wtorek, 20 marca 2018

Tylko Becia!


Nie jestem ani z Prawa i Sprawiedliwości, ani z Warszawy, co znaczy, że zajmuję akurat taką pozycję jak trzeba, by zabrać głos w sprawie wyborów na prezydenta naszej wspaniałej stolicy. Patrzeć z oddali jest łatwiej, szczególnie gdy się patrzy na ludzi, nie na otaczający ich nimb, czy sprzedawane nam w mediach wyobrażenie o nich. Zacznę od tego, że walka wyborcza o warszawski stolec, bynajmniej nie jest degradująca politycznie dla pani premier, a szybkie „zagospodarowanie” tak ważnej postaci partii rządzącej wydaje się w sensie czysto politycznym jednym z priorytetów. Dodatkowym plusem kandydatury Beaty Szydło jest fakt, że kandydaci o których obecnie się mówi, czyli panowie Dworczyk i Jaki mogliby z powodzeniem zająć miejsca u jej boku, zarówno w trakcie kampanii, jak i porządkując po ewentualnym sukcesie przesławny warszawski ratusz. Jeden jako pragmatyczny urzędnik, drugi jako pogromca i trybun ludowy, w sensie współczesnym, oczywiście.

Niech mi wybaczą miłośnicy pana Jakiego, ale wasz lider w ogóle nie kojarzy się ze sprawowaniem władzy. Nawet nie chodzi o jego wiek, a raczej o niefrasobliwość, czy może bardziej gorączkę publicystyczną przenikającą jego wypowiedzi oraz działania. Pan Dworczyk z kolei, wbrew swemu dość emocjonującemu życiorysowi jest szary, szarością osób poruszających się na zapleczu wielkiej polityki. To pożyteczna cecha, ale i oczywista droga do klęski dla partii, które wystawi go na czoło takich zmagań, jak walka o warszawską prezydenturę. O panu Sasinie, poruszającym się gdzieś na obrzeżu, taktownie pomilczę.

Rzecz sprowadza się w zasadzie do dwóch pytań: Czy pani Szydło nie jest przypadkiem obrażona z powodu zmiany na stanowisku premiera, co może zostać przedstawione jako zmęczenie/wypalenie funkcją premiera, oraz czy Prawo i Sprawiedliwość podejmie tak znaczące, w przypadku porażki pani Beaty ryzyko. Nie oszukujmy się, w sytuacji, gdy w kontekście wyborów samorządowych szanse opozycji na sukces są mierne, wybory na stanowisko prezydenta stolicy zgromadzą wokół siebie uwagę mediów w stopniu znaczniejszym, niż kiedykolwiek. Ewentualny sukces pana Trzaskowskiego zostanie ogłoszony jako niezwykłe wprost zwycięstwo i zmiana kierunku wiejących w Polsce wiatrów politycznych. I nie zmieni tego fakt, kogo wystawi PiS. W przypadku pana Jakiego, będzie się to wiązało z otrąbieniem, że warszawiacy w nosie mają firmowaną jego nazwiskiem komisję i efekty jej pracy.

Moim zdaniem Prawo i Sprawiedliwość może zwyciężyć tylko wtedy, gdy postawi  wszystko na szali i podejmie stosowne do wagi wydarzenia ryzyko. Pocieszanie się słabościami pana Trzaskowskiego jest dziecinadą, ponieważ elektorat opozycji zupełnie nie będzie na nie zważał. W drugiej turze opozycja mogłaby wystawić nawet jego czapkę, by zyskać podobną ilość głosów. Tu żartów nie ma, bo w grę wchodzą naprawdę duże interesy.

Myślenie, że Beata Szydło nie nadaje się, ponieważ nie kojarzy się z Warszawą jest błędem, ponieważ kojarzy się z czymś więcej, a mianowicie z władzą. Poza tym, jest moim zdaniem jedyną wśród potencjalnych kandydatów PiS osobą, która wyciągnie z domów tych, którzy przeważnie na wybory samorządowe machają zniecierpliwieni rękami, a nogi nie niosą ich do lokali wyborczych.
Opozycja chce mieć poważne starcie w Warszawie, niech ma! Chce walki kampanijnej na wysokim poziomie, proszę bardzo!

Dla mnie kandydatura pani Beaty Szydło jest jedyną prowadzącą do zwycięstwa, ale jak wspomniałem na wstępie nie jestem z Prawa i Sprawiedliwości, a moje warszawskie korzenie zerwane zostały w roku pańskim 1944, czy tuż przed tym, nim powstała nowa Warszawa i jeszcze nowszy Warszawiak.

piątek, 9 marca 2018

Album rysunków Niewolnika własnych genów


Dostałem wczoraj piękny prezent. Żona naszego nieodżałowanego artysty, podpisującego swoje rysunki: Niewolnik własnych genów, pana Adama Wycichowskiego przysłała mnie, niegodnemu, pięknie wydany album jego prac z lat 2009-2016. Gdy rysował dla nas, bo On dla nas, dla braci blogerskiej tworzył, wielu takich jak ja, wyczekiwało na kolejne jego dzieło, kolejny komentarz do naszej dziwnej, a czasami zabawnej rzeczywistości. Teraz, gdy przeglądam jego prace, uporządkowane w sposób ostateczny, mam wrażenie, że przechadzam się po moście czasu, bo to nie tylko humorystyczny komentarz do wydarzeń politycznych, ale przede wszystkim opowieść o naszych emocjach, nadziejach i rozczarowaniach. Poza tym, to także historia blogosfery, opowiedziana poprzez pryzmat konfliktów na ówczesnym Salonie 24 i nie tylko. Tamże logo i rysunki dla Szkoły Nawigatorów.

Na stronie http://adamwycichowski.se można obejrzeć rysunki, album, dwa filmy Niewolnika i zdjęcia stadionu, na którym reprezentacja Szwecji gra w piłkę nożną, a którą to arenę współtworzył jako architekt, pan Adam.
Bardzo żal, ale życie bywa w swoich okrutne. Coś znaczącego zostało. Coś, czym możemy samolubnie się cieszyć. Jeszcze raz serdecznie dziękuję.

Poniżej moje nieudolne zdjęcia okładki albumu i jednego z ulubionych rysunków, dziwnie pasującego do aktualnych dylematów naszej uroczej opozycji:



środa, 7 marca 2018

Sprawa Onetu


Wczorajszy szum, wywołany przez dziennikarzy Onetu nie jest zwykłym szumem medialnym, ani kolejną akcją dezinformacyjną do jakiej przywykliśmy. Mam naiwną nadzieję, że tym razem nie skończy się na połajankach i ogólnym ględzeniu o tym, kto i co miał na myśli. Panowie dziennikarze, którzy raczyli wczoraj uderzyć ( tak, dosłownie uderzyć ) w stosunki polsko – amerykańskie, znaleźli się „o jeden most za daleko” że się tak wyrażę. Liczyli na oddźwięk i taki znaleźli. Najpierw wśród krajowych cymbałów, a następnie, z czego doskonale zdawali sobie sprawę, wśród zagranicznych kolegów po fachu, delikatnie rzecz ujmując, niezbyt przychylnych sprawom polskim.

Ich działanie zaowocowało oświadczeniem amerykańskiego departamentu stanu. Wiedzieli chyba, że tak się impreza zakończy, no chyba, że są już kompletnymi idiotami. Przecież nawet, gdyby ich informacje były w stu procentach prawdziwe, a nie jak zwykle opierały się na przeświadczeniu o wyższości własnego, maniakalnego oglądu świata, nad rzeczywistym, nikt przytomny by ich wywodów nie potwierdził. To jest inna zupełnie liga i kmiotek z onetowskiej B klasy, może sobie co najwyżej possać palec pod drzwiami. Nie zmienia to faktu, że z każdego możliwego punktu widzenia było to celowe działanie na szkodę polskich interesów i tak, a nie w kategorii publicystycznego pitolenia należy patrzeć na sprawę Onetu. Nawet, gdyby rzecz cała pomyślana była jedynie na użytek wewnętrzny, w co nie wierzę, nie zmienia to zakresu moich zarzutów.

W Polsce, początkowo ostrożnie, a z upływem godzin coraz śmielej, temat podchwyciły rodzime medialne grupy opętańców , źródła amerykańskie mnożyły się jak króliki, uchodzący za wyważonych w opiniach publicyści zaczęli swoje: „a nie mówiłem”. Miałem wrażenie, że i po tak zwanej prawej stronie, część ludzi jakby objadła się szaleju. I gdyby sprawa nie była tak poważna w zamysłach, nazwałbym ją kolejną hecą, którą można śmiechem skwitować. Tyle tylko, że sprawy międzynarodowe to nigdy nie jest powód do śmiechu, a fakt, że coś takiego jak Onet zabiera się śmiało za kreowanie konfliktu pomiędzy Polską a USA napawa grozą.

Zabiera się, bo ma ku temu podatny grunt. Bo jest, jak się niestety okaże za moment, całkowicie bezkarny i następnym razem z powodzeniem powoła się na źródła, choćby marsjańskie. Jeden poda temat drugiemu, drugi zacytuje pierwszego i nasz rząd stanie w głupiej sytuacji, jako psujący stosunki międzyplanetarne.

Dziwię się tylko, że taki prostak i burak jak ja, potrafi odczytać intencje i oznaczyć prawidłowo prawdopodobieństwo zdarzeń, a wielu takich, którzy każą się szanować publiczności, zgoła nie potrafi. Wiem, że część z wrodzonego cynizmu, ale reszta… Naprawdę można zapłakać nad stanem polskich mediów, widząc ludzi, których miejsce jest na przysłowiowym Pudelku, opowiadających zdumionej publiczności o polityce międzynarodowej.

W powyższym tekście celowo nie wymieniłem żadnych nazwisk. Raz, że tekst byłby dłuższy, a miał być krótki, dwa, że wymieniając nazwiska twórców i tych, którzy powielali onetowską prowokację, niewątpliwie przeszedłbym do epitetów, czego ostatnio staram się unikać, a trzy, że wszyscy ci ludzie, ze względu na kaliber sprawy, stali się dla mnie ludźmi „niewymownymi”. I niech każdy tą „niewymowność” rozumie jak chce.