czwartek, 28 marca 2013

Obrazki sportowe. Gol pod jasnym niebem


Słońce stoi już całkiem wysoko na czystym lipcowym niebie. Na błoniu, gdzie wczoraj zawzięcie rywalizowano w biegach i przeciąganiu liny trwają dziwne manewry. Widzimy łysego, wysokiego mężczyznę, zdobnego w sięgającą piersi czarną brodę. 

Kroczy dumnie w asyście trzech młodzieńców, którzy są niczym trzech giermków ze średniowiecznej ryciny, tyle, że niosą za nim, miast miecza, tarczy i szyszaka, pomalowane w biało - czerwone pasy, starannie przycięte paliki, drewniany młot i nawinięty na  listwę kłąb szpagatu.

Mężczyzna zdjął marynarkę i paraduje w starannie zapiętej jasnej kamizelce.  Chłopcy zawinęli rękawy białych koszul. Zatrzymali się. Kroczący wskazuje punkt na murawie i drugi kołek zostaje wbity w ziemię do wysokości trzeciego czerwonego pasa. Najmłodszy, jasnowłosy młodzian naciąga i zawiązuje szpagat, który rozwijał idąc. 

Ruszają dalej. Przewodnik odmierza kolejne czterdzieści kroków.

Przechodnie spacerujący żwirową alejką, w długim cieniu rozłożystych klonów zatrzymują się i wymieniają uwagi na temat tych osobliwych działań. Małżeństwo z dwoma roześmianymi czarnowłosymi córkami, poważny pan z rolką gazety w ozdobionej sygnetem trójpalcej dłoni, otyła służąca z koszykiem i foksterier ostrzyżony wedle najnowszej mody dla uzupełnienia obrazka. To on tak wesoło szczeka.

- Moje uszanowanie! Nie, ja też nie mam pojęcia. Tak, to zlot Sokoła. Widzą państwo, ta młodzież… nowinki. Mam wrażenie, że wytyczają plac do gry… Niech szanowna pani zważa na słońce… parasolka…ale ten sport… rywalizacja…Ba, Anglicy… A pani Morawska wczoraj…

Oddalam się nie chcąc ściagnąć na siebie odium człowieka ciekawskiego, tym bardziej, że doskonale wiem co się dzieje. Jest sobota czternastego lipca, Roku Pańskiego 1894. Lwów. Zlot kół Sokolich z całej Galicji.

Za trzy godziny, na właśnie wytyczanym boisku rozegrany zostanie pierwszy zapamiętany przez potomnych mecz futbolowy na terenie dawnej, akurat nieistniejącej wówczas Polski.

Lwów  zagra z Krakowem. Goście wybiegną na boisko w granatowych spodenkach, a gospodarze w popielatych. Obydwie drużyny założą białe koszulki. Obuwie dowolne, ale raczej sportowe.

Zasady gry są proste, acz nieco mgliste. Wiadomo, że nie wolno uderzać piłki rękoma i że należy wbić ją pomiędzy słupki bramki przeciwnika. Brak poprzeczki nie jest problemem. Poprzeczką jest zasięg rąk bramkarza. Linie boczne i końcowe, co widzieliśmy, wytyczono przy pomocy palików i sznurka. Czas gry zaginął w mętnych tłumaczeniach pewnego Anglika, który wielbił odwzajemnioną miłością lwowskie szynki.

Ruszamy! Sznurek jako linia ograniczająca pole gry okazuje się dobrym pomysłem, ponieważ publiczność szczelnym kordonem otacza boisko już na kwadrans przed meczem, najwyraźniej zaciekawiona nową sportową atrakcją.

Zawodnicy rozgrzewają się do walki, kopiąc dwie piłki.  Jedną, przywiezioną z samego Wiednia i drugą, nieco większą, którą uszył  miejscowy rymarz – Pan Izaak Sztolc.

Pan Maciej, ten którego widzieliśmy podczas wytyczania pola boiska, pełni dzisiaj rolę rozjemcy. Przed meczem przypomina graczom zasady współzawodnictwa i wbrew obiekcjom niektórych, co kłótliwszych piłkarzy zezwala bramkarzom na odbijanie piłki rękoma. Ustalono na poczekaniu, że bramkarze dla odróżnienia od graczy pola, zagrają w czapkach Sokoła.

Wśród publiczności poruszenie!

Oto zażywny, bywały w świecie kupiec z Tarnowa tubalnym głosem opowiada, że w Anglii ginie wielu kibiców trafianych piłkami w czasie meczów. W jego przemowie wyróżniają się osobliwe zwroty, jak na przykład : „masakra w Manchesterze” „mózg na trawie” „niewinne chłopię utłuczone w wózku”

Pani z pieskiem zauważa, że futbol to wymysł anarchistów i dodaje, że ci chcą wymordować porządnych obywateli. Ktoś głośno dziwi się Cesarzowi  pozwalającemu na takie publiczne ekscesy. Jego głos ginie w tumulcie.

Rozpoczyna się mecz.

Zaczynają piłkarze z  Krakowa, korzystając z należnego gościom przywileju. Konrad Biela wykopuje piłkę na środek boiska. Zawodnicy zawzięcie o nią walczą. W tumulcie, pyle, fruwających kępkach trawy, jeden z lwowiaków kopie na aut. Piłka przelatuje nad głowami widzów i odbija się od drzewa. Pięcioletni malec, odziany w marynarski mundurek odnosi ją na boisko.


Kraków w natarciu. Podanie pod bramkę i Antek Chaber staje przed szansą zapisania się w historii polskiej piłki nożnej. Niestety, jego mocny strzał minimalnie mija słupek bramki. Trafiony piłką w kolana kibic bynajmniej nie pada jak rażony gromem, a nawet śmieje się głośno i macha ręką.

Lwów wykopuje piłkę. Tumult na środku boiska. Dwaj gracze w ferworze walki zderzają się i rozjemca na chwilę przerywa grę.

Wznawia rozgrywkę, rzucając piłkę wysoko w górę. Słońce przez moment walczy o uwagę zgromadzonych z prostą skórzaną kulą, oślepiając patrzących. Lecz nie Słońce, niegdysiejszy Bóg całych pokoleń, budzi teraz zainteresowanie tłumu.

Kurchner przejmuje piłkę. Kraków naciera całą drużyną. Strzał! Bramkarz pomny pouczenia, że nie powinien łapać piłki, odbija ją wprost przed siebie. Dobitka. Piłka trafia w słupek. Kibice wiwatują, ale trafianie w słupek, jak się okazuje, nie jest celem gry. Słupek się przechyla. Bramkarz Lwowa poprawia, stawiając słupek do pionu. Ta sytuacja nie ma żadnych bezsensownych konsekwencji, ponieważ Zygmunt Freud ma co prawa trzydzieści osiem lat, ale jeszcze nie zdążył rozwinąć się w autorytet. 

Szósta minuta gry. Kontra Lwowa! Piłka koziołkując mija  przepychających się graczy i gdy przytomnym obserwatorom wydaje się, że zmierza pod nogi bramkarza teamu gości, na szaleńczy sprint decyduje się Włodek Chomicki. Bramkarz Krakowa oślepiony słońcem próbuje interweniować ale Lwowiak jest szybszy i szpicem buta trafia piłkę, która mija nogi bramkarza i wtacza się do bramki.

Gol!!!

Tak pada pierwsza bramka w oficjalnej historii polskiej piłki nożnej. Mecz jest skończony. Po sześciu minutach gry - Lwów tryumfuje!

Gra skończona ale piłkarze dalej się bawią. Popisują się strzałami na bramkę. Odważniejsi widzowie zawijają nogawki spodni i także próbują swoich sił. Festyn trwa do momentu gdy gong wzywa Sokoły do namiotów - Na obiad. Po południu zaplanowane są pokazy gimnastyczne. Piłkarze nie wiedząc w jak ważnych zawodach uczestniczyli, schodzą z placu.

Jeszcze  po murawie biegają malcy kopiący wyimaginowaną piłkę. Jeden z nich w ataku niepohamowanego śmiechu turla się po murawie. Interweniuje mama. Publiczność się rozchodzi.

Ogólna opinia jest taka, że gra w piłkę kopaną nogami to nic strasznego.

Czternasty lipca 1894 roku. Ze Lwowa, w przedzień rocznicy bitwy grunwaldzkiej, pisał dla państwa Jacek Jarecki.



xxx

1. Zamieszczone zdjęcie nie ma nic wspólnego z opisanym powyżej meczem.
2. Tekstem źródłowym jest książka Józefa Hałysa "Polska piłka nożna" Stamtąd autor zaczerpnął datę meczu, opis strojów oraz imię i nazwisko strzelca pierwszego gola.

piątek, 22 marca 2013

Nędza


Nie jestem zbyt wybredny. Najem się polewką czy smażonymi ziemniakami, nie dla mnie różne tam majonezy. Książkę przeczytam, film w kinie brzuszkowym obejrzę. Jak jest mecz to kibicuję. Jak nie ma meczu, nie kibicuję. Prosty ze mnie chłop, ale mam też swoje narowy. Nie cierpię na przykład, sprzedawców ideologicznej nędzy.

Jak działa i jaki ma pysk demokracja widzi chyba każdy przytomniejszy od żaby. Nie żebym miał coś do żab – tak sobie napisałem. W związku z tym pojawiają się co jakiś czas ludzie, którzy chcą jakoś ten pysk demokracji uszminkować, podmalować, upiększyć. Już to przez procedury czy zabezpieczenia antykorupcyjne, już to przez zmianę ordynacji wyborczej. 

Dosłownie, podpieranie trupa kijem. Współczesna demokracja nie jest nawet potworem Frankensteina, który jednak charakteryzował się jakąś dziarskością, a w filmach wyrażał nawet swoje uczucia. Proste uczucia, okraszone mimiką Borysa Karloffa, ale to zawsze coś. 

Demokracja nie ma uczuć i w ogóle nie jest dziarska, ponieważ gnije i śmierdzi.

Teraz podsuwa się ludowi tak zwane JOW –y. Jak raz, po śmierci ich najdzielniejszego orędownika, prof. Przystawy. Oto piosenkarz wraz ze sprytnym związkowcem zawodowym podsuwają nam panaceum na bolączki demokracji. Pięknie! Wtykają w gnijące trupie usteczka tabletkę aspiryny i każą nam sądzić, że truposz ożyje! Ba, że zatańczy i być może zaśpiewa. A, figa z makiem!

Zasadniczo, ludzie chcą żyć. 

Poza politycznymi maniakami, niewielu obchodzi ordynacja czy problemy partii politycznych. Doskonale rozumieją, że polityczna gadanina nie przekłada się na ich codzienne sprawy. W związku z tym nie da się zaprogramować ruchu społecznego wzorem 1980 roku. Można się dowolnie nazywać, nadymać i unosić medialnie, ale inicjatorzy zawsze będą „onymi” ponieważ to są tylko podrygi elit.

Z podobnych względów kryzys przeżywają istniejące realnie partie polityczne. Co jakiś czas rozpoczyna się debata, jak uaktywnić milczące 50 procent potencjalnych wyborców. To zabawne. Przecież nawet w 1989 roku nie głosowało prawie 40 procent uprawnionych. 
To jakoś nie dało elitom do myślenia. Co, cholera, da - Krew na ulicach?

Nieprawdopodobna nędza przekazu i kompletny brak komunikacji pomiędzy milczącymi politycznie ludźmi a elitami jest faktem. Na każdym poziomie. Od poziomu gminy aż do poziomu pałacu prezydenckiego. To bardzo źle nam wszystkim wróży. 

Co mają ambicje politycznych liderów do realnego świata? A, że mało swojskiej, polskiej opresji, to jeszcze tkwimy w europejskim kokonie. Jezus Maria!

Ktoś słusznie odpowie, że zawsze tak było, że od tysięcy lat, dziesięć – dwadzieścia procent żyło, a reszta była poganiana batem. Tyle tylko, że nigdy deklaracje tak dalece nie mijały się z bezczelną rzeczywistością jak obecnie. Nigdy też aspiracje poganianych nie były podniesione tak wysoko i nigdy nie miały tak miernych szans na ich realizację.

Jest 22.03.2013. W składzie opału ludzie kupują węgiel na worki. Liczą, wywracając portfele na ręby. 70 kilogramów, dwa worki. No nie, trzeba się wrócić i odsypać dziesięć. A w nocy zapowiadają minus piętnaście. Niech pan powie, ile to jeszcze potrwa? Arabski ambasadorem w Madrycie? Tak. Sobota, niedziela, poniedziałek. Starczy. K…a zapomniałem o piątku, dzisiaj jest piątek. A Brudziński w TV. A co tam panie z niepokornymi dziennikarzami? Zima ich nie zaskoczyła, wiosną? Każdemu co mu się należy! Niech pan mi pożyczy dwie dychy. Odpracuję!

Jechałem wczoraj autem i słuchałem poznańskiego Radia Merkury. Bywa i tak. pomiędzy blokami reklamowymi trafiłem na wywiad z panem Krukiem, słynnym przedsiębiorcą, szefem wielkopolskich przedsiębiorców, który wybierał się właśnie na obrady komisji trójstronnej. Tak zrozumiałem. Wybierał się by dyskutować z przedstawicielami związków zawodowych w kwestii uelastycznienia czasu pracy. Tak zrozumiałem. Osobiście niewiele mnie to obchodzi, ale mam czujne ucho. Oto facet, który ma za kilka godzin zasiąść do stołu by negocjować, opowiada w radio, że jeśli związkowcy się nie zgodzą, za dwa lata ci, których niby to bronią, będą ich wieszać na latarniach.

To jest właśnie prawdziwa nędza! Nie człowiek, któremu zabrakło 8 złotych, przez co zmuszony jest usypywać z worka węgiel, tylko milionowy dureń, ględzący w radio o samosądach.

Mili moi, to jest właśnie koniec zakichanej demokracji. Piekielnie kosztownej ułudy. Współczesna szlachta, polityczno – urzędniczo – prawnicza, tym się różni od starodawnego, przebrzmiałego rycerstwa, że nie ma żadnych poważnych obowiązków poza realizacją fikcyjnego, wziętego z rzyci, prawa do zarządzania majątkiem i życiem całkiem realnych ludzi.
Polskich obywateli.

Jaka potworna nędza!

Dosłownie - Trup popychany kijem. W niewiadomym kierunku. Tragicy śpiewają o wiośnie uwalanej krwią, ale jakim cudem tak nędzne media wykreują nowego Jakuba Szelę? - A ponieważ bez tego, nic, pozostaje kupowanie węgla w workach i politycznych kociambrów w workach, a w końcu samych worków i sznurka.
Demokracja to władza ludu. 

O cholera!



poniedziałek, 11 marca 2013

Humor na wagę


Oczywistym jest, że obecnie, sprzedawanie humoru na wagę jest najbardziej opłacalne, ponieważ, im cięższy dowcip autora tym większy zysk. Wnioskuję z tego, że naszym rodzimym kabareciarzom i autorom komedii filmowych żyje się jak najlepiej.

Próbkę jakości tego osobliwego towaru mogłem posmakować przy okazji awanturki o występ kabaretu „Limo” w TVP. Zesłany na miejsce kaźni przez linkującego twittersyna obejrzałem ten program w necie. 

Poczytałem komentarze i nawet podyskutowałem na twitterze, gdzie, jak to zwykle bywa, oberwałem od obydwu stron sporu.
Z jednej, jako ponury katolik, z drugiej zaś za brak czujności, pryncypialności, oraz tradycyjnie - Za lewackość!

Tym drugim odpowiadałem, że nic mnie nie obchodzi, kto gdzie tam coś wygaduje, i że raczej, moi prawicowi krytycy powinni się cieszyć, że teksty tego kabaretu są tak wtórne, nieśmieszne i nędzne.

Przecież cały ten skecz to rozproszony plagiat. Brak w nim ksztyny oryginalności. Wszystkie "limate" koncepty są wtórne. 
Zebrane, nomen omen, do kupy, i podane w takiej formie mogą bawić tylko gamonia. Niech się gamoń bawi!

Zaznaczam, że humor obrazoburczy ma we mnie wdzięcznego odbiorcę tylko wtedy, gdy jest przełamany autoironią. Dobrym, ponieważ szerzej znanym przykładem, są zjadliwości produkowane w dawnych (starodawnych ) czasach przez grupę Monty Pythona.

Roi się tam od antyreligijnych dowcipasów, które w swoim czasie budziły gwałtowny sprzeciw. Moim zdaniem bezzasadny, ponieważ są te skecze  przykładem dobrej, kabaretowej metody. Nie ma tam okładania wyśmiewanego, pałką po łbie. 

Autoironia głupku!

Pamiętacie skecz o katolickiej rozrodczości  w „Sensie Życia”? Wystarczyła dwu zdaniowa pointa w wykonaniu protestanckiego małżeństwa.

Mąż – Ach ci katolicy, co stosunek to dziecko!

Żona – To zupełnie jak u nas, mamy dwoje dzieci!

To jest, na prostym przykładzie „przełamanie” o którym piszę. Z nim, skecz jest zabawny. Bez niego byłby męczącą, choć zgrabnie wyśpiewaną i zatańczoną, antykatolicką agitką. Nasi twórcy zdają się tego nie rozumieć.

Co jakiś czas można przeczytać albo usłyszeć, że jakiś film czy grupa kabareciarzy jest polskim Monty Pythonem. Wtedy, od tak polecanego produktu, uciekam z krzykiem.

Proszę mnie dobrze zrozumieć!

Jestem o sto tysięcy kilometrów od jakiejkolwiek cenzury. Śmieszą mnie za to durni posłowie robiący nieintencjonalnie reklamę tak marnej twórczości. Trzeba mieć oczy dookoła dupy, by robić "giewałt" z powodu jakiegoś „Limo”

W ogóle ich nie rozumiem, podobnie jak tych, którzy dadzą się pokroić w obronie tak nędznego szmelcesu.

Wedle mnie wychodzi na to, że najzabawniejsze są reakcje na tak marną aferkę, dmuchaną przez chłopaków z GWybola. Dopiero na bazie tych reakcji mógłby powstać zabawny skecz.

Nędzny jest kabaret , podobnie nędzny jest polski film.

Od lat słyszymy śpiewkę, że to z powodu braku funduszy.
Nie, mili moi – powodem są ch….e dialogi, a szerzej, tak zwana warstwa literacka. Gdyby przerobić „toto” na kino nieme, z tablicami napisów, może zęby przestałyby mnie boleć, gdy przypadkiem trafię na nasz rodzimy wytwór.

Niestety, nie ma lekko i rodzynki nie zmienią smaku zakalcowatego ciasta.
Nie mamy w kinie polskiej komedii, kryminału, horroru, fantastyki, filmu historycznego. Krótko pisząc – Jesteśmy w  d..ie!

Powstają za to przedziwne gnioty w rodzaju filmu o „odsieczy wiedeńskiej”, który to film mógłby być sprzedawany w aptekach jako środek na bezsenność. Niezawodny, bez recepty!
Ponoć zrobiono tę kupę za 40 baniek. Chyba na zasadzie przekręconego „Quo Vadis”

Kilka lat temu czytałem wywiad z naszym czołowym polskim reżyserem, w którym wywiadowca zapytał „z głupia frant”, czy raczy rozrysowywać poszczególne sceny, tak jak to czynią zespoły rysowników pod nadzorem mistrzów kina, albo sami mistrzowie?

Odpowiedź brzmiała, że to dłubanina i głupota, wobec autorskiej wizji.
Bywa i tak. 
Tylko dlaczego odcinek przeciętnego komediowego serialu, w rodzaju „Jim wie lepiej” bawi mnie lepiej niż cały polski sezon komedii?

Może te Hamerykany lubią widza i swoich bohaterów?

… - Przychodzi papież do lekarza z babą na głowie…

Cholera! Ujemna temperatura ma swoją bezwzględną miarę, a głupota swobodnie harcuje poniżej minus 666 Celsjusza!






czwartek, 7 marca 2013

Jak przewrócić Tuska?

Hmmm...



Właśnie tak - Na Piekielnicy!


Poniżej rada, jak pokonać medialne kurwy, którym wydaje się, że są niedościgłe i zawsze będą żreć...



Dobranoc!