuchni. – po tych słowach chwilę coś ważył w myślach i wreszcie powiedział. – Słuchaj mamy do ciebie ważną sprawę. Przy pani Marii jednak nie chcę o tym mówić, czy byłbyś skłonny pójść z nami do Elżbiety?

czwartek, 25 listopada 2010

Nihil novi sub, prawda, sole

Ach, kupiłem jako makulaturę „Poczet cesarzy Rzymskich” Krawczuka. Całkiem dziewiczy, czyli nie czytany, choć ma już 24 lata.
Zacząłem przeglądać i tak mi się jakoś otworzył na biogramie Augusta czyli Gajusza Oktawiusza, a to był grubszy cwaniak, który porządził sobie lat czterdzieści i jeden, znajdując do tego rządzenia, sporo ciekawych pretekstów, ale ja nie o tym.

Na stronie 24 Aleksander Krawczuk pisze tak:

„Istniały też wszystkie dawne, republikańskie instytucje: senat, hierarchia zmieniających się co roku urzędników, a początkowo nawet zgromadzenia wyborcze. Lecz była to tylko fikcja lub prawie fikcja. August bowiem zrozumiał – i było to odkrycie prawdziwie genialne! – ze myśleniem i wyobraźnią większości ludzi rządzą pozory, hasła, nazwy. Kto posługuje się nimi umiejętnie i konsekwentnie, może wmówić każdemu niemal wszystko. Fikcja staje się realną siłą polityczną, taką samą jak armia i pieniądze. Zrozumiał też, że władza to nie sprawa tytułów i blichtru, lecz tego, ze trzyma się w ręku istotne nici kierownictwa.; a także tego, że czyni się odpowiednie gesty, zgodnie z nastrojami i oczekiwaniami społeczeństwa”

No właśnie. Od tego odkrycia minęło około 2030 lat a ludzie nadal się dziwią, że – Jakże to tak? Tamtejszy Mistewicz też się musiał nieźle uwijać. Złośliwi powiedzą zaraz, że za Augusta efekty były. Toteż nie porównuje.

Zwolennicy współczesnych Cezarków zaraz się żachną, że owszem, że może i ich Donaldus z tym wąsatym Cycero takich osiągnięć nie miewają, ale prawda jest taka, że Augustowi Jarosław Kaczyński nie bruździł, a złośliwi pisowcy piasku w szprychy rydwanów nie sypali.
Może to i prawda, a poza tym, wyraźnie mu życzliwy Krawczuk dyskredytuje go nieintencjonalnie pisząc na przykład:

„Pracował wiele i nieustannie…
Był człowiekiem wykształconym humanistycznie…
Jako budowniczy Cesarz zdziałał wiele…
Sam zaś żył i mieszkał bardzo skromnie...”


Na szczęście minęło te ponad dwa tysiące lat i choć nic nowego nie wyjaiło się pod Słońcem nie trzeba już ponosić takich kosztów wizerunkowych. Wystarczy być!

wtorek, 23 listopada 2010

Przezabawne. Jaruzel zamiast Kaczoka!

Albo ktoś sobie ze mnie kpi, albo to jest prawda. Czytam sobie listę osób zaproszonych na spotkanie Rady Bezpieczeństwa Narodowego.

Już pomijając zdrajcę Jaruzela, którego tylko ostatni kretyn zaprosiłby do przedpokoju swojej chaty, mamy tam kwiatuszki cudne w rodzaju Millera czy Marcinkiewicza.

Jaruzelski

Wałęsa

Kwaśniewski

Bielecki

Oleksy

Marcinkiewicz

Mazowiecki

Cimoszewicz

Miller

Nie, mili moi, to nie jest lista zatrzymanych przez CBA, a skład grona myśliklicieli, którzy będą rozważać przyszłość stosunków na linii "Warszawa - Moskwa"
Już nie pali pieniążek moskiewski?

Jezu Chryste!!!

niedziela, 21 listopada 2010

Ciągle i gągle - Bajka o dzielnych rycerzach

Przed zaśnięciem mój skromny, siedmioletni synek przybiega do mnie na opowiadanie bajek, nazywając to „nocką” Początkowo było tak, że najpierw on opowiadał a potem ja. Teraz on opowiada a ja tylko dopytuję i uszczegółowiam. Bajki Krzysia są opowieściami o przygodach czwórki najdzielniejszych rycerzy.

Główną rolę gra Błękitny Rycerz Krzysio, który jeździ na błękitnym koniu, ma błękitną zbroję i błękitny miecz. Jego siostra, Złota Rycerka Natalia, która jeździ na złotym koniu, ma złotą zbroję i walczy „czworokątnym”, oczywiście złotym, toporem. Jest jeszcze Czarna Rycerka Różyczka, która nie jeździ na koniu, ponieważ jest psem, ale ma czarną zbroję i czarne sztylety, którymi celnie rzuca. Jest jeszcze, trochę jako postać humorystyczna, Czarno – Biały Rycerz Kozio, kot, który walczy bez zbroi, ale drapie, prowokuje do walki, a w sytuacjach ekstremalnych „miąsi” przeciwników ogonem!

Wczoraj Krzysio opowiedział bajkę o upadku króla Komorosia I, pokonaniu potwora Grutha i niby ludzi – Glutów, dlatego dodaję tekst do kategorii „polityka”

Bajka o upadku Komorosia Pierwszego czyli „Ciągle i gągle”

Dawno, dawno temu żył sobie król Komorosiu I, który rządził swoim krajem na średnim poziomie do czasu gdy pojawił się potwór Gruth. Był to straszny, zupełnie nowy potwór, który na brzuchu i na plecach miał potworne kolce, w oczach lasery a walczył za pomocą kamiennego topora. Napadał na ludzi, zabijał ich i prześladował. Palił wsie i miasteczka, a na dodatek otaczał się bandą zwyrodniałych Glutów. Gluci są zupełnie podobni do ludzi tylko dużo lżejsi, ponieważ są wypełnieni watą. Skradają się cicho i napadają przeważnie na starszych ludzi oraz dzieci. Są przewodnikami Grutha.

Wszyscy ludzie prosili Komorosia Pierwszego by zebrał rycerstwo i wyruszył walczyć z Gruthem i Glutami, ale król był królem z tych powolnych. Raczej lubił chodzić na ryby z wędką i łowić, niż walczyć z potworami.

Co prawda zwołał rycerzy ale ci pokłócili się o to, kto będzie dowodził i nie było z nich pożytku, poza tym, że siedzieli w stolicy. Pili, jedli i liczyli na palcach, co i komu się należy z królewskiego skarbca. Może by w końcu walczyli, ale pewnego dnia król łowiąc ryby wyłowił pęknięta sprężynę i odtąd cały czas się nią bawił powtarzając w kółko takie słowa:

- „Ciągle i gągle”

Chodził po zamkowych komnatach i ciągle mówił:

- Ciągle i gągle!

Bawił się też pękniętą sprężyną. Nawet jak królowa zrobiła dobry obiad to siedząc za stołem cały czas parzył na swoją sprężynę i powtarzał:

- Ciągle i gągle!

Sprzykrzyła się ta sytuacja poddanym, prześladowanym przez potwora Grutha i bandy Glutów, bo ile razy można słuchać gadania:

- Ciągle i gągle?

W końcu wezwano na pomoc rycerza Krzysia i jego bandę.

Czwórka rycerzy wyruszyła przez ciemne lasy i niedostępne góry.
Pochód wiodła Czarna Rycerka Różyczka szczekaniem wskazując najlepszą drogę, a zamykał go Czarno – Biały Rycerz Kozio, który niósł duże zapasy jedzenia. Po siedmiu dniach dotarli do królestwa Komorosia I.
Rozejrzeli się a Rycerka Różyczka zaszczekała bardzo, bardzo groźnie.

- Dlaczego szczekasz? – Spytał Błękitny Rycerz Krzysio, ale nie był to czas na gadanie bo zewsząd wyskoczyli Gluci, a było ich ponad sto tysięcy!

Rozpoczęła się walka i Czarna Rycerka Różyczka szarpała każdego Gluta jednym zębem, Krzysio bił ich błękitnym mieczem, Natalia złotym ( czterokątnym ) toporem a Kozio miąsił wszystkich ogonem.

Wystraszeni Gluci uciekli i uciekają do dziś - takiego doznali lęku.

Wtedy zza góry wylazł potworny potwór Gruth i jednym uderzeniem potwornej łapy przewrócił tysiąc dębów, a gdy ryknął upadło jeszcze pięć tysięcy drzew.
Ale dzielni rycerze nie znali leku, ponieważ Błękitny Rycerz Krzysio znał prawdziwe imię potwora, a każdy wie, że wymawiając prawdziwe imię potwora można go łatwo pokonać.

- Boguś! – Zawołał Błękitny Rycerz Krzyś

A potwór Gruth, którego prawdziwe imię było Boguś, zaraz usiadł na ziemi i wysunął z potwornej paszczy język. I w ten sposób został nieszkodliwym Bogusiem.
Krzysiu wraz ze Złotą Rycerką Natalią udali się do pobliskiej, nie do końca spalonej wsi, gdzie wynajęli wieśniaka, który od tej chwili miał się opiekować potworem Gruthem, który nic złego już nie robił poza wytykaniem języka, gdy ktoś zawołał na niego – Boguś!

Potem wszyscy rycerze wkroczyli do stolicy królestwa witani przez milion mieszkańców, którzy rzucali płatki najpiękniejszych kwiatów z czego korzystały pszczoły. Naprzeciwko zwycięzców wyszedł sam król Komorosiu I, w otoczeniu dostojników i dziewczyn.
Oczywiście bawił się pęknięta sprężyną i na cały głos zawołał:

- Ciągle i gągle!

Zebrany lud zaczął gwizdać i król musiał wyjechać do uzdrowiska. Władzę w królestwie przejął Błękitny Rycerz Krzysiu razem ze Złotą Rycerką Natalią.

Dowódcą armii została Czarna Rycerka Różyczka a policji Czarno – Biłay Kot Kozio, który od tej chwili wszystkich bandytów i zdrajców miąsił swoim ogonem.

I żyli długo i szczęśliwie, a pomagał im Boguś, który wyrywał drzewa i budował drogi.

Koniec

Dom Elżbiety LXXXIII



Rano obudził się pierwszy Piotr i przyglądał się śpiącej Eli. Bał się poruszyć, by nie spłoszyć jej snu, tak cudnie wyglądała tuląc się policzkiem do poduszki. Pomyślał, że jak byłoby pięknie, gdyby nie było klątw, pamiętników i grobu w ogrodzie. Gdyby poznali się przypadkiem, oboje bez tego garbu historii rodzinnej.
Poczuł, że to wszystko ich w jakiś sposób zbliżyło, ale i rozdziela. Że po tym wszystkim będzie im być razem trudno, ale bez siebie jeszcze gorzej.

Elżbieta poruszyła się i otworzyła oczy, może pod wpływem jego wzroku, a może, że poczuła ciężar jego myśli.

- Dzień dobry – szepnęła jeszcze lekko zaspana – śniła mi się babcia, Zofia i Carlota. W tym śnie, babcia mi powiedziała, że Carlota traci wpływ, Zofia tuliła się do babci…ale w sumie nie bałam się. Pierwszy raz, Carlota jakby była bardzo daleko, a Zofia z babcią blisko. Wiesz po tym jak zaczęła się tu panoszyć, bylo to pocieszające.
– Teraz dopiero dostrzegła przenikliwy wzrok Piotra – Czemu mi się tak przyglądasz?

- Bo ślicznie wyglądałaś taka zaróżowiona i spokojna.

Ela zarumieniła się jeszcze bardziej. Głos Piotra wciąż działał na nią elektryzująco, a oczy paraliżowały wszystkie zmysły. Zawsze pod wpływem jego spojrzenia, czuła się jak zahipnotyzowana.
Pomyślała, że pewnie Zofia czuła podobnie przebywając z Ksawerym. A czy Piotr jest taki sam jak tamten? Nagle zakiełkowała jej ta myśl w głowie, bo może on ją w końcu może też zranić. Fakt, Piotr jest w innej sytuacji niż Ksawery, ale…jaki on jest naprawdę? Przecież tak naprawdę niewiele wiedzą o sobie. Przylgnęli do siebie, połączyła ich wspólna tajemnica rodzinna, ale…

- O czym tak myślisz? – Zapytał się Piotr, nadając głosowi ten sam ton, co ją tak bardzo zniewalał.

- O nas.- Odparła zgodnie z prawdą.- O tym, czy będziemy potrafili być razem, po tym wszystkim, czy nas to w jakiś sposób nie zrazi do siebie. Poznaliśmy może zbyt dobrze naszych przodków, oboje wiemy, że żadne z nich nie było aniołem…poza tym zgodziliśmy się co do tego, że tylko Zofia kochała Ksawerego. Może i u nas jest tak samo? – Zapytała i przenikliwie spojrzała w oczy Piotra, by wyczytać z nich prawdę.

- Ela nie szalej – Piotr się nagle zdenerwował – nie przypisuj mi cech Ksawerego, proszę. Poza tym, uwierz mi, szaleję za tobą, myślę, że jesteś tą jedną, jedyną. Wiem, jestem dużo od ciebie starszy, jak nasz Ksawery od Zosi. Tyle, że ja nie byłem nigdy paskudnym małostkowym nauczycielem muzyki w domu twoich przodków. To nie ja!

- Wiem – uśmiechnęła się trochę zażenowana – przepraszam. Ale wiesz, my i oni, to bardzo podoba historia, prawda? Choć nie, jednak nie poznałam cię jako czternastolatka…nie pokochałam cię taką dziecinną i niedojrzałą miłością. Tyle, że zbliżyło nas najbardziej do siebie to – wzrokiem wskazała na pamiętnik.

- Nie Elu, to nie pamiętnik. – Zaprzeczył Piotr – Jak cię wtedy zobaczyłem taką roztrzęsioną w szpitalu w różowym sweterku i jeansach, lekko zabrudzonych – uśmiechnął się – pomyślałem o tobie, że jesteś tą jedyną i byłem przerażony, bo nie przypuszczałem, że mnie coś takiego spotka. Rozumiesz? Pojawiłaś się jak grom z jasnego nieba, a ja stary i głupi nie potrafiłem już o niczym innym myśleć jak o tobie.

- O! – Jęknęła Ela, bo nic mądrego po słowach Piotra nie przyszło jej do głowy. Sama przypomniała sobie, jak cały czas o nim po wyjściu ze szpitala myślała. I o tym, że musiała wyglądać okropnie. – Wiesz, wyskakujmy już z łóżka, zrobimy sobie szybko coś do jedzenia, bo sama sobie przypomniałam jak wtedy w szpitalu na mnie podziałałeś.

- Jak? – Piotr nie dawał za wygraną i przytulił ją do siebie – no powiedz? Podobałem ci się wtedy choć trochę?

- Nie trochę…oszalałam na twoim punkcie wariacie. Dalej wyłaź z łóżka i mnie tu nie kokietuj, bo całkiem stracę przez ciebie rozum. – Uśmiechała się czule i miłośnie. Wszystkie lęki, które przed chwilą zaprzątały jej głowę, prysnęły jak banka mydlana, znów czuła się przy Piotrze kochana i bezpieczna.

wtorek, 16 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXXII



- A kiedy zdezerterowałeś? – Zapytała Ela już trochę spokojniejsza, szloch pod wpływem ramienia Piotra ustąpił.

- Nie mówiłem ci? Wtedy, gdy Robert odbił mi Agnieszkę. Tą moją narzeczoną. Wiesz, on wtedy naopowiadał jej te wszystkie historie o mojej rodzinie i dziewczyna się po prostu wystraszyła. Ja nie miałem ani siły, ani odwagi stawiać temu czoła. Fakt, po prostu zdezerterowałem, czyli stchórzyłem. Masz rację, że Ksawery był tchórzem, tyle, że znam to z autopsji, wiem, że nie zawsze łatwo …nie, źle, nie chodzi, że nie łatwo. Chodzi o to, że nieraz po prostu myślisz, że wszystko jest przeciwko tobie. Byłem bardzo młody, wtedy zbuntowany i pragnący uciec stad, żeby to piętno wiszące nad moim nazwiskiem się skończyło. Uciec od przeszłości, rozumiesz? Chyba tak, bo ty też próbowałaś uciekać, prawda?

- Tak, masz rację uciekłam. Raczej nawet nie to, że uciekłam, chciałam się ukryć, to chyba lepsze porównanie. Ja mogę zrozumieć twoje pobudki, zwłaszcza, że tu wciąż byłeś tym Pawlickim od tych różnych rzeczy…ale trudniej mi zrozumieć Ksawerego, zobacz, on rozkochał w sobie Zofię, a właściwie uroczą dziewczynkę Zosię, dziecko prawie. Nie miał tyle odwagi, by sam to ojcu Zofii przedstawić, a gdy w końcu pojawia się Mioducki, po prostu obraża się jak rozkapryszona panna i ucieka. Jeszcze na odchodnym daje Zofii do zrozumienia, że to ona jest tą rozkapryszoną. Nawet nie próbuje walczyć, czy iść do ojca Zofii i z nim porozmawiać, tylko pogardzając tym dzieckiem, ucieka. A za co nią tak pogardza? Bo przyjmuje oświadczyny nieznanego jej bliżej mężczyzny w trosce o ojca i dom.

- Cholera! – Zaklął Piotr – masz racje, przecież on musiał być sporo od niej starszy. Poza tym, rzeczywiście nie zachował się jak facet, wszystko zostawił jej, żeby ona sama…dupek, po prostu dupek, że ja wcześniej tego nie dostrzegłem.

- To nawet nie chodzi, że on, jak go nazwałeś dupek. Chodzi o to, że gdy ona cały czas tęskniła za nim i go kochała, on cały czas kumulował w sobie tą nienawiść. Zobacz, gdy przychodzi do niej, po tych czasach Gerardowych, za namową Carloty, która nie wiem w jaki sposób go do tego skłoniła. To on wylewa na nią jego dawne pretensje, okraszone jeszcze większą wzgardą. Myślę, że tak naprawdę to on jej wcale nie kochał, myślę…wybacz, że ci to powiem, on chciał się po prostu wcisnąć do jej rodziny. Stać się panem na włościach. Nie sądzisz?

- Myślisz, że był aż tak małostkowy? Że zaimponowało mu to, że ta dziewczynka zobaczyła w nim faceta i chciał ją wykorzystać, by zdobyć lepszy status społeczny? Majątek? Wiec może, gdy dowiedział się, ze są zrujnowani, po prostu zwiał ze strachu?

- Do tego zmierzam. A gdy potem Zofia wróciła? Była bogata, bo Gerard jedno co jej zostawił to ogromny majątek. Pewnie w nim zawrzało ze złości i dał temu upust, poniżając ją w sposób okrutny, by poczuła się dużo gorsza od niego.

- Wiesz, teraz rozumiem nawet to nasze piętno, którym naznaczyła nas, nie Zofia nawet, a ta diablica Carlota. Myślę, że ja jestem, ja osobiście jej coś winny. Za tego mojego przodka, który był idiotą i ohydnym materialistą. Zwłaszcza, że masz rację, ona go kochała nade wszystko. Wiesz, nawet teraz pomyślałem o Agnieszce, podobnie z nią postąpiłem. Powiedziałem jej, że jeżeli bardziej ufa Robertowi i on jej bardziej odpowiada, powinna z nim się związać, nie zawracać mi głowę. Więcej nigdy z nią nie rozmawiałem. Nawet na ich ślub nie pojechałem, choć dostałem zaproszenie wypisane jej ręką. Może chciała mi wtedy jeszcze coś powiedzieć, a ja postąpiłem jak dupek, jak Ksawery, choć wtedy ją kochałem.

- A teraz, czy tęsknisz czasem za nią, myślisz o niej? – Zapytała Elżbieta ze smutkiem w glosie. Co prawda po łzach nie było już znaku i po jej roztrzęsieniu, ale wysunęła się z ramion Piotra, jakby czując, że się od niej oddala.

- Szczerze? – Zapytał Piotr.

- Tak – Dość stanowczo powiedziała Ela.

- Czasem o niej myślałem, czy z miłością? Chyba nie, raczej jak o bardzo odległej przeszłości i o tym, że ona w niej miała poczesne miejsce. Nawet nie wiem, gdzie teraz jest. Wiem, że po rozwodzie z Robertem wyprowadziła się do Holandii i chyba tam wyszła powtórnie za mąż.

- A nie chciałbyś się z nią zobaczyć?

- Nie, chyba, że ona by chciała. Przeprosił bym ją za moje zachowanie z przed lat. To tyle.

- Rozumiem. – Uśmiechnęła się wreszcie Elżbieta. – To miłe, że myślisz o niej z szacunkiem. – Spojrzała na zegarek – Zobacz! – zawołała – jest już druga w nocy, to dlatego czuję się aż tak zmęczona. Ostatnią noc nie należała do najbardziej wypoczynkowych. Oczy mi się zamykają ze zmęczenia, a tobie?

- Mnie też, chodźmy już spać. Jutro do końca przeczytamy pamiętnik, zamówimy krzyż i spróbujemy namówić Janusza, naszego proboszcza, by zrobił pokropek nad mogiłą Zofii. Tyle na razie możemy zrobić.

niedziela, 14 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXXI



- Dalej, powiedz – głos Piotra zmienił się nieprzyjemnie. – Powiedz, że to nasza wina, to co spotyka każdą kobietę w naszej rodzinie. Tak, masz rację, jesteśmy źli, bo skrzywdziliśmy twoją krewną! Bo Ksawery zamiast wszystko rzucić, powiedział tej twojej Zofii, że jest łachem! Że nie umiała docenić jego miłości!

- Piotr – jęknęła przerażona Ela – co ty mówisz? Czy ja ciebie…kogoś oskarżam. Myślę tylko, że Zofię skrzywdził Ksawery dwukrotnie. Zobacz, ona go cały czas kochała. Była mu wierna w miłości, pewnie do śmierci. Zgodziła się na wszystko, by go zobaczyć, by być z nim. Nie oskarżaj mnie, ani jej, proszę. Pomyślałam tylko, że gdyby wtedy, gdy powiedziała Ksaweremu o tym, że oświadczył się jej Mioducki, mógł walczyć, a on…właściwie oddał ją w ręce Gerarda bez żadnej walki. A potem, gdy wreszcie wyrwała się z piekła Gerardowego i chciała by Ksawery choć spojrzał na nią czule, potraktował ją w sposób wstrętny. Czy nie prawda co mówię?

- Nie. – Zaprzeczył twardo Piotr – On nie miał szans, wiedział o tym, potem, gdy ona tu przyjechała, był już żonaty i miał dziecko. Ona chciała by był na jej każde skinienie, a tego mężczyzna nie zniesie.

- O! Mylisz się. Ona go kochała, więc szanse były ogromne. Był tchórzem, mógł iść do ojca Zofii, porozmawiać, a on uciekł jak tchórz. Wyniósł się od nich. No tak, pewnie powiesz, że uniósł się honorem, tylko to nie był żaden honor, a zwykłe tchórzostwo! A po powrocie, czyż nie mógł powiedzieć jak normalny człowiek, że ma zobowiązania wobec swoich najbliższych? Musiał ją tak skopać psychicznie? Zobacz jak ona to wszystko przeżywała, zwłaszcza, że jaki był Gerard dowiedzieliśmy się ze szczegółami. Po tym wszystkim dostaje takiego tęgiego kopa od osoby która była u niej na piedestale. Choć szczerze jak dla mnie, nie stanął nigdy na wysokości zadania. Oprócz tego, że ten cudny Ksawery zbałamucił prawie dziecko, rozkochał ją w sobie…

- Ja też jestem tchórzem? – nadal nieprzyjemnym głosem zapytał Piotr, wpatrując się w nią zimno. Nie podobał się Eli, ani ton jego głosu, ani pytanie.

- Nie wiem. Ale nie rozmawiamy o tobie. Piotr, chodzi mi tylko o to, byś przyznał mi rację, bo ją mam. Zofię skrzywdzono, otaczały ją osoby, które był złe i zwyrodniale. Ojciec chyba był bardzo słabym człowiekiem. Ksawery był przynajmniej w jej oczach kimś, na kim by mogła się wesprzeć, ale on zachowywał się jak tchórz, tyle..

- Jesteś taka sama. – Skwitował jej słowa – Myślisz, że i ja jestem tchórzem. Że mój ojciec był tchórzem, bo bronił matki, choć wszyscy wokół wiedzieli, że to zwykła dziwka. Dziadek był tchórzem, bo upijał, gdy babka puściła się z całą wsią, a potem oszalała. Tak o nas myślisz, rodzinka cykorów?

- Przestań – zirytowała się Ela – masz dziwną skłonność do dopisywania mi jakiś wydumanych oskarżeń. Nigdy nie myślałam ani o tobie, ani o twoich krewnych w ten sposób. Poza tym, uważam cię za mężczyznę mojego życia. Zakochałam się w tobie idioto jeden!

- Jak Zofia w Ksawerym? – Piotra głos nadal był nieprzyjemny i czuło się nutę złośliwości.

- Nie wiem o co ci chodzi. – Eli drżała broda, chciało się jej płakać, pod powiekami poczuła niebezpieczne pieczenie. – Naprawdę cię kocham. – I rozpłakała się – najwyraźniej słowa Piotra i pamiętnik rozkleiły ją zupełnie.

- Przepraszam – Piotr jakby dopiero dostrzegł jej łkanie i to, że przeżyła ostatnio bardzo wiele. – Wybacz, czasem myślę o sobie, że jestem tchórzem, może to mnie tak zirytowało, że ty Ksawerego tak nazwałaś. I masz rację, powinien o Zofię walczyć, jeśli ją kochał, ja bym walczył.- Otoczył Elżbietę ramieniem. - Z każdym.- Dodał – z Robertem też, tym razem nie zachowałbym się jak tchórz.

sobota, 13 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXX





Gdy minęły trzy miesiące od zniewolenia Racheli, wielkie poruszenie i jakiś rodzaj ekstazy zaobserwowałam nawet u Carloty. Tego dnia, Carlota od rana starała się być dla mnie nadzwyczaj miłą. Okazywałam mi niesamowite oddanie, jakby te wszystkie rzeczy których byłam świadkiem i pośrednio sprawcą, nie wydarzyły się naprawdę.
Podejrzewałam jednak cały czas jakiś spisek i że może mnie spotkać coś podobnego do Racheli, więc wystrzegałam się ich wszystkich, a od Carloty niczego nie piłam, ani nie jadłam.
Gdy zapadł wieczór, moi „goście” wraz z mistrzem i Carlotą przyszli do mnie, bym po raz ostatni uczestniczyła w jak to nazywali” mszy”. Powiedziałam, że nie chcę, że nie mogą mi nic złego zrobić, chyba nawet zaczęłam krzyczeć.

Mistrz podszedł do mnie i powiedział, że nic mi się nie stanie, a nie mogę być pod działaniem mikstury Carloty, bo potrzebna jestem przytomna.
Spojrzałam na niego ze wstrętem, bo wciąż miałam w pamięci obraz codziennej gehenny Racheli i obleśny wygląd nagiego mistrza.
Powiedziałam, że do niczego nie może mnie zmusić. Skinął pokornie głową, ale zaznaczył, że jeśli będę z nimi w tym uczestniczyła, to wszystko się skończy.

Zgodziłam się. Niech Bóg mi wybaczy, chciałam żeby to się skończyło, myślałam, że Racheli nic się nie stanie. Zresztą, nie wiem co w tedy myślałam. Chyba po prostu chciałam, by i jej to się wreszcie skończyło.

Kazano mi się przebrać w tą czarną pelerynę, sami też się w nie ubrali. Zeszliśmy do piwnicy. Carlota już tam była. Ubrała Rachelę w suknię, ale obnażyła jej piersi. Dziewczyna nadal była związana, a nogi miała rozłożone jak do porodu. Mimo ubrania, Rachela była naga, może jeszcze bardziej niż zwykle. Spoglądała nieprzytomna ze strachy na nas, na mnie, jakby chciała mi zadać pytanie, dlaczego. Odwróciłam wzrok, by nie patrzeć w jej pełne bólu i lęku oczy.
Potem mistrz zaczął tą swoją litanie odwróconych słów. Wszyscy powtarzali po nim, ja też, mimo, że nie chciałam. Potem krąg zaczął się zaciskać wokół Racheli, ja byłam miedzy nimi. Widziałam jak mistrz podszedł do szeroko rozstawionych nóg Racheli i… włożył w nią rękę, aż po łokieć, kiedy ją wyjął, w dłoni miał jakiś okrwawiony pulsujący strzęp ciała. Zaczął je chciwie pożerać, aż cala twarz miał okrwawioną. Wokół zapanowało istne piekło, taki entuzjazm wzbudził wyczyn mistrza. Spojrzałam na Rachelę i zobaczyłam, że albo straciła przytomność, albo po prostu umarła. Leżała w każdym razie, tak mi się wydawało, bez życia.

Podeszłam do niej i… bo nikt już na nią i na mnie nie zwracał uwagi, zaczęłam rozwiązywać krępujące ją więzy. Kiedy rozwiązałam ostatni, nagle Rachela się poderwała. Nie wiem, czy to, że poczułam się uwolnioną dodało jej siły, czy co innego, ale podniosła i chciała mnie udusić. W oczach jej dostrzegłam obłęd, szaleństwo. Brakowało mi tchu, wtedy uratowała mnie Carlota, odciągając ją ode mnie.

Rachela uciekła, zostawiając za sobą ścieżkę krwi. Pomyślałam wtedy, że wykrwawi się na śmierć. Dziwne, ale czułam ulgę, że umrze.

- Boże – jęknęła przerażona Elżbieta. – Co ta Rachela przeszła? To koszmar!

- Tak, aż mi zaschło w gardle z przerażenia. – Piotr spojrzał na Elę - Dzięki, że przerwałaś, chyba nie mogę już na razie czytać.

- Nie dziwię ci się. Wiesz, dziwna ta Zofia, trochę mi jej też szkoda, bo ona to robiła wszystko ze strachu, bo nie chciała, by to spotkało ją. Znów, bo przecież już czegoś podobnego doświadczyła, prawda?

- Myślę, ze tamten rytuał, był trochę inny, ale fakt, ona się bała. Rzeczywiście na nikim nie mogła się wesprzeć. A szczerze, ten Ksawery też był nie w porządku, nie musiał nią aż tak wzgardzić, w końcu…

- Tak, masz rację – przerwała mu Ela – on właściwie sprowadził na nią to nieszczęście, znów!

- Znów? – Zdziwił się Piotr.
- A przedtem, jak oświadczył się jej Mioducki, może gdyby Ksawery inaczej postąpił, nie uniósł się tak honorem, nie wydarzyło by się to wszystko. Nie pomyślałeś o tym?

- Może – Piotr się zawahał – myślisz, że to my jesteśmy temu wszyscy winni? My Pawliccy?

- Nie, nie tak to chciałam powiedzieć. Wybacz mi. – powiedziała trochę wystraszona Ela, bo zobaczyła, jak Piotr zmienia się na twarzy, jakby miał wybuchnąć.

piątek, 12 listopada 2010

Ti..ti! 100 dni Komorowskiego

Jestem zapominalski. Miałem wstać o piątej i napisać tekst sławiący osiągnięcia 100 dni prezydentury Bronisława Komorowskiego, ale zapomniałem. Może dlatego, że śniłem o locie balonem nad niekończącymi się łanami dorodnej kukurydzy.

Stracone chwile nie wrócą. Pomysł został spalony i przerobiony przez różnych ancymonów na ich obraz i podobieństwo. Trudno!

Prezydentura, a przynajmniej jej pierwsze sto dni nie obfitowała w jakieś szczególnie dramatyczne wydarzenia. Ot, zgubiony grzebyk i wspaniały, poetycki tekst przyrównujący muzykę Chopina do armat ukrytych w krzakach.

W sumie chciałem pochwalić naszego Prezydenta, choćby za to, że nie stara się nikogo naśladować. Weźmy takiego Napoleona. Temu wystarczyło sto dni by uciec z Elby, przejąć władzę we Francji, zgromadzić armię i dotrzeć do Belgii pod Waterloo, gdzie ostatecznie zakończył swą karierę. Bywa i tak.

Nasz Prezydent na szczęście nie ma ciągot do takich wygłupów. Jak będzie chciał to sobie poleci pod Waterloo samolotem jak jakiś turecki basza. Oby tylko przez omyłkę nie dotarł do Kanady, bo jak się wpisze w wyszukiwarkę Waterloo, na pierwszym miejscu wyskakuje miasteczko w tym odległym kraju wraz ze swoim Uniwersytetem. Bywa i tak.

A propos Francji. Tamtejszy Sarkozy, co wyczytałem w dzisiejszej Rzepie zapragnął mieć własnych „muzealników” i wykombinował muzeum, w którym miałyby być prezentowane najwybitniejsze postacie w historii tego miłego państwa. Och, zaraz został nacjonalistą i lewackie durnie nie chcą przybić mu swojego postępowego stempelka.
Dziwne to trochę, bo Sarkozy wywodzi się przecież z węgierskich Żydów. Bywa i tak.

Specjalnie akapity kończę równoważnikiem zdania o treści „Bywa i tak” świadomie nawiązując do książki bardzo postępowego i dobrego pisarza Kurta Vonneguta „Rzeźnia numer 5”

Książka opowiada o zniszczeniu przez aliantów Drezna podczas dorzynania drugiej wojny światowej. Autor poza własnymi obserwacjami dramatyzuje rzecz całą inspirując się debiutancką książką Dawida Irwinga opowiadającą o tym strasznym historycznym momencie. Chyba wszyscy wiemy kim jest Dawid Irwing?
Bywa i tak.

It..it – powiedział pan Ptak
Ti..ti – powiedział pan Prezydent i poszedł po strzelbę

Polacy to ludzie łagodni!

Nasi radykałowie przypominają czeską partyzantkę, jaką znamy z dowcipu, partyzantkę wygonioną z lasu przez, nomen omen, gajowego.

Jedni maszerują i wznoszą patriotyczne hasła, ich przeciwnicy gwiżdżą, przebierają się i szarpią. Nic dziwnego, że „tęczowy” aktywista Biedroń trafia do paki jako jednostka wybitnie agresywna. Na takim tle?

Wczorajsze wydarzenia pokazują jasno, jak głęboko w nosie Polacy mają sprawy ideologiczne i zupełnie nie wiem czy się z tego cieszyć? Z jednej strony to dobrze, że magia słów wygłaszanych przez radykalnych polityków z obu stron barykady nie działa, ale z drugiej, cóż, czasy, które nadchodzą nie będą czasami dobrymi dla „małej stabilizacji”

Polacy to ludzie łagodni do bólu brzucha.

Media nakręcały sprężynę i potem daremnie czekały na bitwę, a zostały z Ikonowiczem trafionym w głowę butelką albo kamieniem, co w żaden sposób panu Ikonowiczowi nie może zaszkodzić w dalszej politycznej karierze, bo łeb to on ma kamienny.

Nie, żebym pochwalał przemoc, ale wystawcie sobie takie starcie w Paryżu. Przecież tydzień by trwało liczenie strat. U nas skończyło się na krzyku.

Osobliwe była tylko rola Gazety Wyborczej. To prawdziwy ewenement na skalę europejską, żeby mainstreamowa prasa brała się za podburzanie radykałów. Nie podoba mi się to. Na szczęście nawet zlewaczali durnie to u nas ludzie raczej łagodni i leniwi.

A może prawdziwe życie jest gdzie indziej i tam rośnie prawdziwy gniew? Taki, że ludziom zechce się porzucić naturalną dla naszej nacji łagodność. Służby, skoro na taką skalę nas obserwują powinny wiedzieć, gdzie?

czwartek, 11 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXIX


Piotr kiwnął głową i spojrzał na Elżbietę, drżała.

- Mam dalej czytać? – Zapytał niepewnie.

Skinęła głową, na znak, że chcę poznać historię Racheli.

Boję się, że to co teraz opiszę, może być szokiem dla tego, który to przeczyta. Ale wiem, że inaczej nie mogę, tamta biedna Żydówka nie zasłużyła sobie na to, co ją spotkało. Poza tym, możecie mi wierzyć lub nie, byłam świadkiem ohydy, która była związana z jakimiś rytuałem diabelskim.

Ale od początku.

Uwięziono Rachelę w piwnicy mojego domu. Po tamtych wydarzeniach kazałam piwnicę zasypać, więc jej już nie ma, tego czego ta piwnica była świadkiem, a i ja bezpośrednio i co mi się wciąż śni po nocach, tego do dziś nie potrafię ogarnąć własnym umysłem.

Zaraz po tym jak sprowadzono Rachelę, między moimi „gośćmi” zapanowało ogólne poruszenie, jakby czegoś nie mogli się doczekać.
Mnie do piwnicy na początku nie wpuszczano, Carlota powiedziała, że jeżeli będę się upierała, sama mogę zastąpić Rachelę. To była jawna groźba z jej strony, która mnie przeraziła. Pamiętałam, co robili ze mną w Paryżu za zgodą Gerarda, a teraz też nie mogłam liczyć na niczyją pomoc. Nawet doktór Stelmach na moją prośbę pojechał do Baden za Józefiną.
Zresztą co on sam mógł uczynić? Znów stałam się zakładniczką w moim własnym domu. Myślcie, że mogłam zawiadomić policję. Tyle, że wiedziałam iż oni potrafią sobie i z nią poradzić, a ja miałam już zszarganą reputację po tym incydencie z Ksawerym. A Carlota, była dobra, bo to ona uleczyła więcej ludzi na wsi, niż ktokolwiek.

Przyszedł do mnie Meyer, prosząc bym oddała mu córkę, że wie, że jest tutaj, że słyszał jej krzyk. Byłam przerażona, ale powiedziałam, że u mnie jej nie ma, bo za mną stała Carlota, która była, wiedziałam już teraz o tym, zdolna do wszystkiego. Wtedy powiedział, że wpuściłam do domu i serca Azazela i spojrzał tak na Carlotę, że mnie przeszły ciarki.
Ona uśmiechnęła się, choć widziałam jak złość się w niej gotuje i ta jej twarz…znów była nieludzka.
Tylko jeden z nich nie podzielał ogólnego podniecenia, był nim ów malarz. Co dnia wydawał mi się bledszy i bardziej melancholijny. Zapytałam się go, co go gnębi. Odparł, że jeżeli ktoś nie ma duszy, bo ją sprzedał za geniusz, który mu ciąży jak kamień, nie może czuć się szczęśliwy. Potem nagle zniknął, zapytałam się Carloty, gdzie on jest, odparła, że wyjechał. Nie mogłam w to uwierzyć, bo nie zabrał swoich farb, pędzli, wszystko było, jakby przed chwilą wyszedł ze swojej pracowni, którą mu urządziłam. Myślę, że i jemu coś zrobiono, ale też nie mam dowodu.

Po zniknięciu malarza byłam im potrzebną, więc zabrano mnie do piwnicy. To co tam zobaczyłam, uwierzcie mi, było nie tylko przerażające, to był koszmar, którego nawet nie wiem jak opisać.

Rachela naga leżała na czymś w rodzaju ławy, nogi i ręce miała skrępowane i przywiązane do tego czegoś. Mistrz też był nagi i spółkował z nią, gryząc jej sutki tak, że ciekła z nich krew. Wokół pląsali w jakimś dziwnym tańcu pozostali, ubrani jedynie w czarne peleryny z kapturami. Widziałam, że byli nadzy, bo peleryny otwierały się przy każdym pląsie. Zdarto i ze mnie suknie i włożono mi taką pelerynę, Carlota przemocą wlała mi coś w usta. Potem, czy to była wina tego napoju, wszystko zaczęło mi się kręcić, jakbym była na karuzeli.

Potem nie pamiętam, ale rano byłam w swoim łóżku.

To było teraz moim codziennym rytuałem i tak przez trzy miesiące. Chyba zaczynałam wariować, bo przestał mnie obchodzić los tej Racheli, która była codziennie przez tego obleśnego starca gwałcona i co dzień spijał z jej sutków nową krew. Bałam się tylko o siebie i o to, żebym nie musiała być na jej miejscu.

wtorek, 9 listopada 2010

Dom Elżbiety LXXVIII



- I? – Jej pytanie zawisło ciężko między nimi. Piotr jakby się zawahał, bo ciężko westchnął.

- Wiesz – zaczął niepewnie – no i żeby wrócić do rzeczywistości właśnie…- zawiesił głos – rozciąłem sobie dłoń. Ona jest naprawdę bardzo silna – dodał tytułem usprawiedliwienia – czułem, że całkowicie się zatracam, jakby…jakby nierealność była realna i odwrotnie.

- A jak mnie tobie obrzydziła?

- Słuchaj, nieważne, zresztą nie udała się jej ta gra. Lepiej czytajmy dalej, co?

- Ok.! Ale powiesz mi kiedyś o tym, dobrze?

- Może, najpierw jednak musimy to skończyć. Może teraz ja będę czytał, co ty na to?

- Dobrze.

Wkrótce zjechali, mistrz wraz ze swoją świtą. Było ich dokładnie jedenastu, w tym dwie kobiety. Mnie traktowali dość chłodno, natomiast Carlotę traktowali jak królową.
Upewniło mnie to w przekonaniu, że tamte paryskie zajścia były zainicjowane właśnie przez nią. Choć tak mi podpowiadał rozum, nadal nie mogłam do końca w to uwierzyć.

Mistrz wyglądał jeszcze bardziej staro i zwiędle, jakby rozpadał się ze starości, aż trudno mi było go gościć przy jednym stole w czasie posiłku. Było w nim coś z rozkładu, obrzydliwość.

Za to malarz okazał się bardzo miły, choć jakiś smutny, jakby, nie wiem jak to określić, jakby ktoś zabrał mu całą radość życia. Nawet gdy malował, nie robił tego z pasją, która zawsze towarzyszy artystom, a jakby od niechcenia, traktując swój talent jak garb.

Mistrz, rzeczywiście nie próbował mnie tknąć, co i tak uważałam za szczęście, bo sama jego obecność doprowadzała mnie do mdłości. Było lato i wkrótce miała do domu zjechać Józefina z pensji, pierwszy raz zaczęłam się o nią obawiać, wszak zaczęła dorastać, a nie wiadomo, co mogłoby strzeli temu mistrzowi do głowy. Postanowiłam, że na okres wakacji wyślę Józefinę do kurortu wraz z jej pokojówką. Wydałam odpowiednie dyspozycję. Poprosiłam też doktora Stelmacha, by pojechał tam jako kuracjusz, by mieć Józefinę na oku. On się chętnie zgodził, bo wciąż miał nadzieję na to, że w końcu zgodzę się wyjść za niego za mąż.

Nigdy też nie stracił jako jedyny do mnie zaufania…widać miłość bywa ślepa, jestem tego najlepszym dowodem. Sprowadziłam na własną głowę moje najgorsze nieszczęście, za chwilę w towarzystwie ukochanego, który mną wzgardził i porównał do łachmana.

Józefina była bezpieczną, więc odetchnęłam. Choć nie była mi specjalnie kochaną, jednak była moim dzieckiem, jedynym dzieckiem, nie chciałam, by spotkał ją podobny los, do mojego.

Wkrótce portret mój był gotów, a Carlota chciała go własnoręcznie oprawić, co też było dla mnie dziwne. Ale, szczerze, bardziej zastanawiało mnie, po co ona sprowadziła tego rozkładającego się mistrza. Bałam się go i brzydziłam. On wciąż krążył po wsi, straszył młode dziewczyny swoim zachowaniem. Był obrzydliwy i lubieżny, traktował te dziewczęta jak kurczaki. Zaczęto przychodzić do mnie z pretensjami.

Powiedziałam to głośno przy stole zwracając się do tego ohydnego starca, że nie życzę sobie takiego zachowania. Cały stół wybuchnął gromkim śmiechem. Poczułam się bezradna. Powiedziałam to Carlocie, ta wzruszyła ramionami i powiedziała, że już niedługo, że już ma to, po co sprowadziła mistrza i że muszę być jeszcze trochę cierpliwa. Wszak nic złego się nie stało.

Byłam wściekła, nakrzyczałam na nią, że tu chodzi o moją już i tak nadszarpniętą reputację.
Odparła tylko, że wszak jej przyrzekłam, że zgodziłam się na ten warunek.

Potem wszystko zaczęło się zmieniać jak w kalejdoskopie. Aż boję się o tym pisać, bo nigdy w życiu nie przypuszczałam, że dożyję czegoś takiego, co zdarzyło się w moim własnym domu i niestety za moim przyzwoleniem.

Nie wiem w jaki sposób zwabioną tą biedną Rachelę do mojego domu, myślę, że to Carlota, ale nie wiem w jaki sposób.


- A jednak! – Jęknęła Ela – Więc Rachela była w jej domu.

sobota, 6 listopada 2010

Dawaj! Jarek dawaj!!!!

Podobają mi się ostatnie, czyszczące PiS akcje Jarosława Kaczyńskiego.

Raz, że ucieka od fatalnej kombinacji wedle której PiS miałby żyć na scenie politycznej, jako taki bardziej „prawicowy” populistyczny cień PO.

Dwa, że gdy został ostatecznie namaszczony przez media jako lider ciemnogrodu, lider Polski „B” i polski ( tu już z małej litery) „C” jasne jest, że powinien trzymać się tych wysoko opłaconych wytycznych.

Pis będzie robił za prowincjonalną Partię Ludową.

To źle?

To już takie bydlęta ze wsi, miast i miasteczek jak Jarecki nie mają prawa mieć swojego reprezentanta na scenie politycznej?

To może odbierzcie nam prawa wyborcze, co?

Tak, jestem durniem, jakąś tam cząsteczka ustroju demokratycznego, ale chyba sytuacja nie dojrzała jeszcze do tego, by mi prawa obywatelskie odbierać?

Popieram Jarosława Kaczyńskiego i do bólu brzucha śmieszą mnie argumenty w rodzaju, że teraz to Pis jest niewybieralny i w ogóle swoja obecnością psuje scenę polityczną.

Jak to jest niewybieralny, skoro ja wybieram PiS?

Tyle słów, tyle emocji związanych z usunięciem z partii pań, Kluzik i Jakubiak. W mojej gminie Jarosław Kaczyński wyraźnie wygrał z panem Komorowskim. Niech, jeden z drugim mądrala przegada godzinkę z ludźmi to dowie się, ze być może 5% głosujących kojarzy te miłe panie.

Bez żartów – podobnie PO to Tusk i może po ostatnich wyborach, Komorowski.

Uważam to za najzdrowszy odruch Polski „B” i ”C”

Czy panią Kluzik, albo pana Migalskiego obchodzi, że Zenon Pyrka stracił robotę i odcięto mu właśnie prąd oraz wodę, a ma akurat, cóż za pech, rocznego synka?
Jedyne zainteresowanie jakie może uzyskać od naszego Państwa to propozycja odebrania mu dziecka.

A wiecie, że on też ma głos wyborczy? Pewnie pan Pyrka z niego nie korzysta – degenerat!

Dlatego popieram Jarosława Kaczyńskiego. Niech się całkiem wyniesie z Pis- em na prowincję i tam walczy o prawie 50% elektoratu, który w ogóle nie raczy głosować.
A „warszawskie słodziaki” mają szanse zrobić swój ulubiony Pisik, bardzo miły i oświecony.

Może się takie coś kiedyś przyda.

Dajcie tylko prymitywom takim jak ja, szansę głosowania na tych, których program mi się podoba. Ba, nawet nie na wybór programowy, ale intuicyjny. Gardźcie, poniżajcie, ale odpieprzcie się od jedynej sensownej alternatywy dla rządów oszołomów z PO.

Załóżcie, z medialna osłoną, nową, wspaniałą partię. Dmuchajcie i chuchajcie ile wlezie na nową polityczna roślinkę. Tak czy tak mam ją w nosie!

Może to osobliwe, że wolę być z panem Pyrką niż z medialnymi tuzami.
Ja jestem po mieczu „żydek” i czuję pismo nosem. Starannie kalkuluję opłacalność czynów, gestów i zaniechań.

Dlatego staję po stronie zaścianka, po stronie katolickiej, ciemnej wizerunkiem Pani Częstochowskiej, pszeniczno – buraczanej Polski. Jako zawodowy sceptyk i ateista wybieram wolność wśród wolnych, miast szczebiotu schłopiałej Warszawy.
Niech wreszcie zapanuje normalność, bo inaczej nigdy się nie policzymy!