czwartek, 19 września 2019

Notatki kandydata na wyborcę

1.
Kapitalne są dwie ostatnie akcje opozycji, na które natknąłem się w sieci. Jako wyborca czuję się nimi w pełni usatysfakcjonowany. Pierwsza, polegająca na tym, że z całą powagą mędrcy w rodzaju profesora Matczaka przez dwa dni udowadniali, że PiS sfałszował losowanie numerów list wyborczych tylko po to, by najlepsze numery, (o ile można poważnie twierdzić, że takie w ogóle są), oddać Koalicji Obywatelskiej i PSL. Nie pomogło nawet nawoływanie Wyborczej, że to jednak głupota. Brnęli w swoje fantazje z zadziwiającym uporem, a co głupsi brną nadal. Jeszcze lepsza jest akcja z paragonami pokazującymi drożyznę w sklepach. Pomysł, by zapędzić polityków, którzy na co dzień wpychają knajpiane obiadki za dwie stówy do warzywniaków i sklepików osiedlowych jest po prostu wspaniały. Ludzie, którzy ledwie wiążą koniec z końcem z utęsknieniem czekali, by dowiedzieć się „po czemu cebula”. Widziałem kilka tych paragonów i ze zdziwieniem stwierdzam, że właśnie cebula jawi się na nich jak podstawowy przysmak. W ogóle struktura tych rzekomo codziennych zakupów jest zadziwiająca. Akcja miała zobrazować szalejącą (czy mającą szaleć po podwyżkach płacy minimalnej) inflację, a rozpłynęła się w szczegółach i szyderstwie. Jakby tego było mało politycy PO, obiecują, że jeśli znajdzie się odpowiednio liczna grupa frajerów, którzy im uwierzą, to ceny spadną. Na pytanie, jak to uczynią, nie odpowiadają. Można się domyślać, że poprzez zamrożenie albo obniżenie dochodów najmniej zarabiających, bo chyba nie poprzez wprowadzenie cen urzędowych na cebulę czy inną, prawda, pietruszkę. Uważam, że wyobraźnią potencjalnych wyborców skuteczniej wstrząsnęłaby publikacja wyciągów z kart płatniczych miłośników cebuli. Wtedy można by było jasno udowodnić jak bardzo ci zacni ludzie zbiednieli pod rządami pisowskiego reżimu, ile muszą znieść upokorzeń ekonomicznych… Na litość należy brać ludzi, na litość.

2. 

Bardzo dobre i zdrowe jest to, że większość ludzi na co dzień nie interesuje się polityką. Dzięki temu ich wybory, o ile w ogóle raczą wziąć w nich udział, oparte są na wielce ogólnym wyobrażeniu o tym, co dzieje się w Polsce i na świecie. I tak naprawdę oni decydują o wynikach głosowania. Dodać tu należy, że ich głos nie jest gorszy, a moim zdaniem lepszy od głosu fanów, miłośników oglądania politycznych wiadomości, czy takich jak ja internetowych łże mądrali. Obraz ogólny jest bowiem niewątpliwie prawdziwszy od obrazu wykreowanego przez jedną, drugą, czy trzecią propagandę. Oparty o własne doświadczenie, o doświadczenie najbliższych, czy choćby przekonanie panujące w grupach zawodowych/społecznych do których należą.

Wiedza oparta na strzępach informacji, bywa, że już podrasowanych w obiegu międzyludzkim jest ich wiedzą codzienną i jeśli ktoś biada nad jej stanem, w zasadzie niczego nie rozumie. Wtedy zadaje złe pytania, a nie uzyskując oczekiwanej odpowiedzi podejmuje złe decyzje, biorąc za ludzkie oczekiwania wobec rządzących czy opozycji, własne środowiskowe fobie, uprzedzenia i gniewy. Jeśli nie idzie, jeśli ludzie nie wykazują zakładanego entuzjazmu, polityczni demiurgowie wbrew logice jeszcze mocniej pokręcają śrubę demagogii. Tak długo będą dokręcać, aż im się gwint urwie. A już trzeszczy!

Ludzie nie łakną bowiem wiedzy o programach partii, analiz socjologicznych, czy przedstawień politycznych w przygłupich telewizjach. Nie łakną też wrzasków, skandowania czy upraszczania rzeczywistości, nie łakną też przy władzy ludzi, których mają za głupszych od siebie. Nie chcą rewolucji, ani kontrrewolucji. Jak zawsze, od tysięcy lat, ludzie chcą spokoju, pracy i znośnych warunków życia. Nie lubią być też zmuszani do przyjęcia obcych sobie poglądów, tak jak nie lubią, by rzeczywistość, którą współtworzą była oceniana przez siły zewnętrzne.

To są sprawy proste, a to, kto zapewni takie minimum, w szerszej perspektywie jest kwestią drugorzędną. Byle szczerze do tego dążył, bo negatywne doświadczenia trzydziestolecia są jednym z decydujących obecnie czynników. I tego nie da się przeskoczyć gadaniem, że „zrobimy dużo i lepsze”.

3. 

Nie oglądam telewizji w ogóle, w związku z czym nie jestem w stanie na sto procent zweryfikować tego, o czym za chwilę napiszę, ale tysięczny raz przeczytałem w necie, że przedstawiciele Konfederacji są wykluczeni z politycznych programów TVP, w których różne szumowiny zachwalają swój towar. Nie mam powodu przypuszczać, że jest inaczej, a jeśli jest, to proszę mnie oświecić. W każdym razie warto przypomnieć, że jest to jeden z pięciu komitetów, które zostały zarejestrowane w całej Polsce.

Czytam w sieci różne mniej czy bardziej dowcipne komentarze, jakieś dziwne tłumaczenia, że autorskie prawo doboru, że dla konfederatów lepiej, że ich nie pokazują, że lepszy komuch czy inna lewacka pokraka. Nie w tym rzecz. Dla mnie, dla wyborcy, jest to najzwyklejsza granda i kryminał w biały dzień. O! Gdyby było, powiedzmy, piętnaście komitetów, to jakoś pokrętnie by się ta banda dziennikarskich liżypółmisków mogła wyłgać, ale tym razem jest inaczej.

To nie jest kwestia, czy mnie się podoba Konfederacja, bo rzecz w tym, że mamy do czynienia z wyjątkowo chamskim nadużyciem. Już i bez tego propagandyści zgromadzeni w gmachu przy Woronicza są dla mnie równie odpychający jak ci z TVN, ale jak wspomniałem na wstępie, nie moja to rzecz. Kto lubi, niech się gapi w telewizor jak przysłowiowa sroka w gnat.

W tym przypadku rzecz wychodzi poza telewizyjny gust, sympatie i antypatie polityczne, ponieważ dotyczy dostępu do anteny publicznej ludzi, którzy skutecznie zbierając podpisy pod listami swoich kandydatów spełnili warunek, by być traktowani identycznie jak pozostały kwartet. Na tym etapie kampanii wyborczej wszyscy startujący mają bowiem teoretycznie takie same szanse, a co za tym idzie również przywileje. Obecnej sytuacji nie da się wytłumaczyć, bo nie ma ani jednego przyzwoitego argumentu, by nadal było tak jak jest obecnie.

czwartek, 12 września 2019

Fantastyczna debata o płacy minimalnej 2. Ponurzy komicy lewicy

Kilkanaście dni temu lewica zapowiedziała na swoim konwencie, że gdy wygra wybory, to od 2020 roku wprowadzi płacę minimalną na poziomie 2700 złotych brutto i sto innych rzeczy mających podnieść ekonomicznie najuboższych. I ogłosił to pan Czarzasty, nie Zandberg, który klepie trzy po trzy, więc można to traktować jako oficjalną deklarację. Problem w tym, że jedyną szansą na dojście tych dziwnych ludzi do władzy jest wspólny rząd z PO, która ma podobne pomysły w nosie, ale nie w tym rzecz nawet, a w samej ich wiarygodności.  
Przecież bez okazji wyborczej lewica w Polsce, o ile w ogóle zaczyna interesować się kwestiami społecznymi czy ekonomicznymi dotyczącymi warstw najuboższych, w pierwszej kolejności rozpatruje, na ile może sama nimi zarządzać. Ludzie są dla lewicy czymś w rodzaju figur retorycznych. Opisanych i skatalogowanych w lewicowych głowach. O ile przyjąć, że dotychczasowe, skutecznie wprowadzone przez PiS programy społeczne w rodzaju 500+ są z ducha lewicowe, opór, a w najlepszym przypadku niechętna, obarczona licznymi zastrzeżeniami akceptacja ludzi lewicy powinna dziwić, a przecież nie dziwi. Fakt, że od czasu do czasu jakiś ideolog bąknie coś o konieczności podniesienia ubogich nic nie zmienia. Kwestią nadrzędną dla lewicy w Polsce jest bowiem nie człowiek jako taki, a człowiek akceptujący wykwity lewicowego progresizmu z dodatkiem niespożytych fanów komuny i zgrzytających zębami antyklerykałów. Na wspomnianej konwencji oferta skierowana do tego właśnie elektoratu dominowała i to przede wszystkim ona przebiła się do świadomości potencjalnych wyborców i mediów.
Lewicowy publicysta Rafał Woś zdziwił się wczoraj na twitterze brakiem poparcia lewicy dla pisowskiej idei podwyższenia płacy minimalnej i nawet raczył zasugerować, że być może lewicowcy, z których zdaniem się zapoznał, w ogóle nie są lewicowcami. Zaraz go koledzy rozjechali od liberalnej strony, że na przykład lewicowość nie zwalnia od myślenia. Czyli okazuje się, że przez trzy tygodnie można z powodzeniem zapomnieć o bajaniu własnych liderów. Zaraz liberałowie zakrzykną ucieszeni, że autor zrównuje PiS z przebrzydłymi ko-muchami, albo chociaż podkreśla tym „bajaniem” nierealistyczny wymiar samego konceptu. Nie, moi mili. Różnica jest taka, że PiS wprowadza, a lewica baja na ten temat, bo musi obiecać coś więcej niż aborcja i wyprowadzenie religii ze szkół. Można komentować, że PiS „zgapił”, że to kiełbasa wyborcza i tak dalej, ale fakt pozostaje faktem.
A poza tym myślenie jest mocną stroną polskiej lewicy. Obecnie koncentruje się na pozyskaniu tej części elektoratu PO, która straciła wiarę w powrót do władzy tej osobliwej bandy. Logicznie rzecz ujmując, w ten sposób zmniejszają jednocześnie szanse na wymarzony mariaż rządowy, ale czego wymagać od ludzi, którzy do programu wyborczego wpisują czyste powietrze?

Fantastyczna debata o płacy minimalnej. Prawi liberałowie

Bardzo lubię, gdy w Polsce wybucha debata ekonomiczna, ponieważ natychmiast zostaje zamieniona na ideologiczną, na dodatek dotyczącą świata fantastycznego. Tym razem okazją stał się program wzrostu płacy minimalnej, czyli chociaż jakiś konkret, nie zaś tak zwane ogólne przekonanie. Zacznijmy od prawego skrzydła, od liberalnej husarii, ponieważ ludzie zgrupowani teraz wokół Konfederacji zupełnie jawnie poruszają się w świecie równoległym, nie zauważając na przykład, że Polska nie jest samotną wyspą na oceanie możliwości. Na dodatek ma swoją strukturę społeczną związaną ze strukturą własności. Niewielkiej i marnej, ale jednak. Oczywiście każde rozsądne zmniejszenie podatków jest korzystne, ale u nas cały czas należy tak lawirować, żeby nie musieć wprowadzać prostych i skutecznych rozwiązań znanych z wymarzonych przez prawicowych liberałów systemów. Na przykład podatku katastralnego. O, byłby świetny biznes na sprowadzaniu do Polski używanych przyczep tury-stycznych, ale nie wiem, czy jest ich aż tyle do wzięcia.
W przypadku zakładanego wzrostu najniższych wynagrodzeń ich argumentem jest zakładany upadek małych przedsiębiorstw, soli tej ziemi i tak dalej. Dziwnie się to ma do prezentowanego przez nich z dumą darwinizmu społecznego, z grubsza rozwiązującego problemy na zasadzie „niech słaby zdycha, bo niczyja wina, że on słaby”. Czyli owszem, niech zdycha, ale słaba firma już nie, ponieważ... Poza tym jakoś nie pokazują tych firm, także innowacyjnych (a jakże!) w których pracownicy zarabiają najniższą krajową. W ogóle myśl, że duży europejski kraj może funkcjonować jako wyspa przemocy ekonomicznej wobec części swoich obywateli jest co najmniej dziwna, bo niby dlaczego i po jaką cholerę istnieje takie państwo? Żeby być żerowiskiem obcych? To jakoś mało kuszące, a takie są właśnie konsekwencje rozwiązań czysto liberalnych. Zasadniczo nie jesteśmy dziewiętnastowiecznymi Stanami, nie mamy bezkresnych prerii i puszcz (za to, nieszczęście, mamy ekologów) oraz Indian do stłamszenia. Po wprowadzeniu światłych zasad głoszonych przez liberalną część konfederatów Polska jak najbardziej stałaby się krajem wielkich możliwości, ale my pełnilibyśmy rolę Indian. Masz już tomahawk mój dzielny liberalny towarzyszu? Jeszcze zabawniejsza jest reakcja drugiego skrzydła, czyli lewicy, ale o tym w kolejnym odcinku.