niedziela, 29 grudnia 2019

Bogowie, którym otwieracie drzwi


Jaka jest moi mili różnica pomiędzy chrześcijańską modlitwą o deszcz, a pogańskim zaklinaniem deszczu? Jaka jest różnica pomiędzy chrześcijańską modlitwą o pomyślność, a pogańskimi obrzędami mającymi tę pomyślność zapewnić? Można bez zagłębiania się w filozofię religii rzec w skrócie, że te pierwsze są wyśmiewane jako zabobon, a te drugie mają się doskonale, przynosząc ich kapłanom chwałę i dobra doczesne, ale nie w tym rzecz. Przede wszystkim skuteczność tych drugich wymaga ofiar z ludzi. Aby je bezkarnie składać należy najpierw rozgromić Chrześcijaństwo. Piszę to w sensie dosłownym, nie jakimś tam metaforycznym. Musicie wiedzieć, że mur graniczny pomiędzy ładem, pokojem a absolutnym chaosem mordu, przemocy i tryumfem ledwie opisywalnej dzikości jest chwiejny, zniszczony ciągłym naporem, szturmami dzikich ludów, a w serca jego obrońców są przepełnione wątpliwościami, chęcią spoczynku po trudach i rodzącym się przekonaniem, że zapewnienia dzikusów o wybaczeniu i przyszłym pokoju są szczere.

Jak to możliwe, że po doświadczeniach krwawych i przepełnionych podłością zmagań dwudziestego wieku ludzie wierzący w Boga są bezradni wobec kłamliwych ideologii, otumanieni do tego stopnia, że sami zabierają się za niszczenie muru dzielącego ich po prostu od śmierci i zniszczenia. Jak to możliwe, że chcąc być jednocześnie po obydwu stronach? Szturmować własne ja z pyskiem demona niesionym na kiju i barbarzyńskim wyciem na ustach, a jednocześnie z uroczym wzruszeniem zaglądać do stajenki by podziwiać Jezuska, świętą rodzinę i mile otaczające ich zwierzątka?

Jeśli chcemy rzecz wyjaśnić musimy przyjrzeć się tłu, bo każda epoka ma swoje, specyficzne tło, którego zawartość nie jest często rozważana przy takich okazjach, ponieważ nigdy nie jest ono jasne czy łatwo definiowalne, gdyż składa się z wirujących w ciemności  strzępów wiedzy, przekonań i nadziei ludzi o różnym poziomie rozumienia rzeczywistości. Obecnie tworzą je ludzie, w szerokim pojęciu odpowiedzialni za informację, kulturę i rozrywkę, co jest nieuprawnione o tyle, że sami tylko z tego tła korzystają. Nawet przy otwartych kanałach dostępu, do tkanki społecznej przenika tylko bełkot. Na tym tle zło chce nam zafundować nową religię, nowe społeczeństwo i nowego człowieka. Ma do tego środki finansowe, aparat przemocy, ma rzesze kapłanów płatnych i jeszcze więcej bezwiednych, uformowanych w bełkocie, ale nie ma czasu i dlatego spieszy się niesłychanie, dzięki czemu istnieje szansa, że ujawni swe potworne oblicze przed czasem, nim ludzi ogarnie ostateczne zwątpienie w sens oporu.

Zło zdaje sobie doskonale z tego sprawę i spiesząc się odwleka jednocześnie moment jasnej deklaracji swego ostatecznego celu, co jest wyłomem, niekonsekwencją w jego działaniu. Jeszcze chce dokładniej, pełniej zdominować ludzkie myślenie, jeszcze coś mu przeszkadza, uwiera, wstrzymuje. Gniewa się, marszczy pysk, ale tak, żeby nikt nie zauważył wilczych kłów. Nadal musi walczyć w ukryciu, choć jest doskonale widoczne, przez co zabiega, by nie patrzeć w jego stronę. Już Kościół na kolanach (ha, ha jakie śmieszne, że na akurat w tej pozycji), a jego głos jest co najwyżej jęczeniem starej baby. Już wierni we wszystkich prowincjach Cesarstwa rozgromieni i rozproszeni, już skorumpowane i zidiociałe uniwersytety, już lud otumaniony, już pseudonaukowy bełkot aksjomatem, ale to ciągle za mało, jak się okazuje, bo tchórz z tego współczesnego Złego i dzięki temu walka wciąż trwa. Odzywa się jeden z drugim, inny jawnie się buntuje, a jakże tu zabijać, skoro udaje się dobro? Nijak na razie.

Dlatego drzwi trzymajcie zawarte przed nowymi Bogami, ducha nie gaście, oporu nie poniechajcie, szable wecujcie, bo nie znacie dnia ani godziny, gdy będziecie konieczni. Wasz upadek byłby bowiem upadkiem cywilizacji, a z nią zginą i tacy jak ja, pozbawieni łaski wiary. Bo to jest łaska i ten fakt przyjmijcie choć do wiadomości.



środa, 25 grudnia 2019

Murzyn zdrajca i popkulturowe trele morele


Odkąd filmowcy, z amerykańskimi na czele zabrali się za realizację osobliwej akcji afirmatywnej polegającej na wciskaniu gdzie popadnie ciemnoskórych bohaterów i homoseksualistów, jednocześnie rozpoczęli demontaż problematyki, którą z taką gorliwością łakną się zajmować. Najlepsze, że nie zdają sobie z tego sprawy. Z racji swej wtórności cała akcja ma służyć powtórzeniu sukcesu wizerunkowego, jaki stał się udziałem Indian północnoamerykańskich, którzy z pokrzykujących w westernach dzikusów awansowali na mających wszelkie przewagi moralne rycerzy ekranu. Tyle tylko, że jest to wyobrażenie z gruntu fałszywe, co jest jasne dla każdego, kto zechciał zapoznać się głębiej z wyrobami filmowymi z lat czterdziestych czy pięćdziesiątych. Poza tym Indianie są częścią konkretnej opowieści, a przeniesienie indiańskich bohaterów w inne czasy czy miejsca nie nosi znamion rasizmu, co ewidentnie ma miejsce w przypadku naszych czarnoskórych braci.

Ten rasizm jest oczywiście nieintencjonalny i w zamyśle twórców ma przełamywać stereotypy i przyciągać ciemnoskórą widownię. Tak naprawdę rzecz w tym, że dla miglanców kina Afryka nie jest godna mieć swojej historii. Możemy mieć czarnego Wikinga, frankońskiego rycerza, saksońskiego maga, czy innego przebierańca, ale z filmu nie dowiemy się raczej o potężnych, świetnie zorganizowanych afrykańskich królestwach, do których zaczepiania niespecjalnie palił się nawet Rzym razem ze swoją potegą. Prędzej pokażą wam czarnego Juliusza Cezara dyskutującego z mulatem Einsteinem o napędzie rakiet, które zawiozą dwunasty legion na Marsa. Można tu zauważyć, że poza pasem wybrzeża zajętym przez Rzym i Egiptem cała reszta Afryki jest tak widoczna dla kultury masowej jak my sami. Może stąd moja solidarność ze światem, którego nikt nie chce przywołać.

Jedno w tym dobre, że PT Murzyni raczej przestali być definiowani tylko w odniesieniu do kajdan, które nosili ich przodkowie, ale z filmowej Chaty wuja Toma wyrwali się przecież kilkadziesiąt lat temu i żadna w tym nowość. W USA, kraju wielorasowym są w zasadzie u siebie na każdym miejscu, ale warto zauważyć, że filmowa akcja afirmatywna wypycha coraz częściej czarnoskórych bohaterów na niewygodne piedestały dotychczas zajmowane przez typ białego łajdaka. Doskonale to widać w sensacji. Jeszcze niedawno murzyński policjant czy detektyw był chętnie pokazywany jako jedyny myślący wrażliwiec i stawiany w opozycji do motywowanego rasizmem prymitywnego kolegi, z którym w końcu się zaprzyjaźniał przełamując stereotypy. Trele morele. Obecnie jako szef… Cóż szef jako postać jest często definiowany jako uciążliwy dla otoczenia bezduszny biurokrata. Bywa, że skorumpowany.

Dla ubarwienia narracji chciałoby się napisać, że krok w krok za Murzynem podąża homoseksualista, ale to byłaby z gruntu nieprawdziwa uwaga. Ciemnoskóry bohater wpasowany we współczesność czy przyszłość jest sobą i nie potrzebuje żadnego komentarza wyjaśniającego. Tylko bohater „Hair” Formana wyśpiewuje kapitalne „Może was zaskoczę, ale jestem czarny! Bohater homoseksualny, w produkcji, która nie dotyczy homoseksualizmu potrzebuje osobnego wątku, dzięki któremu poznamy jego preferencje, co przynajmniej mnie niespecjalnie interesuje. Żeby rzecz miała sens, jego gejowatość powinna pomagać w rozwiązywaniu problemów, jakie stawia przed nim scenariusz, a tak się nie zdarza. Rzecz w tym, że dzieła nurtu popularnego poruszają się w zamkniętym kręgu schematów, zarówno jeśli chodzi o fabułę, jak i postacie bohaterów razem z ich motywacjami. Nie wystarczy sama podmiana orientacji seksualnej by odfajkować tryumf przełamania barier.

Obejrzałem na przykład całkiem niezły serial „Mindhunter”, gdzie wątek lesbijskiego romansu kostycznej pani naukowiec, zaangażowanej w pracę zespołu, wlecze się i wlecze stwarzając fałszywą, jak się w końcu okazuje nadzieję, że coś z niego sensownego wyniknie. Ktoś powie, że to tylko odprysk współczesnej manii definiowania bohaterów poprzez seks, alkohol i narkotyki, ale różnica tkwi w statystyce i dlatego wątek homoseksualny musi być osobny i w swoim wyrachowanym epatowaniu samym sobą, zarówno nieskuteczny jak i zgoła niepotrzebny. Już w latach sześćdziesiątych Lem pytał w „Fantastyce i futurologii” dlaczego literatura popularna, koniecznie ukazująca bohaterów przez pryzmat przygód łóżkowych nie definiuje ich wcale poprzez rytuały i zwyczaje związane z innymi funkcjami fizjologicznymi, takimi na przykład jak wydalanie.

Nadzieja w  Netflixie i podobnych zaangażowanych propagandowo wytwórniach, że wkrótce to się zmieni, bo wszak wszystko co ludzkie… Trele morele. Tak naprawdę tylko Rabelais to rozumiał, a reszta żywi się schematem. Żrą gruz, jak mówią ludzie pozbawieni finezji.

niedziela, 22 grudnia 2019

O wszystkim, czyli o niczym, albo odwrotnie


Urzekła mnie informacja, że mniej więcej sto lat przed Chrystusem trafiły do Rzymu pierwsze sadzonki moreli oraz brzoskwiń, a ich owoce wkrótce zyskały wielką popularność. Zostały przywiezione, wystawcie sobie, z Armenii. Zawracam Wam tym głowę tylko dlatego, że na terenie dzisiejszej Polski dużo wcześniej, bo różnica jest szacowana na kilkaset lat, brzoskwinia była obok śliwy najpopularniejszym owocem. Nic w tym dziwnego, bo wedle badaczy archaicznego DNA nasi protoplaści przywędrowali nad Wisłę i Wartę z Półwyspu Indyjskiego. Ale spokojnie, nie jest to notka o klimacie, ani o wędrówce plemion.

Ta notka jest o niczym. Przede wszystkim dlatego, że każde bieżące wydarzenie, o którym chciałbym napisać, nim się nad nim zastanowię, zostaje natychmiast unieważnione. Weźmy nagrodę Nobla dla pani Tokarczuk. Zaszumiało, zagrzmiało i zapadła cisza. Można przyjąć, że teraz wszyscy fani oddali się lekturze jej wiekopomnych dzieł i trwając w zachwycie, nie mają czasu by podzielić się z nami swoimi emocjami. Zresztą, prawdę pisząc, ze dwa lata temu przeczytałem dobre trzydzieści stron Ksiąg Jakubowych i parafrazując opinię Hłaski o Żeromskim, poczułem się zwolniony z dalszej lektury.

Zresztą nasi literaccy nobliści mają u mnie ciężko. Nigdy na przykład nie przebrnąłem w całości przez Quo Vadis, ponieważ bohaterowie tej powieści niezmiernie mnie bawią, a chyba nie powinni. Jeden Reymont ze swoimi Chłopami, ale nie w szkole, bo męka to dla mnie była, a w zeszłym roku. Czytałem w zachwycie, bo to, co pan Władysław wyprawia z narratorem, to ludzkie pojęcie przechodzi, a współczujący narrator pani Olgi może iść na łąkę i tam szczaw liczyć. Tak, mili moi. Piszę szybko, a mimo tej zalety zdaję się trwać w jakimś zdumieniu światem, a jakimś niepojętym stuporze.

Teraz dla odmiany ta cała Greta i klimat planety. Co tu można napisać, skoro rzecz cała jest tak jawnie głupia, że w zasadzie komentowanie jej może być poczytane za wstydliwe dla komentującego. Nawet wyśmiać tego nie sposób, bo to tak jakby wzniecać śmiech i dyskusję nad znalezionym na śmietniku beznogim kadłubem plastikowej lalki. To wymaga specyficznego poczucia humoru, a ze mnie żaden tam Roland Topor. A skoro on, to zaraz nasz Romuś, bo Chimeryczny Lokator. Nie taki zresztą pan Polański chimeryczny, bo jego czyn wraca z uporem godnym lepszej sprawy.

Albo ten bohater senatu, pan Grodzki. Nic mnie nie interesuje, czy popełnił przestępstwo, czy się przedawniło, ani czy oszalał tłumacząc się w tak dziwaczny sposób. Powinno być tylko dla każdego jasne, że natychmiast powinien zrezygnować z zajmowanego stanowiska, bo jest już politycznym trupem. I sami powiedzcie, czy jest z tej osobliwości temat, którym warto się zajmować? I jeszcze ci sędziowie, którzy odkryli w sobie razem z boskością, chęć wzniecania niepokoju i trwania w nim, co na pierwszy i każdy kolejny rzut oka, wydaje się stanem niewygodnym i budzącym raczej politowanie  niż współczucie.

Ważnym tematem byłby Cyceron, z racji przydomku chyba krewny pani redaktor Renaty Grochal. Tak, Cyceron i jego polityczne kalkulacje, na których końcu była głowa myśliciela uprzejmie wychylona z lektyki, by żołdak spełnił powinność miecza. Bywa i tak, gdy zmyślność zawiedzie, a pretekst sprzed lat stoi niby kamienny bałwan. I zaraz, że znowu ten Rzym i przemoc. Jasne, że może komuś wydać się to nudne, ale mnie to nie zraża. Warto na przykład wiedzieć, że dopiero w III wieku oficjalnie usankcjonowano zasadę prawną, że dla bogatych i ustosunkowanych są inne kary niż dla ludzi pospolitych.

Oczywiście te kary, to zagrożenie nie różniło się tak radykalnie jak obecnie. Dzisiejszych celebrytów czy inne jeszcze ważniejsze osoby nie usatysfakcjonowałaby różnica między ścięciem mieczem, a rzuceniem dzikim zwierzętom na pożarcie. Pusty śmiech, po prostu! I teraz mam problem, ponieważ założyłem, że notka o wszystkim i o niczym powinna zmieścić się w siedmiu akapitach, a każdy składać się z siedmiu wersów. Widzicie, muszę o tym, bo już nic ważnego nie przychodzi mi do głowy. Ratunek w Wiedźminie! Informuję przeto, że zasnąłem po kwadransie, co nie jest powodem do chwały.


sobota, 21 grudnia 2019

Sprawy za proste



Próżno deklamować Herberta, jeśliś sam wnuczkiem dziecka Aurory. Nie dla ciebie potęga smaku, skoro wielbisz potęgę hordy, z jej bezwzględnym przyzwoleniem na przemoc wobec podbitego niegdyś ludu. Trucizna, którą mu podawałeś przez dziesięciolecia osłabiła go, wykrzywiła nie do poznania, ale nie zabiła. Wielu nazywa ją lekarstwem, tak jak lekarstwem był bicz, czy strzał w potylicę. Leczyła z pamięci, z dziedzictwa, z wrażliwości na krzywdę ludzką, dając w zamian łatwość uproszczeń, wyparcia, pazerność i pełną pychy świadomość obiegowej, aktualnie pożądanej mądrości.

Zacząłem za wysoko i zaraz się dowiem, że znowu nikt nie rozumie, o co mi chodzi, a to są rzeczy proste, choć nadal wiele wysiłku idzie w zacieranie śladów. Większość wie, jak kupiono po wojnie część polskich elit, z jakim zapałem zniszczono resztę, razem z niepotrzebną nowej władzy wiedzą, by potem wielokrotnie aktami specjalnej łaski przywracać i znowu rzucać w niebyt. Falami, albo punktowo po nazwisku, a wszystko po to, aby zachować przemocą nabyte prawo do przewodzenia narodowi. Podległość i szanowanie roszczeń tych dzikich, ledwie ociosanych, w rzeczy samej, ludzi, nazwano ładem społecznym.

Jest to ład fałszywy do samego gruntu, aż do najprostszych odruchów, ale nie zanosi się wcale, by został zmieniony, czy choćby znacząco skorygowany, ponieważ polityka jest obecnie tylko emanacją zjawisk społecznie głębszych. Wszystko jest doraźne, chwiejne, bo bez oparcia w moralności, szczerze przeżywanej religii, czy w choćby w praktycznych zasadach wywiedzionych z filozofii, która nie jest jak się sądzi obecnie, zbiorem nikomu niepotrzebnych nudziarstw. Jakby tego było mało, powoli, z dnia na dzień pozbywamy się języka, w którym moglibyśmy opisać, zapytać, czy odpowiedzieć.

Nie naprawimy Polski werbalnymi deklaracjami o własnym patriotyzmie, czy europejskiej nowoczesności. Nie podniesiemy nauki, ochrony zdrowia, armii ani sprawiedliwości ględzeniem o ich naprawie, ponieważ to co złe już się stało. Kto niby ma to zrobić, skoro większość ludzi, którzy mają choćby zbliżone do pożądanych umiejętności, sama wymaga naprawy? Sił starcza im co najwyżej na chronienie własnych przywilejów. Mam wierzyć w moc sprawczą ich dzieci czy wychowanków? Jaka może być odnowa w kraju, gdzie najsłuszniejszy nawet postulat rozmywa się zaraz w bylejakości?

Jestem człowiekiem pospolitym i nie mam rady, jak zmienić, ruszyć z posad bryłę tego czegoś, co bynajmniej nie jest kamieniem. To znaczy mam, ale się z Wami nie podzielę, ponieważ jakoś mi nie spieszno na salę rozpraw. Zauważę tylko, że gdyby ktoś przemógł niechęć do historii i zaczął zgłębiać dzieje, choćby starożytnego Rzymu, ma szansę zauważyć, jak wiele opisów zawrotnych karier politycznych i finansowych kończy się skromną uwagą, że na koniec zwłoki delikwenta wrzucono do Tybru. U nas nie ma Tybru, tylko kobieca Wisła, a my tak sobie chodzimy po świecie, choć już sami nie bardzo wiemy dokąd zmierzamy.