środa, 25 lutego 2015

Ida

Przed chwilą skończyłem oglądanie „Idy” Pawlikowskiego. Oglądałem ten skromny film z rosnącym zdumieniem, choć, żeby nie skłamać... Cóż, spodziewałem się, że spora część opinii o filmie pochodzi od ludzi, którzy nie zadali sobie tego trudu. Po projekcji wróciłem do kilku scen, wedle jednych genialnych, a wedle innych wprost haniebnych. Być może moja wrażliwość jest stępiona, albo zbyt wiele widziałem w życiu filmów, ale pozostaję nieporuszony.

To film, jakich wiele. Film o popełnionych przed laty zbrodniach, wyrzutach sumienia i nieudolnej próbie zmazania win. Tytułowa Ida asystuje swojej ciotce w drodze, na której końcu jest samobójczy skok z okna. Jest milczącym, albo mamroczącym –chciałoby się napisać „chórem z greckiej tragedii” ale jedna osoba nie może być niestety chórem. Kontrastowość postaci, wraz z narzuconymi przez reżysera rygorami formalnymi, ma w założeniu sugerować świeżość dzieła, a przy tym jego zakorzenienie w historii kina, ponadczasowość i uniwersalizm postaci. Sądząc z ilości nagród i entuzjazmu większości krytyków, misja się powiodła. To też jawny dowód na dokonaną w tym środowisku wymianę pokoleniową. Film został sporządzony wedle przepisu na film mający przynieść prestiżowe laury i nie mam tu wcale na myśli jego tematu. Chodzi raczej o kwestie techniczne, z których rodzi się tak zwany „klimat dzieła” a to byłoby jeszcze całkiem niedawno zdemaskowane i skwitowane wzruszeniem ramion. Aż strach to napisać, ale dzięki tym zabiegom ” Ida” nie stała się arcydziełem, ponieważ nuda nie jest właściwym składnikiem wielkości, a wielkie kreacje nie powstają, jako wycinanki krawieckie z żurnala aktualnej mody.

Tak naprawdę film nie wytrzymuje też najprostszego rozbioru psychologicznego postaci, nie zbliżając się nawet do podstawowego poziomu prawdopodobieństwa. Ludzie, którzy oddali się złu do tego stopnia, że mordują bliźnich siekierami, albo świadomie posyłają niewinnych na śmierć, tak długo, jak pozostają bezkarni, nie zaczynają ni z tego ni z owego się mazać, czy wyskakiwać przez okno.Inaczej powstaje niewygodne pytanie, co robili ze swoimi wrażliwymi sumieniami przez kilkanaście lat, jakie minęły od ich zbrodni. Prawdopodobieństwo stoi po stronie losu, domniemanego pierwowzoru panny Gruz, czyli prokurator Wolińskiej, popijającej herbatkę – być może z malinową konfiturą, gdzieś w saloniku słodkiej Anglii.

Dobrze, pójdę na rękę reżyserowi i przyjmę założenie, że Ida jest katalizatorem wyzwalającym ukrywane dotąd emocje i wrażliwość sprawców. Fakt, zakonna nowicjuszka o żydowskich korzeniach, snująca się i patrząca na świat oczami jaszczurki, może sprawiać na zbrodniarzu wstrząsające wrażenie. Ale ta ciotka strasząca chłopa mordercę, kobieta, która zmarnowała lata, gdy jej władza nad losem kata jej rodziny była śmiertelnie realna, jest już całkowicie nie do przyjęcia. Mam przyjąć, że działając w ramach stalinowskiej machiny terroru, ukrywała swoje żydostwo, nawet za cenę odstąpienia od ukarania morderców swoich bliskich, których znała? To przesada!

Tyle tylko, że ten skromny i moim zdaniem nie do końca udany film, stał się wydarzeniem zgoła z innych powodów i w tym miejscu wracam do zdumienia, które zasygnalizowałem na początku tekstu. Pomimo tego, że obejrzałem go dopiero teraz, znając reakcje i opinie z prawa, lewa i diabli wiedzą skąd jeszcze, a więc byłem w jakimś sensie uprzedzony do filmu, nie znalazłem w nim dosłownie nic z tego, co jest paliwem publicystycznych zmagań na jego temat. Film nie jest antypolski, ani antyżydowski. 

A tu pojawił się jakiś pomysł, by film poprzedzić napisem wyjaśniającym kontekst historyczny. Czy szanowni, którzy w dobrej wierze składają taką propozycję znają pojęcie: niedźwiedzia przysługa? Dopiero wtedy film byłby oglądany w polskim kontekście! Tak, jak nie rozumiem zachwytów, tak nie mogę pojąć tego dziwacznego przewrażliwienia, godnego pani Agnieszki Graf, która z kolei widzi w filmie antyżydowski stereotyp. Informuje, że zarówno wśród Polaków, jak i Żydów można dawniej i obecnie, spotkać bestialskich morderców, zabijających przy pomocy siekier albo paragrafów. W tym drugim przypadku, cudzymi rękami, co w niczym nie umniejsza ich winy.

Cóż, powtórzę początkowe zastrzeżenie, że być może, moja wrażliwość jest stępiona, ale z drugiej strony, biorąc pod uwagę tylko najnowsze Oscary, poruszyły mnie tak obce tematycznie filmy, jak „Birdman” czy „Wiplash” a „Ida” wcale. 

No może artystyczny dobór nazwisk bohaterów. Pani prokurator Gruz, że niby nie został kamień na kamieniu i chłop Skiba, z wiadomych powodów. Tak, zupełnie na marginesie, czy tłusty lider „Big cyca” też protestuje?


piątek, 20 lutego 2015

Czy ludzie siedzący, mogą głosować nogami?

Owszem, głosują masowo, czego doświadczamy od kilkunastu lat . Wyjeżdżają z Polski, osiedlają się za jej granicami, sprowadzają rodziny, rodzą dzieci, płacą podatki, zakładają firmy, a nawet zaczynają nieśmiało wygłupiać się politycznie. Wyjeżdżają szukając pracy, lepszych warunków życia i o dziwo stabilizacji, co jest dziwacznym paradoksem, biorąc pod uwagę fakt, że większość z wyjeżdżających początkowo ledwie coś tam potrafi wydukać w języku kraju, który obrali sobie na nową ojczyznę.

Nasi politycy i sprzęgnięte z nimi media, już to płaczą nad utratą witalnych sił narodu, już to obiecują stworzenie warunków, dzięki którym dzisiejsi  emigranci , z radością powrócą na łono ojczyzny. Po cichu zaś cieszą się, że do Polski spływa część forsy zarobiona za granicą, a i bezrobotnych jest mniej o te, minimum dwa miliony. A kto by się martwił o długofalowe konsekwencje tego exodusu? Tyle się tym przejmują nasi władcy, co procesami demograficznymi. Tak, już słyszymy o konieczności sprowadzenia cudzoziemskiej siły roboczej. Może od razu, żeby obyło się bez rozczarowań, kupmy od Francuzów potomków ich dawnej siły roboczej, zasiedlających urocze dzielnice na obrzeżach tamtejszych aglomeracji?

Ludzie wyjeżdżają „ głosując nogami” ale większość zostaje i dalej próbuje ciągnąć nasz polski wóz. Raz to idzie lepiej, raz gorzej. Co jakiś czas, w konstytucyjnie wyznaczonych terminach Polacy głosują w wyborach, próbując nadać kierunek, wyrazić sprzeciw, bądź co ostatnio w modzie, swoje poparcie. Emocje wywoływane przez media i agitację polityczną, nie sprzyjają ukazaniu przejrzystych kryteriów wyboru. Wszystko pochłania gorączka codziennego sporu, któremu rytm nadają wydarzenia zgoła nieistotne.

W roku wyborczym warto zastanowić się poważnie, co tak naprawdę wybieramy?

Aby czytać dalej,  potrzebna jest odrobina wyobraźni. 

Proponuję takie oto osobliwe założenie, że nie tylko wyjeżdżając, ale pozostając w Polsce, możemy „zagłosować nogami” Dosłownie. Zbieramy się wszyscy, ilu nas tu jest, na pięknej, pachnącej majem łące i głosujemy, ale głosowanie tym razem jest jawne i ma moc sprawczą. Wszyscy ( to model fantastyczny, przecież ) znają zasady na jakich propozycje poszczególnych ugrupowań oprą swoje rządy nad Polską i wiedzą, że te zasady zostaną wcielone w życie w stu procentach.
Przystępujemy do głosowania, wiedząc, że nasz wybór jest wyborem ostatecznym i w Polsce, jaką wybierzemy, znajdziemy się wśród głosujących, tak jak my. Zostaniemy wyłącznie we własnym gronie i tak już będziemy żyli, pracowali, rodzili dzieci, zakładali firmy, ku powszechnemu szczęściu a naszemu zadowoleniu.

Powstaje pytanie, jak byśmy się zachowali w tej hipotetycznej sytuacji, nagle postawieni przed tak dramatycznym wyborem, gdzie prawidłowa ocena szans, będzie miała wpływ na dalsze życie nasze i naszych najbliższych? Ktoś powie, że przed takim wyborem i tak stawiają nas politycy. Jasne, tylko sądząc po sondażach, nie zdajemy sobie z tego sprawy.

Tutaj mamy do podjęcia konkretną decyzję i podejrzewam, że niewielu głosowałoby pod wpływem chwili, czy emocji wywołanych najpiękniejszymi nawet przemowami. Fortunę zbiłby ten, który dostarczyłby tam mityczne, obecnie znane tylko wtajemniczonym programy partyjne. Popularnością cieszyłyby się tabele proponowanych skal podatkowych, regulacji prawnych, w cenie byliby eksperci od spraw wojska, policji czy zdrowia.

Sądzicie, że takie sprawy przeciętnych ludzi nie zajmują? Oczywiście, że zajmują i to na co dzień, w przeciwieństwie do polityki, której w ogóle nie kojarzą z własnym, indywidualnym losem.

Oj, czy na pewno, nawet pilnująca, niczym świętego ognia obecnych rządów, klasa próżniacza, chciałaby żyć tylko wśród podobnych sobie, choćby z prostego powodu, że brakłoby jej ludzi, na których dzisiaj tak radośnie żeruje? Sprowadzając rzecz do absurdu, zapytam, czy członkowie i sympatycy PSL chcieliby żyć w państwie złożonym z członków i sympatyków PSL, gdzie trzeba by orać realnie, a nie w radzie nadzorczej spółeczki, gdzie szwagier „po szkole” jest prezesem?
Jak, na mocy tak poważnego głosowania, wyglądałyby jego wyniki?

Po pierwsze, jak wyglądałyby ostatecznie przedstawione programy poszczególnych ugrupowań, gdyby nie chodziło jedynie o zdobycie większości głosów, ale też o stworzenie sensownie działającego państwa, bo nie jest osobliwą sztuką zebrać głosy emerytów i powiedzmy urzędników, bo co potem począć z taką strukturą społeczną? Podobnie głupio wyglądałby kraj biznesmenów, pozbawiony robotników, i tak dalej.

Uważam, że w takiej, hipotetycznej oczywiście, sytuacji, poszczególne programy upodabniałyby się w szybszym tempie, niż jest zdolna ogarnąć nasza, skażona politycznym ględzeniem, wyobraźnia. Do tego stopnia, że prawdopodobnie, żadne wybory, w ogóle nie byłyby konieczne, bo tak naprawdę, nie mamy żadnego wyboru, o ile chcemy przeżyć, jako naród zamieszkujące Polskę, oczywiście. 

Jasne, że to fantazja, ponieważ nikt nie dopuści, by ludzie zrozumieli, że ich wybór polityczny ma większy wpływ na poziom życia, niż wybór kredytu, masła na półce w sklepie, czy operatora sieci komórkowej. Gdyby to dotarło do elektoratu, byłby to koniec świata, jaki znamy. Na razie, z takiej możliwości skorzystali ci, którzy „zagłosowali nogami” zostawiając nas w świecie Durczoka, sałatki, poziomych korytarzy i politycznych pokrzykiwań. 
Nas to nie dotyczy, prawda?



czwartek, 19 lutego 2015

Prezydent Komorowski, jako ideał władcy!

Przedwczoraj dowiedziałem się z mediów, że Polska obecnie znaczy w Europie tyle, co w szesnastym wieku ( złotym – jak podkreślono ) a wczoraj, że ma najsilniejszą w historii armię. Zanim usłyszę, że już Chrobry starał się o cesarską koronę i dopiero Tusk zrealizował jego marzenia, wybaczcie, ale muszę chwilę ochłonąć. 

Tak, cieszę się z wami, tym bardziej, że na tronie zasiada zacny Bronisław Komorowski, który swoją osobą gwarantuje, że nie zajmie Kijowa, nie zgwałci żadnej ruskiej księżniczki, nie przywlecze ze sobą tysiąca fur złota, ani nawet grających w tamtejszych klubach piłkarzy, by zasilili naszą piłkarską ekstraklasę, jako niewolnicy.

Jak w ogóle można nie popierać władzy tak solidnej, nabożnej i dobrotliwej, jaka nam przypadła w roku pańskim 2015. Zobaczcie, jak się rozwinęliśmy przez tysiąc lat! Akurat w tym roku mija okrągły tysiączek, jak Cesarz sprzymierzony ze zdradliwymi Czechami napadł na Polskę i kosztowało nas to wiele ofiar i pieniędzy. Czy możecie sobie wyobrazić Tuska sprzymierzonego z premierem Subotką napadających, choćby, na Krynicę, czy Zakopane? Nie, ponieważ chroni nas przed takimi ekscesami, sam autorytet, jaki rozsiewa w okolicy, Prezydent Bronisław Komorowski! ( Niech żyje!)

Okropna opozycja, niczym wielogębna hydra próbuje odebrać naszemu władcy tron. I jeszcze wrzeszczy, że jest prześladowana medialnie. Też mi prześladowanie! Chrobry zaraz kazałby wszystkich wyłapać i gdyby miał dobry dzień, zjadł pyszne śniadanie i ogólnie byłby happy, kazałby wydrzeć im oczy i zamknąć w ciupie do śmierci. A nasz Prezydent patrzy dobrotliwie z wyżyn majestatu i tylko palcem pulchnym grozi.

Albo weźmy taki CBOS. Źli ludzie nie potrafią docenić jago ciężkiej pracy, ale dobra władza, jak najbardziej. A taki Chrobry, nawet nie uznałby za stosowne zapoznać się z tymi wszystkimi tabelkami, tylko profilaktycznie kazałby wszystkich wyrżnąć.

W związku z tymi wszystkimi przykładami, jakie powyżej podałem, chyba każdy przytomny zrozumiał, jak wiele zyskujemy, jacy szczęśliwi jesteśmy pod rządami koalicji PO/PSL oraz światłym przywództwem Pana Prezydenta! 

Za kolejne tysiąc lat, gdzieś w odległej galaktyce, młodzi chłopcy sterujący bojowymi krążownikami imperium, będą na błyszczących, nieco pedalskich, bluzach, przypinać zamiast niestosownych mieczyków, takich maleńkich, uśmiechniętych Bronków.

I kto wtedy gdzieś wspomni o Dudzie, czy innym Kaczyńskim? No, chyba, że jakiś historyk, ale kto przytomny wierzy w historykom?  


W roku 3015 nie ma już żadnej opozycji, poza Korwinem Mikke, oczywiście, a na dziwnych, nienazwanych dzisiaj planetach, dzieci wkuwają myśli wielkiego Wujka Bronka na pamięć, aż im z entuzjazmu wszystkie macki różowieją. 

sobota, 14 lutego 2015

Nasz Bronek i jakiś obcy Duda

Raz się udało i Lech Kaczyński został prezydentem, bo lud się wtedy dziwnie znarowił, jakby zniecierpliwiony rządami degeneratów. Wyjątek- prawda - potwierdza regułę.

Pozostali prezydenci, nie licząc kukły Jaruzelskiego, byli „swoimi chłopami” Ta wychodząca bokiem - ludziom wzmożonym patriotycznie oraz intelektualnie - swojskość to jest niestety samograj, który się doskonale sprawdza. Atutem Wałęsy była nie tylko legenda Solidarności, ale i jawne prostactwo. Kwaśniewski tryumfował, jako pijaczyna i drobny cwaniaczek, a nasz Komorowski pozuje na gamonia i nieuka.

Patrzę w necie na wklejane zdjęcia szusującego Dudy, postawione w kontrze do rozpaczliwego zjazdu naszego Bronka. Uwaga: - Proszę nie pisać, że nie szanuję urzędu, pisząc o Panu Prezydencie – „nasz Bronek” ponieważ na wykreowanie takiego wizerunku poszła gruba forsa, a ja pieniądze podatników szanuję.

To jest idealny układ propagandowy. Z jednej strony, nieświadome, acz zaciekłe w popieraniu obecnie rządzącego reżimu media nie szczędzą naszemu Bronkowi pochwał i nieprawdopodobnych, żenujących określeń w rodzaju: „ojciec narodu” z drugiej zaś podsuwają wyborcy szereg faktów, kompromitujących to kuriozalne propagandowe zadęcie. I naiwniaki mają radochę, że luka i dysonans. A guzik prawda! W tej narracji nie ma żadnej luki.

To, że nasz Bronek zjeżdża ze stoku, w stylu powolnej bomby, podkreśla jedynie, jego propaństwową odpowiedzialność – podczas gdy szusujący Duda wywyższa się haniebnie i można się z niego śmiać, jako z drugiego Tuska ( był taki pisowski premier swojego czasu) że niby : Mieliśmy piłkarza, a teraz Kaczyński - cholera – rai nam... narciarza!

Nie wiem, jak tam płacą, ale ja bym dał milion facetowi, który wymyślił, że nasz Bronek wali byki ortograficzne. Ten wyczyn z „bulem” to absolutne mistrzostwo świata. Od lat wszyscy o tym klepią w necie, a prezydent łyka kolejne procenty poparcia, niczym gąsior, kluski. W Polsce sadzenie byków, pchanie się w kolejce do metra, sadzanie tyłka na krześle, nim usiądzie kobieta, gadanie od rzeczy, a nawet robienie wydarzenia z ogolenia wąsów to są właśnie oczekiwane przez publiczność wydarzenia.

Darmo szusować, mieć doktoraty czy znać jakieś wraże języki. Od dawna wiadomo, że u nas, pierwszy między równymi, czyli najlepiej nieco głupszy od wybierającego. Taki, którego można doścignąć na stoku, sprawdzić mu dyktando, a przy tym podziwić stałość charakteru i moc męża stanu, która jednak pozwala się od czasu do czasu obudzić podczas uroczystości świeckiej, albo kościelnej.

Takiego wizerunku - Wizerunku, który pod pozorem gamoniowatości skutecznie kryje i raz na zawsze unieważnia prawdziwe oblicze Bronisława Komorowskiego, już nie da się kupić w żadnym sklepie z wizerunkami. Może się Duda przewracać na skórce od banana, pisać Polska z małej litery i zasnąć przy konfesjonale – Nic z tego!


Skazany na gorączkowy aktywizm przegra, jako aspirujący do zaszczytów cwaniaczek, który wywyższa się w mowie, piśmie i fizycznej sprawności, podczas, gdy nasz Bronek, otoczony przez swoich sztabowych głupków – wygra ku radości ludu roboczego miast i wsi, potwierdzając prawdziwość znanego z opowieści o Szwejku przysłowia, że... 
dobra świnia i na wodzie się upasie!

czwartek, 5 lutego 2015

Ida - Jak przekuć szare na złote?

Słonko jest już czerwone ze zmęczenia, a my nadal dyskutujemy, jak zdyskontować sukces filmu „Ida”.  Przeważa opinia, że skoro udało się zachwycić świat delikatnym, doskonałym pod względem formalnym i ideowym dziełem, pora dobrać się do serc i portfeli szerokiej publiczności. Jest kilka propozycji ekranizacji współczesnej literatury. Na przykład Marcepan ciągle wyjeżdża na stół z tym swoim Krajewskim. Jasne, światowa publiczność marzy o tym, by oglądać brutalnego dziada kręcącego się po Wrocławiu. Poza tym Mock myli się z serialowym Monkiem, nawet samemu Marcepanowi, który twierdzi, że zjadł na Krajewskim zęby.

Kutuzow przechadza się z założonymi z tyłu rękoma i daje wyraz dezaprobacie wobec kolejnych pomysłów, jakie zgłaszamy. Przez chwilę wydaje się, że rąbnie Pusiołka w łeb, gdy ten wspomina o komedii romantycznej, w której znana dziennikarka łamie nogę, zakochuje się w ortopedzie i wspólnie wyjeżdżają w Alpy na narty.

- Ze złamaną nogą na narty? – Może lepiej niech ją reumatyzm pokręci!

- Popularne są filmy o zombie i innych potworach...-odzywa się nieśmiały Karol.

- W Polsce film o zombie? – Kutuzow zgrzyta zębami – Po pierwsze nie wozi się drewna do lasu, a po drugie, u nas nie ma jeszcze takiego zwyczaju w kinematografii, żeby kąsać władzę, która nas karmi. Czy wy – pyta – Nie pojmujecie, że ten film ma nas promować, pokazać nasze problemy i trudne dojrzewanie do demokracji oraz... – zamilkł tracąc najwyraźniej wątek.

- Detektyw Mock znajduje w zaułkach podziemnego Wrocławia rakietę skonstruowaną przez Von Brauna, a znając niemiecki odczytuje instrukcję obsługi. Okazuje się, że tą rakietą można polecieć na księżyc. Ruscy chcą się dobrać do wynalazku, ale Mock zabija wszystkich i chce przekazać swoje znalezisko niepodległościowemu podziemiu, ale... – Marcepan chce mówić dalej, ale Kutuzow kładzie mu dłoń na ustach.

- Sam to wymyśliłeś?

- Tak, przed chwilą wymyśliłem i nadal jestem w trakcie... ale dowódca leśnego oddziału do którego trafia ze swą propozycją, okazuje się... – Marcepan próbuje kontynuować, ale Kutuzow przerywa mu stanowczo.

- To świetne, przemyśl to w domu, spisz na kartce i jutro wrócimy do twojego - przyznaję -inspirującego pomysłu.

Zapada cisza, którą można nazwać twórczą. Zdumieni tak nagłą erupcją jawnego talentu milkniemy. Wtedy Kutuzow wyjmuje z tylnej kieszeni dżinsów kartkę, rozkłada ją starannie i przez chwilę patrzy na jej zawartość z poważną miną. Chrząka.

- Wiecie, że Amerykanie zanim rozejrzą się za czymś nowym... ile na przykład jest rozmaitych Batmanów, albo... Cóż, sądzę, że i my powinniśmy wykorzystać koniunkturę... –chrząka – nie jestem mówcą, ale przeczytam, bo ta „Ida” to jest dzieło ... i uznanie międzynarodowe, a... Czytam!
I czyta na głos:

„Ida 2 – Ostatnia misja” – Ida wraca do klasztoru, ale raz rozbudzona intelektualnie, kobieco i duchowo, nie potrafi zaakceptować nudnej egzystencji. Potajemnie ćwiczy pompki i przysiady w wyniku czego rozpierająca ją energia sprawia, że bije inne siostry, tłucze talerze i przewraca stoły. Wydalona, próbuje wstąpić do SB, ale jest akurat 1969 rok i nasza bohaterka udaje się do Szwecji. Tam, zwerbowana przez Mosad, najpierw bierze udział w wojnie Jom Kipur, rozpracowując siatkę arabskich dywersantów a następnie osobiście wysadza w powietrze dwa egipskie czołgi. W połowie lat siedemdziesiątych trafia do Watykanu, jako norweska zakonnica niemowa. Podczas zamachu na JPII ciosem karate miażdży grdykę komunistycznemu snajperowi, zjeżdża na lince z bazyliki a potem biegnie w zwolnionym tempie, by osłonić własnym ciałem papieża. Nie daje rady, załamuje się i wyjeżdża do USA, gdzie oddaje się hazardowi, by oczekiwać na część trzecią „Ida 3 – Zemsta zakonnicy” w której dzięki zabiegom scenarzysty wydobędzie się z dna moralnego upadku.

Milknie. Klaszczemy. Wreszcie mamy coś konkretnego.


- W Szwecji mogłaby spotkać Mocka... – odzywa się Marcepan i wszyscy wybuchamy śmiechem.

środa, 4 lutego 2015

Misiek? Tylko nie, Misiek!

To znaczy, pan Michał Kamiński - jak najbardziej - może być, ale proszę nie nazywać go Miśkiem, znaczy się w komentarzach, o ile takie się pojawią pod tekstem, ponieważ, jako dziecko uwielbiałem książki Curwooda i nie sądzę, by jakikolwiek niedźwiadek czuł się zaszczycony takim przyrównaniem.

Cieszę się niezmiernie, że pani Kopacz wreszcie doceniła jego żałosne antyszambrowanie w poczekalniach medialnych i obdarzyła go stanowiskiem w randze sekretarza stanu. Korzyści z tej decyzji są wielorakie. Po pierwsze, pan Kamiński nie będzie musiał płaszczyć się tak nachalnie. Nawet jeśli weszło mu to już w krew, nie będzie już  tego robił, jako niezależny ekspert od wizerunku, narracji czy tam, jak się to teraz nazywa. Po trzecie, przynajmniej dopóki rządzi PO, nie grozi jego powrót do PiS, a wreszcie po czwarte, facet będzie się kręcił przy prorządowych kampaniach wyborczych, co dobrze wróży wszelkiej opozycji.

Mamy bowiem do czynienia, nie z żadnym guru politycznych narracji, a z pływakiem. I proszę to dobrze zrozumieć. Z pływakiem, nie w sensie jakiegoś kraulisty, tylko z takim, który całą siłę, ambicję i intelekt musi poświęcać, by w ogóle utrzymać się na powierzchni. Zabawne jest, że karnet na basen załatwił mu Jarosław Kaczyński, najwyraźniej widząc w nim kandydata na przyszłego olimpijczyka. No, ale szef PiS, zna się na ludziach i pływaniu, jak mało kto, co potwierdzają niezwykłe osiągnięcia niektórych jego wychowanków. Na szczęście znalazł się nowy klub i nowi trenerzy, którzy uwierzyli, że ten zasuwający pieskiem ancymon, poprowadzi ich sztafetę do zwycięstwa.

I dobrze, bo temu klubowi życzę, jak najgorzej. Już to, że jego działacze i trenerzy wyciągają wnioski z propagandy lansowanej przez telewizyjne szczujnie, u których tę propagandę sami zamawiają, wiele mówi o stanie umysłów włodarzy tego klubu.

Pokazywanie Kaminskiego, mające na celu wykreowanie go na przenikliwego analityka, przyniosło dziwny skutek. Podczas, gdy zwykli gamonie wysiadujący przed telewizorami, na jego widok rechoczą, albo używają słów niecenzuralnych,  znaleźli się amatorzy na jego usługi. I nie żaden, rozpaczliwy polski kabaret, a Rząd III RP.

Mylę się? To proszę wymienić jeden - ale taki prawdziwy - sukces pana Kamińskiego, poza ogoleniem się na łyso i znalezieniem klucza do serca Moniki Olejnik.

Jest sprawnym politycznym manipulatorem?

Proszę przyjrzeć się w takim razie, jego największemu wyczynowi, czyli stworzeniu tego nieszczęsnego, dawno zapomnianego PJN. Oto grupa usadowionych na brukselskich mandatach ananasów, daje się namówić innym jeszcze obrotniejszym cwaniakom do założenia tej dziwnej partii, ponieważ, wedle jakichś ich przekonań, badań(?) Polacy o niczym innym nie marzą w swojej masie, jak tylko o poparciu skrajnych oportunistów i politycznych miernot, udających „pierwszą naiwną” polityki.

Doprawdy, prawdziwy okaz polskiego Makiawela, dającego się w knajpie namówić na tak skrajny wygłup, tylko dlatego, że kilka redaktorskich „osób” wyraziło przekonanie, że lepszy PiS, czyli taki bez złego Kaczyńskiego, porwie za sobą naród.

No chyba, że zawarto wówczas umowę na rozpieprzenie Prawa i Sprawiedliwości, z wypłatą opóźnioną o czas posłowania pana Kamińskiego w Brukseli. Projekt mało się powiódł, ale nasz obecny sekretarz stanu, przez ostatnie miesiące, wcale nie antyszambrował, tylko łaził za obiecaną zapłatą. Trochę się pozmieniało, ale w końcu dopiął swego.


Tak, czy owak... życzę panu Michałowi Kamińskiemu wszystkiego najlepszego, a jego mocodawcom  zalecam, by dla własnego komfortu psychicznego, mieli swój nowy nabytek na oku, znaczy się, nie odwracali się do niego tyłem, szczególnie wtedy, gdy mu na czymś osobliwie zależy.

wtorek, 3 lutego 2015

"wSieci" - Grają, jak Cajmer o północy

Dzień się wydłuża, wiosna zbliża, ale ludzie ponurzy i jeden na drugiego łypie okiem niczym jakiś... Cajmer po północy. To jest powiedzonko z lat pięćdziesiątych: „zagrał, jak Cajmer po północy” Lubię je, od czasu, gdy dobre dwadzieścia lat temu, podczas gry w brydża, użyła go moja teściowa, widząc, że zegar wskazuje dwudziestą czwartą dziesięć. I zgodnie z ironicznym znaczeniem, którego nie znała, faktycznie wpadła bez pięciu.

Skąd mnie dzisiaj przyszedł do głowy Cajmer, nie mam pojęcia. Chciałem napisać o wygłupach dziennikarzy, przez niektórych, zwanych z przyzwyczajenia „naszymi” aż tu nagle ten Cajmer. I od razu siedzę na mieliźnie, inaczej mówiąc, na d...e.

Poszedłem sprawdzić na zasadzie, że jak w głowie pusto, można zajrzeć do Wikipedii. Już sam ten pomysł zbliża mnie nieco do tematu dziennikarstwa, w sensie poszukiwania źródeł wiedzy. Czytam, że Cajmer to był muzyk pochodzenia żydowskiego, studiował w Wiedniu, grał w kawiarniach, z armią czerwoną przywędrował i w końcu, pod wodzą Szpilmana prowadził Orkiestrę Taneczną Polskiego Radia i w 1957 – niespodziewanie - jak zabawnie piszą w Wiki – wyemigrował.
Życiorys, jak życiorys, ale nadal nie zbliża mnie do naszych dziennikarzy kochanych.  Ha, jednak docieram do informacji, że dla Wytwórni Mieczysława Fogga „Fogg record”, która działała w latach 1945-1951, a okazuje się, że dzięki prawnukowi artysty działa i dzisiaj, nagrywał pod pseudonimem Jan Rem.

Z tego pseudonimu korzystał później  znany i popularny dziennikarz Jerzy Urban. I w ten sposób dotarliśmy po wielu perypetiach do zasadniczego tekstu, który wyposażony w świeżo nabytą wiedzę, mogę śmiało zatytułować „wSieci” – Grają, jak Cajmer po północy”

Repertuar wytwórni Fogga był nastawiony na publikę przedwojenną. Mamy i czerwone maki, wierzby płaczące, miłość nad Nilem i dymki z papierosa. Walce, panie i panowie, a nawet Monolog Konrada z Dziadów. Po repertuarze widać, że gdyby Fogg miał wówczas odpowiednie „moce przerobowe” i to coś twardego, z czego robiło się wówczas płyty, zostałby grubym miliarderem a jego potomek wykupiłby te nieszczęsne Polskie Nagrania, nie żaden głupi Warner.

- No dobra, facet miał koncesje, zarabiał i gwiazdorzył, podczas, gdy innym strzelano w potylice – oburzy się zaraz niezawodnie jakiś wzmożony patriotycznie dobrodziej, na co nic mu nie odpowiem, bo inaczej nie przejdę do zasadniczego tematu tego tekstu.

Panowie dziennikarze zbudowali swój projekt medialny na podobnych zasadach, jak ten starodawny projekt muzyczno - wydawniczy. Tu, prawda, płynie szerokim nurtem rzeka kłamstwa, obłudy i propagandy, a tu – nieco z boku – nasze żwawe strumienie prawdy, gdzie i ptaszek ćwierka i można się napić wprost ze źródła (po opłaceniu abonamentu – żeby nie było!) Publiczność zapewniona, pióra - prawda – świetnie naostrzone, facjaty przyjemne. Nic, tylko liczyć forsę i cieszyć się rosnącym prestiżem.

A tu figa z makiem. Zamiast wartkich strumieni, coś płynącego w odwrotnym kierunku, ale zasilanego wodą z głównej, cuchnącej trupem rzeki . Napić się z tego nie idzie, bo flaki rozrywa.

Wszystko wtórne, bo powstałe z reakcji oraz pragnienia dorównania zwalczanemu na łamach wrogowi. Szata graficzna, działy tematyczne – zupełnie, jakby taki Newsweek zjadł kamień filozoficzny na śniadanie. My o winie, oni o piwie, oni o samochodach hybrydowych, my o hybrydach samochodu i paralotni, ci o filmie „Ida” my dla odmiany o filmie „Ida”, oni na okładce dają Palikota w trumnie, nas brzydzą asocjacje funeralne i dajemy faceta z trzema cyckami. I tak to się kręci. Oni mają Czuchnowskiego, my anty Czuchnowskiego. My kręcimy karuzelą „Wpolityce” głupi Lis ma swoją „parówkę” Licytacja trwa, a publika ziewa. Nakład spada, to trzeba podkręcić emocje! A może złagodzić ton i trafić do centrowego ( to ci dopiero!) czytelnika? I tak źle i tak niedobrze. Migrena i księżyc nad Warszawą.

Wytwórnia Fogga, co widać po repertuarze, ciśnięta przez UB i cenzurę, z biegiem lat upadała w ludowość i akordeony grały aż huczało. Was ciśnie spadek zysków, ale reakcja jest podobna. Coraz prościej, łatwiej, z większym przytupem! A efektów nie ma. Co z tego, że Newsweek czy Polityka są jeszcze żałośniejsze? Nawet nie mam zamiaru tego porównywać. Czy w Polsce nie ma miejsca na interesujący, w miarę obiektywny tygodnik traktujący o polityce, także międzynarodowej z aspiracjami wyższymi niż czytadło na podróż koleją czy autobusem?


To są pytania retoryczne, na które nie oczekuję odpowiedzi. Nie macie Fogga, ale czy koniecznie musicie grać, jak ten przysłowiowy „Cajmer po północy”? I uważajcie, by się wam nie zalągł w redakcji, jakiś całkiem nowy i „nasz” Rem – niekoniecznie Jan.

niedziela, 1 lutego 2015

Kandydaci na Prezydenta, jako "horror story" Część druga

Kończąc moje niegodne wygłupy, dzisiaj prezentuję kandydatów lewicy w kupie, oraz Panów Jarubasa i Brauna, jako popremierowe mini recenzje. Zapraszam cierpliwych zwolenników horroru:

Lewicowy kwartet, czyli... Ogórek, Palikot, Kalisz, Grodzka... do kupy  - Czwórka znajomych jedzie w lutym nad jezioro, by zażyć odpoczynku w opustoszałym o tej porze roku prowincjonalnym ośrodku wypoczynkowym. Początkowo wydają się zgraną paczką i nawet śpiewają wspólnie zetempowskie piosenki, podczas gdy za oknami auta przelatują smętne krajobrazy rozmokłej polskiej zimy. Szybko zauważamy, że każdy z uczestników wyprawy skrywa jakąś tajemnicę. Tłuścioszek, który powinien być zabawny, a zabawny nie jest, wiezie nad jezioro urnę z prochami, ale nie są to ludzkie prochy, a produkt spalania jakichś tajemniczych dziewiętnastowiecznych ksiąg. Czy jest magiem, ukrytym w przebraniu hipstera-alfonsa? Czy starsza pani o niebanalnej urodzie jest kobietą, skoro podczas postoju na stacji benzynowej korzysta z męskiej toalety? Czy mężczyzna o rozwichrzonej fryzurze, naprawdę jest łowcą aligatorów, który sądzi, że kogokolwiek nabierze na powtarzane w kółko historyjki o swoich przygodach, skoro nie wie nawet, że aligatory nie występują masowo w Polsce? Auto prowadzi urocza, milcząca blondynka, która domyśliła się już, że występuje w horrorze i jako blondynka, ma największe szanse, by zginąć, jako pierwsza.
Na miejscu okazuje się, że obiecane luksusowe domki, toną w błocie. Kłódki są zardzewiałe, pomost zmurszały, a wszędzie widoczne ślady, wskazują na obecność wilków, niedźwiedzi, bosego człowieka i ohydnych bobrów. Pomimo tak zniechęcających początków, nasi bohaterowie po krótkiej kłótni zostają na miejscu. Decyzja przychodzi im tym łatwiej, że któreś z nich chytrze zepsuło samochód, telefony nie działają, zapada zmierzch, a do najbliższej osady jest dziesięć kilometrów przez nadbrzeżne błota i szuwary.
Tłuścioszek ciągle narzeka, że na wyprawę namówił go sam diabeł, ale milknie widząc za szybą rogaty łeb kozła. Zwichrzony na głowie, próbuje znaleźć po ciemku jakiegoś skrzywdzonego przez państwo, albo kler - rybaka, ale nie znajduje i tylko nabija sobie guza, gdy nie wiedzieć po co, włazi pod pomost. Atmosfera grozy narasta. Wilgotne bierwiona dymią w kominku. Ponura starsza pani ciągle poprawia sobie piersi, w wyniku czego można odnieść wrażenie, że ma ich pięć, albo sześć sztuk. Dotychczas milcząca blondynka, chcąc rozładować napięcie, wynikające z tego, że w domku są tylko dwa łóżka, zaczyna nerwowo szczebiotać.  Zmierzwiony nie chce dzielić łoża z tłuścioszkiem, twierdząc, że ma to już za sobą i wie, jak ten rozpycha się i kopie. Nikt nie chce też spać z panią o sześciu cyckach. Wszyscy patrzą łakomym okiem na blondynkę, ale ta ma ich w nosie i wybiega na dwór wprost w łapy domniemanych potworów.  Napięcie opada i zaczyna się ostre picie, po którym naszym bohaterom jest już wszystko jedno, kto z kim śpi. Pragną tylko doczekać świtu, ale już o dziewiętnastej trzydzieści wszyscy są martwi, gdy zamknięte na haczyk drzwi forsuje banda kanibali o trudnych do ustalenia poglądach politycznych.
Tymczasem blondynka, której zgon przedwcześnie uczczono toastem, ucieka po cienkiej tafli lodu przez jezioro. Daleko za jej plecami płonie domek kampingowy, oświetlając na różowo jej niepewne kroki po łamiącym się lodzie. Zbawczy brzeg jest blisko, gdy cienki lód pryska rozbity od spodu przez łeb ogromnego aligatora. W ostatniej chwili przerażona bohaterka widzi rozwartą paszczę potwornego gada. Potem jest tylko klaps i następuje z niecierpliwością oczekiwany przez znużonych widzów, poprzedzający prawdziwą listę płac, napis: THE END, co jakiś dobrodziej przetłumaczył dla mniej obytych widzów, jako: KONIEC.
Adam Jarubas –Podupadła wytwórnia filmowa, która raz na kilka lat, próbuje zwabić widzów do kin, kolejną opowieścią  o mumii, i tym razem kieruje swój przekaz do bliżej nieokreślonej widowni, co nie wróży jakiegoś osobliwego sukcesu. Już sam zawiązujący akcję pomysł, że stara, dobrze nam znana mumia, przechodzi na emeryturę, jest dziwny, a zastąpienie jej „młodą mumią” wydaje się nadużyciem.  Autorzy filmu nie zauważają, że nazywanie mumii – młodą, jest oksymoronem. I cóż ta mumia porabia przez dziewięćdziesiąt sześć minut projekcji. Pierwsza odpowiedź, jaka nasuwa się po obejrzeniu filmu brzmi: - Ta mumia nic nie porabia! Gdy wdaje się w rozmowy z drugoplanowymi postaciami, uporczywie podważa ideał mumiowatości, argumentując, że nie każdy, z kogo wypruto flaki, zamiast nich natkano słomy czy siana, zaszyto, nasmarowano balsamami i od stóp do głów owinięto bandażem, koniecznie musi być mumią. A czym, że spytam, ptaszkiem?
Grzegorz Braun –Film niskobudżetowy. Na ekranie niewiele widać. To, że mamy do czynienia z horrorem wynika z zapewnień pochodzących z przesterowanej ścieżki dźwiękowej, oraz z tego, że akcja rozgrywa się w ciemności. Są jednak krytycy, którzy wysoko cenią to niedorobione dzieło, nazywając je: ironicznym. Jeszcze inni, z całą powagą twierdzą, że nie jest to żaden horror, tylko film ukazujący trudne życie bohaterskiego strażaka. Moim zdaniem to bujda. Oglądałem dwa razy i nie zauważyłem, ani pożaru, ani nawet błysku chromowanej końcówki sikawki.