czwartek, 31 maja 2012

Pierwszy dom - 4 / Zabawy z bronią /

Arsenał.



W zasadzie rolę pistoletu czy karabinu mógł odgrywać odpowiednio dobrany patyk, zgodnie ze starodawną zasadą "Jak Pan Bóg dopuści to z kija wypuści" lecz ambicją każdego z nas, malców, było posiadanie własnego arsenału dostosowanego do charakteru rozmaitych "zabaw z bronią"
Gdy ktoś był na przykład posiadaczem pepeszki i hełmofonu, liderował jako Janek z załogi, wiadomego czołgu, ale jako rewolwerowiec czy Indianin wyglądał po prostu głupio.

Nasze uzbrojenie kupowane w sklepach zabawkarskich albo na odpustowych straganach domagało się uporządkowanej hierarchii jakościowej.

Nie była nią celność czy zasięg, ponieważ strzelaliśmy "gębowo" Ważna była donośność głosu. Przydawała się też prawidłowa wymowa "rrrr"

Heroizm snajpera zaczajonego w cuchnącym śmietniku, wśród paskudnych, rojących się much, tracił na znaczeniu, gdy zamiast "tratatatata" albo "drrrrrr" potrafił zdobyć się na nędzne "tłatałatłata"

Pamiętam takiego jakiegoś, bardzo niskiego Januszka z drugiej klatki i jego charakterystyczne "pyłdziu... pyłdziu"

Wracając do jakości uzbrojenia.
Ważny był realizm odtworzenia, a najważniejszą jego cechą był dla nas jej ciężar. Owszem, nie szczędziliśmy krytyki rewolwerowi w którym nie kręcił się bębenek, ale wystarczyło, że był stalowy i ciężki, by budzić powszechne uznanie. Lekkie, plastikowe sztuki były dobre dla maluchów. Poważny sześciolatek, jeśli nie posiadał odpowiedniej giwery, zawsze mógł sobie taką zmajstrować, choćby zbijając automat z listewek wydartych z połamanych skrzynek po owocach często walających się na zapleczu osiedlowego warzywniaka.

Nic dziwnego, że powszechny zachwyt budził "sten" z poziomym magazynkiem, własność chłopaka z sąsiedniego bloku wykonany w kopalnianym warsztacie przez jego tatę. Ta ciężka, nieporęczna makieta z nieruchomym cynglem, dosłownie śniła mi się po nocach. Jedynym, który nie podzielał mojego i reszty dzieciaków zachwytu był jej właściciel, który chętnie by się "machnął" ale bał się lania, jakim ciągle straszył go jego solenny, sumiasty ojciec. Trzeba było zadowolić się pożyczaniem na chwilę, w trakcie zabawy.

Pamiętam siebie, leżącego w ostrej, rozgrzanej trawie. Łażą po mnie mrówki, mnie to nie zniechęca. Obowiązek przede wszystkim! Poniżej, szosą przejeżdżają z rzadka samochody, ale ja czekam na kolumnę ochraniającą niemieckiego dowódcę.

Najpierw załatwię motocyklistów - Kombinuję.

Trawa pachnie latem, a pożyczony "sten" oliwą, maszynami, skrzepami spawów, warsztatem i cieniem farby olejnej. Rozgrzany do niemożliwości parzy dłonie a Niemców jak nie było, tak i nie ma. W końcu pojawia się wędkarz na "Komarku", wracający znad Warty. Starannie celuję, a następnie, uważając by nie zerwać strzału, naciskam delikatnie nieruchomy spust.

Mój prywatny arsenał był dość pokaźny. Na jego najniżej półce leżały trzy "plastiki" Jeden był tak obciachowy, że w ogóle nie wynosiłem go z domu. Nie był podobny do żadnej prawdziwej broni. Jego lufa rozszerzała się, ponieważ strzelało się z niego piłeczkami do ping ponga. To znaczy, nawet i to nie. Gdy się celowało, piłeczka, sama z siebie, biorąc na świadka grawitację, wypadała z lufy. Okropność!

Drugi był repliką colta, ale nie dość, że był zwykłym "plastikiem" to na dodatek został zrobiony w kolorze niebieskawego mydła. Aby go wyleczyć z tak licznych wad, rozkręciłem to coś na części. Napchałem do kolby stalowych kulek, ziemi i papieru a potem pomalowałem go na czarno. Upaćkałem przy okazji, siebie i całą okolicę, a farba uparcie nie chciała trzymać się na lufie. Przy okazji zgubiłem sprężynkę od spustu i całą robotą diabli wzięli.

Trzecim ``plastikiem``była żółta pepeszka, która terkotała gdy kręciło się korbką umieszczoną nad charakterystyczny dla pepeszek magazynkiem. Wykonana była z najgorszego plastiku, czyli twardego ale beznadziejnie kruchego. Kaleczył. Pepeszkę wynosiłem na dwór i chętnie pożyczałem nieuzbrojonym kolegom.

Wyżej stały pistolety "Precyzja" Dostałem je od kogoś w prezencie na Boże Narodzenie Dwa, w komplecie z pasem, takim, jaki w filmach nosili rewolwerowcy. Jedna "precyzja" miała błękitną a druga czerwoną, plastikową okładzinę na kolbę.
To były niezłe pistolety. Metalowe i z trzaskającymi metalicznie, samopowtarzalnymi cynglami.

Zajęłyby wyższe miejsce w klasyfikacji, gdyby nie to, że były jakimś własnym projektem Spółdzielni Pracy "Precyzja" i nie przypominały żadnej realnej broni. To, że były ładne, okazało się zbyt marnym atutem.

Byłem też szczęśliwym posiadaczem dwóch korkowców-kapiszonowców. Małego, czarnego, poręcznego "browning" w którym kapiszony zakładało się pod kurek spustowy oraz "colta" zaopatrzonego w obracający się bębenek, do którego ładowało się naraz sześć kapiszonów. To dopiero była frajda

Ach, kapiszony moje ulubione! Kolorowe, okrągłe, wykonane z papieru i kryjące w wybrzuszeniach mikroskopijne ładunki prochowe. Kupowałem je w pudełeczkach po 50, 100 sztuk, albo w taśmach. Te drugie trzeba było dzielić nożyczkami na maleńkie kwadraciki. Huk nie oszałamiał ale pięknie pachniało prochem.

Korki były drogie i trudno dostępne. Kupowało się je głównie na odpustowych straganach, w szarych pudełeczkach po 10 albo 25 sztuk. Dorośli niechętnie patrzyli na strzelanie korkami.

Bywało, że postrzelałem pod nadzorem, ale co to za przyjemność, strzelać na balkonie i do tego pod nadzorem, słysząc narzekania babci, zupełnie nieadekwatne do zagrożenia.

Patrząc z perspektywy trochę mniej się dziwię babcinemu przeczuleniu na punkcie, nawet tak marnych materiałów wybuchowych. W czasie wojny, podczas gdy dziadek po kampanii wrześniowej przesiadywał w obozie jenieckim na terenie Rzeszy, babcia szarpała się z życiem w Warszawie, mając pod opieką mojego, małego wówczas, ojca. Tam dopiero "odchodziły" zabawy!

Ekipa malców wyszperała dojście do jakiegoś magazynu na Cytadeli z którego wykradała rozmaite zabawki, w rodzaju kostek materiałów wybuchowych.
Na dodatek, najmniejsze, zupełnie niewinne dziewczynki ponoć wynosiły te dynamity w majtkach!

Nigdy by się dorośli nie dowiedzieli o tych szalonych "azardach" ale pewnego dnia babcia wybrała się z siostrą na wieś, do znajomych po wałówkę.
Coś im przeszkodziło w opuszczeniu Stolicy. Wróciły do domu, a w kuchni na podłodze trwała akurat bitwa morska.

Mój tata, jego przyjaciel Tadek ( synalek kumy )- Chłopak z piekła rodem. Maleńka wówczas Basia, która później zostanie moją chrzestną i inne sąsiedzkie dzieciaki ciągały na sznurkach blachy służące przeważnie do pieczenia ciast.

Na blachach dzielne załogi, złożone z ołowianych żołnierzyków i jasne płomienie z palących się kostek dynamitu.

Każdy, przytomnym będąc, by się chyba nieco wystraszył, co?

Przywołany na pomoc pan Gienio ocenił, że w kuchni było dość materiału by wywalić w powietrze pół kamienicy. Po prawdzie kamienicę i tak wysadzili po Powstaniu, PT Niemcy, ale chociaż bez lokatorów.

Wiele w tym było szczęścia, tym bardziej, że kilka dni później nadgorliwy wartownik zastrzelił pięciolatka z innej bandy, buszującego tamże w poszukiwaniu czegoś fajnego do zabawy.

Opowiadano mi to, chyba ku przestrodze, ale podejrzewam, że wyciągałem z opowieści całkiem opaczne wnioski. Kupiłem od starszego chłopaka trzy czy cztery korki. Polazłem do kryjówki w krzaku dzikiej róży. Tam obrałem korki i zdetonowałem wszystkie naraz na płaskim kamieniu. Bum!

Piętą achillesową kapiszonowców i w ogóle większości ówczesnych zabawek militarnych była niska jakość sprężyn, które po oddaniu kilkuset strzałów traciły impet albo ku rozpaczy właściciela zrywały się całkowicie.

Taki los spotkał moją ulubioną dwururkę. Była piękna! Łamana, z drewnianą lakierowaną kolbą. Niestety psuła się a rusznikarskie zdolności taty i dziadka okazały się niewystarczające. Albo zakładane sprężyny były zbyt mocne i nie miałem dość sił by sam łamać dwururkę, albo rozciągały się i kapcaniały a strzelba łamała się sama.

W końcu została na stałe obwiązana czarną taśmą izolacyjną i jeszcze długo, znakomicie służyła na polu walki. Wątpiących w jej jakość oświecałem przykładem Old Wable`a z powieści o Winnetou, który celnie strzelał z karabinu związanego sznurkiem.

W moim arsenale była jeszcze jedna strzelba, którą dziadek po moich długich błaganiach i podchodach, przerobił na kuszę. O łuku, kuszy, procach, szabli i mieczach napiszę osobno. Czas sięgnąć do pamięci zabaw i przywołać choć cienie dawnych emocji.



​Zabawy z bronią palną.


Konin był wówczas młodym miastem. Jego nowa część powstawała rok po roku, na zapotrzebowanie rozwijającego się przemysłu. Powstawały kolejne blokowiska, w których osiedlali się ludzie z całej Polski, ściągający tu do pracy. Przeważnie, co zrozumiałe, byli młodzi, to i dzieciaków były całe chmary.

Wiadomo, że rozpiętość wiekowa dwu czy trzyletnia tworząc jakąś hierarchię do pewnego momentu nie przeszkadza we wspólnych zabawach.

Piętnastu czy dwudziestu rozbójników uganiających wokół bloku i ostrzeliwujących się wzajemnie z broni krótkiej czy długiej nie było niczym osobliwym. Zabawa w "wojnę" i wszystkie tej zabawy odmiany są trudne do opisania w sensie, kierujących nimi zasad.

Z grubsza, walczyły ze sobą dwie, albo trzy strony. Choć brak było zasad, co odróżniało ją choćby od zabawy w chowanego, cel był jasno określony. Była nim dobra zabawa na świeżym powietrzu, tak naprawdę toczona w imaginacji, wypełniona naradami, planami ataków i ucieczek. Przede wszystkim, by dobrze się bawić, należało się wczuć w sytuację.

Oto siedzę z kolegami w krzakach. Przed chwilą wysłaliśmy zwiadowcę, który teraz daje nam ręką znaki z piaskownicy, że wszystko w porządku. Piaskownica byłaby idealnym schronieniem zwiadowcy, gdyby nie matka z dwuletnim bobasem, który ( łajdak nie bobas ) złośliwie obsypuje przy pomocy szpadelka naszego zwiadowcę piaskiem.

Wrogów nie widać.

Dzisiaj jesteśmy polskimi partyzantami, a nasi przeciwnicy Niemcami, choć wedle nich, jest pewnie odwrotnie.

O,zauważyłem jednego Niemca, wyglądającego przez okienko z piwnicy. Znaczy się, że piwnica jest otwarta, co wróży kapitalną rozgrywkę. Jeśli wszyscy siedzą tam jak durnie, łatwo będzie ich osaczyć.

Ale mogą być też ukryci na skarpie i gdy ruszymy do ataku na piwnicę skoszą nas ogniem od lewej. Bezpieczniej będzie ruszyć wzdłuż bloku, pod osłoną krzaków, pod balkonami, a potem drogą okrężną, za blokiem numer sześć, w dół koło przedszkola i przez Kurów by zajść ich od tyłu.

Gorzej, że mogą siedzieć w śmietniku albo kryć się za Warszawą zaparkowaną przed blokiem. Taka sytuacja wymaga narady bojowej!
Te narady to dobry pretekst do puszczenia wodzy fantazji. Ktoś wspomina o wsparciu artyleryjskim, inny obawia się ostrzału z samolotów wroga.

Szczęście! Stara Grzankowska wyszła wynieść śmieci i wygania Niemców ze śmietnika. Uciekają za nasz blok, w związku z czym biegniemy za skarpę i ukryci przed ich wzrokiem zachodzimy ich od lewej. Nie rozumiem, po co wysłali swojego zwiadowcę do piwnicy?

Wyglądam ostrożnie z trawy nad półokrągłym krawężnikiem szutrowej drużki. Są w zasięgu ognia, od frontu ukryci za dziką różą, ale od naszej strony widoczni. Celuję z dwururki i strzelam!

- Mysza zabity! Drę się tryumfalnie.

Oni tymczasem już ukryci. Z krzaków odzywa się przepełniony boleścią głos: - Nie jestem zabity tylko ranny!

- A w co jesteś ranny?

- Dostałem w nogę.

- Jak to w nogę? Celowałem w brzuch!

- To nie wcelowałeś

Dopóki Niemcy siedzą w krzakach i są niewidoczni, chroni ich wyimaginowana zasłona. Aby odejść bezpiecznie muszą wycofać się i obiec obydwa bloki.

Nagle z klatki schodowej wybiega ten ich, siedzący dotychczas w piwnicy zwiadowca!

Pędzi z dzikim wrzaskiem ale jesteśmy czujni i strzelamy ze wszystkich luf. Chłopczyk otrzymuje śmiertelną dawkę ołowiu. Wypuszcza broń, rozkrzyżowuje ramiona i zataczając się z jękiem, zbacza z pełnej ostrych kamieni dróżki na trawnik, gdzie pada bardzo efektownie. Jeszcze charcząc, unosi się na łokciach by wreszcie skonać pod rachityczną akacją.

Szlachetnie pozwalamy wrogom na zabranie zabitego z pola walki. Wychodzą i taszczą nieżywca do swojej tymczasowej kryjówki.

Postąpiliśmy po rycersku i jesteśmy z tego dumni.

Na marginesie, przypominam sobie, że wszyscy chętnie ginęliśmy. Było w tej chwilowej śmierci coś pociągającego. Budzący podziw i sympatię kolegów wyczyn aktorski to jedno, a i poleżeć w trawie nie musząc przez chwilę angażować się w walkę to rzecz druga.

A gdzie nasz zwiadowca? W piaskownicy maluch stawia babki z piasku. Podnoszę się aby lepiej widzieć i wtedy dostaję kulkę. Padam efektownie acz nieco ryzykownie w tył i turlam się w dół łagodnej pochyłości.

- Zabity, zabity na śmierć! Drze się Niemiec - oszołom, z krzaków

Podbiegają koledzy. Dostałem w ramię! Bardzo boli - Szepcę. Bardzo boli!

- Dostał w ramię - Nic mu nie będzie! Wrzeszczą moi

- Celowałem w głowę

- Ale, ale nie wcelowałeś! Ha ha!

- Idźcie na pozycję - Mówię, a potem ostatkiem sił pytam, gdzie nasz zwiadowca?

- Żyje! Przedostał się do piwnicy - odpowiadają towarzysze broni.

I tak to się kręciło całymi godzinami a kończyło się przeważnie zbiorowym turlaniem po trawniku i zapaśniczymi wygłupami.

Gry wojenne nabierały szczególnej atrakcyjności gdy przenosiły się do piwnicy. Dopóki nie interweniowali dorośli czy nieruchawy stróż, rodziły się tam szczere emocje. Półmrok albo całkowita ciemność. Błyski latarek. Trzaskanie drzwiami i oczywiście wyłażenie przez szczytowe, korytarzowe okienko.

Zabawy w rewolwerowców, kowbojów i Indian niewiele się różniły od gier wojennych. Na przykład tylko jeden chłopak na osiedlu miał prawdziwy pióropusz. Ja miałem tylko jedno kolorowe piórko i wydzierganą na szydełku wielobarwną przepaskę. Rozciągała się i piórko wypadało. Zresztą, nie lubiłem być jakimś tam Indianinem.

Innym rodzajem zabawy było odgrywanie scen z filmów czy książek. To już wymagało zacięcia reżyserskiego i ciężko było dogadać się z aktorami co do obsady ról.
Będzie okazja by i o tym szerzej napisać. Dziecko bywa znakomitym, naturalnym aktorem.

Raz, przy okazji odtwarzania scen z filmów zebrałem z kolegami straszny opieprz. I to od mojego dziadka, który jako przedwojenny zawodowiec był nie tylko dla mnie, wysokim, w sprawach wojennych, autorytetem.

Dziadek, zastał nas, malców, w trakcie odgrywania znanej z jakiegoś filmu sceny rozstrzeliwania jeńców. Egzekucja odbywała się w szczycie bloku. Salwa nie padła, za to my padliśmy pod nawałą dziadkowego gniewu. Miałem się z pyszna, co pamiętam. Nie pamiętam za to czy byłem rozstrzeliwanym czy rozstrzeliwującym.

Najwyraźniej nie miało to zasadniczego znaczenia.

niedziela, 27 maja 2012

Pierwszy dom - 3 / Kapusta i mleko

Wracamy do piwnicy. Kapusta. W piwnicy stały trzy kamionkowe dzieże. Dwie potężne i jedna nieco mniejsza. Potężne służyły do przechowywania kiszonej kapusty domowej roboty. W mniejszej kiszono ogórki.
Była też, zawinięta w "śliski" papier szatkownica do krojenia kapuścianych łbów. Gilotyna, jak ją nazywałem.

Kapusta pochodziła z działki. Kapuściany dzień to było wielkie przedstawienie.
W małym mieszkanku na pierwszym piętrze królowała kapusta. Główki w torbach, siatkach i kartonach.

Sadzonki kapusty, podobnie jak wszystkie inne, przeznaczone na działkę wzrastały z nasion w cieple kuchni, na blatach parapetów i szafkach. To był czas, gdy babcia była ogrodniczką.
Zbierane na działce nasiona miały swoje miejsce w szufladzie kuchennego stołu. Papierowe zwitki ściągnięte gumkami, starannie opisane, by się na przykład maciejka z mejeranką nie pomyliły.

Pracowałem gdy kapusta rosła na działce, zbierając szkodniki - larwy bielinka kapustnika i wszelkie inne robactwo atakujące pięknie kształcące się główki. Zbierałem larwy i gąsienice do słoiczka, podobnie zresztą jak stonkę z ziemniaczanych radlin. Pracowałem wytrwale a dziadek wypłacał za standardowy słoiczek jakąś drobną sumę. Nie pamiętam ile, ale za gąsienice dostawałem więcej, z powodu “większej obrzydliwości” Wszyscy byli zadowoleni, ponieważ było to działanie bardzo ekologiczne. Jasne, że gdy dochodziło do plagi, w ruch szedł Azotoks czy inne chemiczne świństwo. Zebrane przeze mnie szkodniki były eksterminowane przy pomocy trucizny.

Kapusta urosła i w końcu trafiła do domu. Dziadek siadał na krześle w kuchni i szatkował kapustę jak sto diabłów, wprost do wielkiej emaliowanej misy. Babcia biegała z główkami, a ja miałem radochę, ponieważ, gdy kapusta trafiała do kamionkowego skarbca, deptałem ją skromnymi, wyszorowanymi stopkami.
Deptałem dzielnie, warstwa po warstwie, a mama wybierała niepotrzebne kapuściane soki metalowym garnuszkiem. Z dzieży wyłaziłem na rozłożony ręcznik i odpoczywałem, siadając na krzesełku.

Resztę soków dziadek wyciskał pięścią. Uważam, że większość skutecznej pracy, biorąc pod uwagę jego siłę i moją marną, wówczas, posturę, była po jego stronie. Cóż, dorośli rozdawali dzieciom okazje do zabawy.

Dzieło kończyło zamknięcie dzieży z kapustą wklęsłą, kamionkową przykrywką na której kładziono kilkukilowy kamień. Kapuściana woda delikatnie zakwitała na jego obrzeżach, za to, pod talerzem był sam osobliwy “cymes”

Ogórki kiszono podobnie, tyle, że bez szatkowania i udeptywania. Poza przyprawami, do dzieżki maszerował koper i czosnek wraz z łupinami. Kiszonych ogórków wówczas nie jadałem. Prawdę mówiąc - byłem niejadkiem.

Mlecznie. Nie chciałem jeść dań mlecznych, ale dorośli znając moje anglofilskie skłonności najzwyczajniejszą w świecie owsiankę przemianowali na porridge, wpierw przerabiając mój stosunek do owsianki w czasie wieczornego, głośnego czytania jakiejś angolskiej książczyny, której bohater na śniadanie opychał się owsianką. Zadziałało.

Pijałem też kakao, ale o dziwo, nie gustowałem w oryginalnym holenderskim Van Houten, które podsyłała mi chrzestna w przepięknych, zafoliowanych pudełkach, przedkładając nad nie jakieś podejrzane “instant” które kupowało się w papierowych torebkach po trzy złote, a które było ozdobione rysunkiem zadowolonego, nie wiedzieć z czego Murzyna.

Mleko kupowało się w szklanych, litrowych butlach bez etykiet. O zawartości tłuszczu informowała barwa aluminiowego zamknięcia. Nie był to ani kapsel, ani zakrętka. Ot, aluminiowa blaszka, maszynowo naciągana i ociskiwana na wylocie szyjki.
Standardowe mleko miało blaszkę o kolorze srebrnym, chude błękitną a tłuste żółtą.
Podobnie zamykano i oznaczano buteleczki ze śmietaną.

Jakością przerastało współczesne mlekopodobne wynalazki, ponieważ można je było przelać do słoika i zostawić “na zsiadłe”. Dzisiaj spotyka się ludzi, którzy nie znają smaku ani wyglądu prawdziwego, zsiadłego mleka. Owszem, można kupić, ale niewiele ma to wspólnego ze "zsiadłym", jakie pamiętam.

"Zsiadłe" gęstniało i szło do góry, podczas gdy na spodzie ujawniała się warstwa serwatki, którą, gdy się zlało do szklanki można było wypić osobno. Przeważnie aby uzyskać w miarę jednorodną konsystencję firlano mleko używając do tego drewnianego koziołka.

Na upały - Pierwsza rzecz w świecie! Słoik wyjęty z dna szafki, z chłodnego miejsca. A, przypominam sobie przy okazji, że lodówki w pierwszym domu się jeszcze nie dorobiliśmy. Były tylko mniej czy bardziej chłodne miejsca.

Aby zakończyć mleczne wspomnienia muszę się przyznać, że zbierałem te blaszki - kapsle nie kapsle. Myłem je starannie i chowałem do szufladki w szafie, stojącej w przedpokoju. Niestety, pomimo moich zabiegów ujawniał się w szufladzie, osobliwy, mleczny odorek.

Po co zbierałem kapsle?

A po to by je potem wyklepywać młoteczkiem i wygładzać odwróconą łyżeczka, a tak przygotowane były znakomite i użyteczne. Można je było wykorzystywać do zdobienia żołnierzyków, fortyfikacji, ale przede wszystkim, cięte, zwijane, krojone w gwiazdki, nawlekane na nitki, znakomicie nadawały się do robienia ozdób świątecznych.
Ozdabiały też moją kartonową zbroję.

sobota, 26 maja 2012

EURO 2012. Impreza Tysiąclecia

Poprzednim wydarzeniem klasy EURO 2012 był wedle naszych ściskaczy Zjazd Gnieźnieński. Odbył się niedaleko od mojego miasteczka i choć nie był transmitowany nawet na telebimach, każdy przytomny, starożytny tubylec, mógł się do Gniezna wybrać pieszo, konno czy transportem zbiorowym, na wózku zaprzężonym, choćby w prawdziwego czworonożnego wołka.

Impreza była nie dość, że darmowa to jeszcze rzucano pieniądze w tłum. Teraz ten piękny obyczaj zaniknął, co nie znaczy, że władza nie rozrzuca forsy na prawo i lewo. Różnica w tym, że zawsze ci sami łapią.

Wczoraj, najwyraźniej myląc mnie z kim innym, kolega zaproponował wspólny wyjazd na mecz Włochy - Irlandia. Bilet, po cenie nominalnej - Jedyne 480 złotówek. O rany! I do tego na stadionie nie wolno palić! Ze względów ekonomicznych punkt dla Zjazdu. Jeśli chodzi o palenie remis, tyle że teraz nie wolno, a wtedy nie było czego palić, chociaż, znając ludzką przemyślność i dzisiaj niejeden zapali, a tysiąc lat temu, gdy ktoś chciał się koniecznie “ujarać” to też znalazł sposób.

Gdy się ktoś w dawnych czasach zbytnio rozpychał - oberwał kijem, teraz ma szansę na oberwać pałką. Tu się nic nie zmieniło. Podobnie jak ze żłopaniem piwska, które było zarówno wówczas jak i dzisiaj głównym napojem Imprezy.

Wiem, drogi były fatalne, ( niewiele się zmieniło ) ale z Goliny do Gniezna leniwy o kiju w dwa dni zajdzie. Ciekaw jestem, jak duże było zainteresowanie Zjazdem wśród gawiedzi?

Jak liczne tłumy napawały się widokiem i czy ktoś narzekał na koszty imprezy albo martwił się, czy się aby nasz Książe nie skompromituje się jakimś pogańskim wyskokiem, wobec możnych chrześcijańskiego świata? Czy jesteśmy wystarczająco gościnni? Czy jedzonko będzie smakowało a przed chatami dostatecznie wymieciono? I żeby jakiś kundel nie szczekał przy okazji na cesarza!


Teraz wszystko policzą kołowrotki.
Jeśli na stadion wejdzie 40 242 widzów będzie to dość wiarygodna informacja. Gdyby liczbę widzów szacowali dziennikarze czy “służby” niewątpliwie wahałaby się od pięciu do stu tysięcy osobników, nie licząc oczywiście kobiet i małych dzieci.
Czy nie można takich przenośnych bramek - kołowrotków stawiać na trasach przemarszu co ważniejszych demonstracji?

To, że panował spokój oraz przyjazna atmosfera, wiadomo. Kto by tam szumiał pod nosem Chrobrego? Chyba ostatni wariat albo wąsy samego Bolesława, o ile takowe posiadał, ponieważ o ile orientuje się w realiach, Matejko nie smarował portretu ze zdjęcia.

Czy podobnie będzie w czerwcu? Raczej tak. Nie z powodu wąsów Komorowskiego czy Wałęsy, ale ogólnie, naród jest nastawiony pokojowo. Gdyby było inaczej, nikt by nie czekał z awanturami na EURO. Chyba, że lud kibicowski, raczy napić się dostatecznie w tak zwanych strefach kibica.

Ale na stadionach, podejrzewam, że przy tych cenach biletów i sposobie ich dystrybucji będzie panowała sielska atmosfera. Wiara zdejmie korporacyjne uniformy, ubierze się w biało- czerwone czapki kucharskie czy inne cylindry. Trochę potrąbi, pośpiewa i zadowolona, że miło spędziła czas, rozjedzie się po domach. Oby tylko nie zapominała o dopingowaniu, jak to się zdarzyło w czasie meczu z Portugalią.

Jakby nie było, nie jest to impreza dla tych kibiców, którzy na co dzień zapełniają trybuny, trybunki oraz pobocza boisk, od ceklasy do ekstraklasy.

Owszem, widziałem na ulicy Goliny auta ozdobione flagami o narodowych barwach, co zawsze cieszy, ale osobiście jakoś nie mogę zarazić się emocjami związanymi z EURO.
Nie wiem, może zbyt nachalna jest propaganda tej ogólnej, nadchodzącej radości? Może jest ogłaszana przez gęby, którym nie ufam, których ze sportowymi emocjami nie kojarzę? A może po prostu jestem już za stary na ten medialny szczebiot?

Jasne, że będę oglądał większość spotkań, że z wielkimi nadziejami usiądę przed telewizorem w czasie meczu otwarcia, ale coś jest nie tak. Coś mnie uwiera, jeśli chodzi o emocjonalne utożsamienie się z naszą Reprezentacją.
I nie są to zastrzeżenia podnoszone przez Jana Tomaszewskiego, który klepie “jak potłuczony za drzwiami”
Inaczej. Coś jest w samej grze reprezentacji. W chaosie powołań. W mentalności trenera. Coś mi przeszkadza.

Być może wrażenie, że po dwóch latach intensywnych przygotowań jesteśmy w punkcie wyjścia?

Taki przykład. Dzisiaj o siedemnastej gramy ze Słowacją. Niestety nie obejrzę meczu reprezentacji na żywo, ponieważ o tej samej porze, Polonia Golina podejmuje w spotkaniu ligi okręgowej, Górnika z Kłodawy. Wybór meczu, który obejrzę był oczywisty. Przy okazji przekonam się jaką decyzję podjęli inni kibice. Czy będę sam na trybunach?

Zacząłem tekst od tupeciarskiego porównania, użytego przez jakiegoś matoła w telewizji, który przerzucił niezgrabną kładkę nad naszą tysiącletnią historią i na koniec wracam na start, ponieważ gnębi mnie, że od Bolesława Chrobrego, przez marny tysiąc lat, udało nam się po wielu wysiłkach “dojechać” do jakiegoś “Bolka”

Chwalić się nie mamy czym, niestety.

czwartek, 24 maja 2012

Pierwszy dom - 2 / 1963 -1973 /

Wracamy do piwnicy - Poza węglem, w piwnicy było wiele interesujących przedmiotów. Drewniane pudło na narzędzia, gwoździe, śrubki i tym podobny drobiazg. Jego urok polegał na tym, że można go było, jak się mnie wówczas wydawało rozkładać niemalże w nieskończoność.
Kolejne warstwy szufladek, skrytek kryjących zadziwiające malca skarby. W jednej nakrętki, w innej śrubki, w jeszcze innej gwoździki służące do naprawy butów. Szara, piekielnie mocna dratwa, gdzie indziej słoiczek z klejem, którego nie wolno było dotykać. W płaskim metalowym pudełku po paście do obuwia, stare żyletki. I największa atrakcja.

Mosiężny, piękny w swym opływowym kształcie, pion murarski, który ukradkiem wyniosłem do mieszkania i dołączyłem do zabawek. Zawieszony na sznurku służył do burzenia murów nieprzyjacielskich twierdz. Na dnie pudła, w obszernej komorze kryły się istne narzędzia tortur.

Obcęgi, szczypce, młotki, dłuta, kombinerki oraz przerażająca druciana szczotka, której rażącą skuteczność wypróbowałem kiedyś na własnej łydce.

Pudło z narzędziami w razie koniecznych napraw czy remontów bywało gościem w mieszkaniu i miało wówczas swoje miejsce w łazience a ja do jego zawartości ułatwiony dostęp.
Poza pudłem, niewielkie piwniczne pomieszczenie zapełniały dwa stare wiklinowe kosze i drewniane, dość toporne regały wypełnione słoikami przetworów, dwa stare wiklinowe kosze pełne różności, których żal było wyrzucać. Trzy balony, w których dziadek pędził porzeczkowe wina. Były też dwie pary nart; biegowe i zjazdowe.

Narty. Drewniane, ze zniszczonymi przez czas zapięciami, były używane przeze mnie zimą 1976 albo 77 roku, czyli kilka lat po tym gdy na stałe odszedłem z pierwszego do drugiego domu. Śnieg dopisał a pewnie i sukcesy Józefa Łuszczka skłoniły mnie i dzielnego kuzyna Tomka, by spróbować swych sił na narciarskich trasach. Zapału starczyło na tydzień, co nie powinno dziwić, tym bardziej, że zamiast zachęty otrzymywaliśmy od przypadkowych widzów naszych popisów, jedynie słowne kuksańce. W końcu “biegaliśmy” tylko po zmierzchu, co nie specjalnie podobało się rodzicom, także ze względu na stan wiązań, grożący, jak twierdzili, groźnymi kontuzjami naszych młodocianych kostek. W końcu, ku naszej radości znalazł się amator, który odkupił ode mnie te starodawne narty, za niezłą sumkę.

Przynajmniej tak się mię wówczas wydawało. Teraz nie jestem już tego taki pewny, biorąc pod uwagę, że dechy pochodziły najmarniej z lat dwudziestych.
Dziadek przytaszczył je do Konina z Bogatyni, więc z całą pewnością były to narty poniemieckie, co stanowiło słuszny ekwiwalent za dziadkowe, przedwojenne narty, które spłonęły wraz z Warszawą.

Ponoć przed wojną, jako - tako, śmigał.
Wedle rodzinnych opowieści, na tyle dobrze, że gdy wczasował w Zakopanem, ku przerażeniu babci puścił się w dół z Kasprowego.
Szczerze, to kursowały dwie wersje tego wyczynu. Wedle samego bohatera “owszem, miał podpórkę” a wedle innych, jedną trzecią trasy przejechał “jakby na dupie” Nie mnie to rozstrzygać, ale faktem jest, że zjechał, podczas gdy jego wnuk, czyli autor tych słów, niepewnie czuł się nawet w kolejce linowej.

Zima za szybą. Jako malec z niecierpliwością czekałem na zimę. Późna jesień była dla malców utrapieniem. Właziłem na taborecik i obserwowałem fioletowy słupek w termometrze, umieszczonym za oknem, tuż nad lufcikiem. Gdy spadał poniżej zera, było to okazją do pierwszej zimowej rozrywki. Przez wspomniany lufcik wystawiałem na parapet pojemniki z wodą. Po tych maleńkich lodowiskach ślizgali się żołnierze mojej plastikowej armii.

Z biało - żółtych kartoników po proszkach od bólu głowy, babcia wycinała mi sanki, które też brały udział w zabawach. Z fotograficznej kuwety, jedynej jaką wycyganiłem od dziadka, zrobiłem zamarznięty staw. Robienie stawu wymagało pilności oraz uwagi, ponieważ lód musiał być odpowiednio kruchy, na tyle jednak mocny, by bez narażenia na szwank jego spoistości, można było przenieść go z zza okna, z parapetu na mój dziecięcy, obity błękitną ceratą stolik.

Jeśli operacja zakończyła się powodzeniem, przez staw uciekała konno Baśka Wołodyjowska, ścigana przez Azję. Tego drugiego odgrywał, co mogłoby zaboleć historycznych purystów, książe Witold na białym rumaku, żywcem wymodelowany z wyobraźni Jana Matejki. Trudniej było znaleźć odpowiednika Baśki. Przeważnie zamiast tej sympatycznej pani występował Zorro. Dziecko potrafi!

Dla dorosłego, Witold ganiający w celach erotycznych faceta w czarnej pelerynie i masce może być, poprzez dosłowność skojarzeń tematem na książkę czy film. Do tego księcia mógłby z powodzeniem zastąpić całkiem inny Witold, a to już byłby temat na oskarową kreację.


Przy okazji
. Przeżyłem dramat, gdy w Koninie rozpoczęto pierwsze kinowe pokazy “Pana Wołodyjowskiego” Dorośli poniżyli mnie jako malca, nie zabierając do kina, wedle jakiejś pokrętnej logiki uznając, że sześć lat to stanowczo za mało bym mógł oglądać dzieło pana Hofmana, po godzinie dwudziestej w kinie “Górnik” do którego to kina trzeba było maszerować do starej części miasta, aż za Wartę. Zbuntowałem się i nie poszedłem spać. Przez okno, siedząc płaczliwie na leżaku, wpatrywałem się w ciemność, niemy na zabiegi babci, próbującej zmusić mnie do opuszczenia stanowiska.

Pożałowali swojego uporu, przez kilka dni zmuszani przeze mnie do opowiadania filmu. A filmu nigdy już nie obejrzałem w kinie.

Jakoś się nie złożyło. Podobnie jak nigdy nie widziałem na wielkim ekranie “Krzyżaków” Aleksandra Forda. Raz miałem okazję, gdy na początku lat siedemdziesiątych znalazł się w repertuarze kina “Centrum” jako poranek dla dzieci. Miał być wyświetlany w niedzielę o dziewiątej rano. Bilet - Jedyne 4 złote. Jako chłopiec świadomy udałem się do kina o 7:30 choć bilety sprzedawano od ósmej. Przed kinem ujrzałem kłębiący się tłum. Tłum gniewny i rozczarowany, ponieważ pod naporem miłośników prozy Sienkiewicza i starodawnej, nawet wtedy, sztuki filmowej pana Forda, załoga kina była zmuszona rozpocząć sprzedaż biletów skoro świt i w kasach została szczera pustka chroniona przez Milicję Obywatelską.

Sanki. Moje sanki były wyjątkowe, jedyne takie na konińskich stokach. Nie pochodziły ze sklepowej masówki. Były wyższe, dębowe, a przód miały z giętego drewna, który nieco przypominał baranie rogi. Dzięki temu doskonale pokonywały przeszkody. Dumniłem się moimi sankami, za nic mając docinki kolegów, którzy śmigali dziesiątkami identycznych sankopodobnych wyrobów made in PRL.

Nawet dawałem “się jechnąć”

Moje sanki zginęły marnie, w latach osiemdziesiątych, kiedy jako młody byczek z podobnie inteligentnymi kolegami, zabawialiśmy się w zjeżdżanie zbiorowe. Trzech zdrowych chłopów, utkanych na nich, niczym kiść winogron, wyrzuconych w powietrze na muldzie wylądowało tu i tam, ku uciesze nowych malców, a z sanek zostały drzazgi, zupełnie tak, jakby zniknęły. Jedna płoza wyparowała. Mnie został w dłoni jeden barani róg.

Jako siedemnastolatek nie miałem natury zbyt refleksyjnej. Wspięliśmy się na górę i dalejże zjeżdżać na butach!

Moje sanki były też przyczyną fatalnej kontuzji mojego dziadka, który - za co, był, po fakcie - prześladowany - Mnie, pięciolatka zabrał na szaleńczy zjazd wyślizganą przez zwolenników jazdy na butach i teczkach trasą najwyższego ryzyka.

Mnie, okutanemu w "misia" i lekkiemu jak piórko nic się nie stało, za to senior rodu poważnie nadwyrężył sobie kość ogonową i przez dobry tydzień cierpiał na chorobowym. Pamiętam, że bardzo śmieszyła mnie ta “kość ogonowa” Z powątpiewaniem przyjmowałem iście darwinowskie nauki dziadka, podśmiewając się po kątach z tego, że niby, gdzie dziadek stracił ogon i czy aby, nie na wojnie?

W piwnicy. Balony. W balonach dziadek i ojciec produkowali wino. Głównie porzeczkowe. Z porzeczek białych i czerwonych. Nie pamiętam, czy z czarnych? Robili też wino z jabłek, pszenicy i z owoców dzikiej róży. Żadnego z tego nie miałem pożytku, ponieważ w tamtych czasach nie piłem alkoholu.

Wspaniałe było to pulsowanie cieczy w rurkach, osadzonych w ogromnych korkach. Pilnie kibicowałem pracom przy obróbce trunków.

Trzymałem lejek i mądrowałem się na temat klarowności zlewanego do butelek płynu. Butelki, które wędrowały do piwnicy zatykane były starannie zwiniętymi “korkami” z papieru, w związku z czym nie mogły spoczywać jak nakazuje obyczaj w pozycji horyzontalnej. Stały niczym gapki, a na dnie, obowiązkowo pojawiał się osad, który krytykowano. Cóż.

Aby wychynąć z dołów winiarskiego prostactwa dodam, że papierowe korki były lakowane, prawdziwym czerwonym jak krew lakiem, którego zapasy spoczywały w specjalnym pudle, na dnie piwnicy.

Tego laku używałem też do produkowania pieczęci. Nad palącą się świeczką podgrzewałem czworoboczną laskę laku. Kapała obficie na papier i …. dalejże pieczętować przy pomocy monet.

Pieczęcie były rozmaite, bo i monet miałem sporo. Przedwojenne z prawdziwym orłem, albo z Mussolinim czy Hitlerem, a także współczesne, z Kopernikiem czy Kościuszką. Wszystko zależało od potrzeby. Szczególną estymą cieszyły się w moim zbiorze monety angielskie. Z królową. O moim anglofilstwie napiszę osobno.

Anglofilstwo. Nie mogę w żaden sposób dociec, skąd się we mnie wzięło. W chłopięciu zafascynowanym polską historią i bojowymi dziełami naszych dzielnych przodków.
Jedno jest pewne. Nikt mnie do tego nie nakłaniał.

Kiedy, kilka dni temu, między kartkami książki, która ocalała z pogromu codzienności, znalazłem ścinki przeźroczystej, geodezyjnej kalki, której używał w pracach domowych mój tata do tworzenia mapek i spojrzałem na swoje dzieła sprzed czterdziestu lat, zdziwiłem się.

Równe szeregi, przekalkowanych z jakiejś gazety, czy książki szeregi Brytoli, pod ichnimi, obojętnymi sztandarami walczące z połączonymi siłami Indian, Krzyżaków i naszych braci, obecnie, zza Buga.

Najdrastyczniej moje anglofilstwo objawiło się podczas słynnego meczu na Wembley w 1973 roku. Co tu ukrywać. Byłem wówczas po stronie Anglii. W domu - drugim domu - Rodzina, znajomi rodziców. W sumie, w pokoju około dwudziestu osób zjednoczonych w pragnieniu by Polska…. Wśród nich jeden kibic Anglii. Dziesięcioletni.

To była ostatnia wspólna impreza. Żył jeszcze dziadek. Ojciec obnosił się ze złamaną nogą. Dopisali znajomi, sąsiedzi. Przeżywałem istne katusze, gdy Tomaszewski, łobuz nie bramkarz, fruwał w między słupkami. Przyznam szczerze. Po meczu zapłakałem.

Kto by pomyślał, że po ledwie kilku miesiącach, w pięknych okolicznościach przyrody, w słodkiej Muszynie, lekceważąc uroki lata będę dwie godziny przed meczem, chudą pupą wysiadywał miejsce w świetlicy by mieć spokojny dostęp do meczu. By jakaś przaśny łeb nie zasłaniał meni widoku.

Kto by wówczas pomyślał, że na wydeptanym placyku, symulującym boisko, kilkanaście metrów nad Popradem będę przed rozpoczęciem zabawy w mistrzostwa świata
naciągał na skronie wyproszoną w miejscowej aptece gumkę, by wyglądać jak Tomaszewski, albo zmuszał mamę, opalającą się na leżaku by rzucała piłkę, którą ja karkołomnymi robinsonadami starałem się odgrodzić od rzeki, płynącej leniwie pod niebem, pod jasnym.

Nigdy więcej już nie miałem żadnych przygód z synami Albionu.
Jasne, że pasjami lubię Holmesa czy dzielnego Horacjusza Hornblowera, ale to już temat na inne opowiadanie. Inne czasy. Inny ból.

poniedziałek, 21 maja 2012

Pierwszy dom - 21.05.2012 / 1

Pierwszy dom. Lata 1963 - 1974. Blok mieszkalny. Trzypiętrowy. Cztery klatki schodowe. Konin.

Piwnica W piwnicy bywałem rzadko. Piwnica cuchnęła wilgocią, odchodami i płynami do dezynsekcji. Dla tak szczerego malca, jakim wówczas bywałem, wizyty w piwnicy były jednak przygodą. Były przygodą, nawet wówczas gdy towarzyszyłem dziadkowi w wyprawie po węgiel, który do piwnicy wrzucano przez małe, chronione stalową siatką okienko.

Do piwnicy schodziło się z klatki schodowej po dziesięciu betonowych, wyszlichtowanych na marmur, stopniach.
Drzwi prowadzące do tego iście gomułkowego Hadesu były drewniane, pomalowane na fiołkowo i teoretycznie zamknięte. Tyle, że zamek był przeważnie zepsuty. Podobnie było z oświetleniem. Były żarówki, ale gdy jakiemuś dobrodziejowi przepaliła się żarówka w domu, a nie chciało mu się maszerować do sklepu. No, wiadomo.
Nad piwnicami pieczę miał blokowy cieć.

Gdy z dziadkiem, trzymając się za ręce schodziliśmy na dół, w ciemność, by dojść do “naszej” piwnicy musieliśmy ruszyć w lewo, potem znowu w lewo i już staliśmy pod drzwiami naszego skarbca.
Drzwi były wykonane ze zbitych, nieheblowanych desek, wzmocnionych kawałkami dykty. Zamykane na kłódkę.

W naszej piwnicy poza węglem i drewnem było wiele interesujących rzeczy.

Opał - Do czego służyły węgiel i drewno? Węglem paliło się pod kuchnią oraz w łazience, w bardzo osobliwym, acz praktycznym bojlerze. “Kuchnia” w kuchni była całkiem zwyczajna. Takie “kuchnie” można do dzisiaj spotkać we wsiach i małych miasteczkach. Żeliwna płyta, fajerki, piekarnik. Na krańcu płyty, poza strefą gotowania zamontowany był stalowy, emaliowany na biało prostopadłościenny pojemnik, przykryty zgrabną pokrywką z granatową, porcelitową gałką. Z pojemnika czerpało się gorącą wodę do prac kuchennych, ponieważ z kranu leciała tylko zimna. Na froncie kuchni wisiały starannie złożone ścierki, przeważnie biało - niebieskie. Nad kuchnią dziadek przykręcił do ściany półkę, która pełniła rolę suszarki do naczyń. Półka wykonana była ze stali nierdzewnej, a umieszczona pod nią rynienka, odprowadzała wodę do żeliwnego, emaliowanego na biało zlewu. Nad półką wisiał bezpretensjonalny obrazek, wymalowany na porcelanowej płycie, przedstawiający bojową fregatę dzielnie opierającą się burzy.

W łazience, węgiel i drewno wykorzystywane było do palenia w palenisku bojlera. Ten bojler był bardzo interesującym wynalazkiem. Byłem wówczas dzieckiem i nie podam żadnych szczegółów technicznych. Bojler składał się z niewielkiego paleniska i rury o przekroju około 60- 70 centymetrów sięgającej prawie do sufitu. Żeliwne nóżki, palenisko i około 170 centymetrów rury. Bojler był wymalowany farbą olejną na bladoniebiesko. Palenisko połączone było z kominem a gorąca woda lała się z niego wprost do ogromnej, żeliwnej wanny. Patrząc na zdjęcia mam wrażenie, że wanna osiągała długość metra sześćdziesiąt - może siedemdziesiąt centymetrów.
Palić można było wszystkim i choć w tamtych czasach wielkie kąpiele odbywały się przeważnie w sobotę, gorąca woda do mycia, wieczorami była prawie zawsze. Prawie luksus.

Kąpiele. O kąpielach dorosłych nie wiem nic. Moje - Te które pamiętam, były prawdziwymi spektaklami. Oczywiście te, w których byłem obiektem mycia jako maluszek pamiętam tylko z licznych fotografii.
Ot, mały, łysiutki grubasek grubasek w blaszanej wannie, otoczony gumowymi zabawkami w rodzaju ; kaczki, łódeczki czy innego Kaczora Donalda i zaśmiewający się nie wiedzieć z czego, do rozpuku.

W wieku przedszkolnym, gdy miałem cztery, pięć a może i sześć lat, kąpałem się jako przedostatni. Przed dziadkiem, który wysiadywał w wannie do późna, w ciepełku swej samotni, racząc się lekturą, w płonnej nadziei, że usnę i ominie go codzienny seans czytania na głos.
Mnie kąpano po dwudziestej. Po radiowych “Matysiakach”.

Przygotowywałem się do kąpieli pewnie z godzinę. Kto przytomny poszedłby się kąpać bez choćby trzech papierowych okrętów, które trzeba wyciąć z karty papieru i posklejać, bez plastikowych żołnierzyków - którzy stawali się załogą, oraz jajka dyngusówki, którą trzeba było znaleźć w kartonie z zabawkami? Jajko to furda ale ten “dynksik”z rureczką, łatwo się zawieruszał.

Do wanny zabierałem też pływający, plastykowy model transatlantyka “Stefan Batory” z prawdziwą, aluminiową śrubą, którą pruł mydlane morza mojej wanny. Prezent od kuzyna z Warszawy.

Pół godziny schodziło mię na zabawie ( ukłony dla Igły ) a potem, dobrze wymoczony, byłem szorowany w czym pomagałem przy pomocy mojej prywatnej, prawdziwej gąbki. Na koniec myto mój i tak mokry łepek. Mydłem - Moi drodzy! Spłukiwano go ciepłą wodą, by następnie poprawić roztworem octu i wody. W czasie tej przykrej czynności, chroniąc chabrowe oczęta ręcznikiem, darłem się w niebogłosy, tak naprawdę bez żadnej potrzeby. Wytarty w największy ręcznik, odziany w piżamkę, lądowałem w łóżku. Oczekując na powrót dziadka, skromnie przykryty kołdrą, przeglądałem książki, jednocześnie wsłuchując się radio, które z brzękiem lamp nadawało zakazane, trudne do zrozumienia audycje.

Wracamy do piwnicy - Poza węglem, w piwnicy było wiele interesujących przedmiotów. Na przykład…. Ale o tym jutro!

niedziela, 20 maja 2012

Cyrografy

Księżyc wyjrzawszy zza zwalistych chmur oświetlił sylwetkę mężczyzny, który na rozstajach dróg zdawał się niecierpliwie na kogoś czekać. Stawał na przydrożnym kamieniu, nadstawiał ucha by potem przejść kilka kroków w kierunku zaparkowanych niedaleko aut. Wydawało się, że rezygnował z dalszego czekania, ale za każdym razem zawracał, przywoływany do porządku żarzącymi się w ciemności ognikami palonych przez ochroniarzy papierosów. Wchodził na kamień, rozglądał się czujnie, a tymczasem wiatr rozpędził chmury i nieboskłon rozkwitł pękami gwiazd. Za rozkołysanymi polami, tam gdzie świeciły lampy pobliskiej wsi co rusz odzywały się psy. W lesie wydarł się nieznany ptak nocy. Mężczyzna postawił kołnierz kurtki. Bardziej poczuł niż ujrzał, że ktoś zbliża się wąską miedzą wprost ku niemu.

Już miał zamiar się przeżegnać ale byłoby to bardzo nie na miejscu. Jak bardzo, zrozumiesz miły czytelniku, gdy dowiesz się, ze na rozstajnych drogach, na polodowcowym głazie stał Premier a gość, którego oczekiwał, był z zawodu i przekonania… diabłem.

To, ze akurat w tych okolicznościach miał być podpisany cyrograf nie było kolejnym głupim pomysłem sztabu dzielnych pijarowców. Przełożeni diabła chcieli po prostu nawiązać do tradycji.

Stawka była wysoka, ponieważ wynegocjowana zapłata za dusze była bardzo wysoka.
Po pierwsze, pomimo osobliwej słabości, drużyna z państwa Premiera ma wygrać piłkarski turniej. Po drugie, wszystkie zamierzenia rządu mają się udać a wszelkie fałszerstwa, kombinacje i tupeciarskie bujdy nie zostaną zauważone przez ludzi zagranicznych. Po trzecie lud roboczy miast i wsi ma kochać i wszystko - w granicach rozsądku, oczywiście - wybaczać władzy, co ma zaowocować kolejnymi zwycięskimi wyborami. Po czwarte… Nie będę was zanudzał, ponieważ punktów było szesnaście.

W zamian premier zaoferował kilkadziesiąt dusz swoich urzędników. Od ministra w dół. Swojej nie, bo aż taki durny to on nie jest. Z kolei Piekielna Centrala odrzuciła oferowane dusze należące do polityków opozycji. Raz, że część już była w rejestrze, a dwa, że jednak potrzebny jest autentyczny krwawy zygzak na umowie.

Mimo medialnego przygotowania Premier zadrżał gdy stanął przed nim Diabeł. Powiało piwnicą!

Otworzył oczy i zaraz przestał się trząść ponieważ postać diabelska nie wyglądała zbyt groźnie. Raz, że ukontuszowiona po staropolsku a dwa, że wyraźnie, w stanie wskazującym na spożycie. Zagrzmiało. Pies zawył w oddali, a diabeł rozpalił ogień nad kamieniem, by było widno. Dalejże rozkładać papiery. Tu parafka, tam znowuż pieczątka! Za zgodność z oryginałem. Premier przyklęknął przy kamieniu. Pieczętuje! Parafuje. Diabeł przegląda cyrografy a ukontentowanie wyraża gwizdnięciami, że niby „fiu…. fiu” jak piękna ekipa. O, i ta pani też? Ją już mamy z rozdzielnika haniebnych kłamstw, niemniej…

Liczy ministrów i cieszy się z bonusu w postaci pewnego ogólnoświatowego mędrca. Dwa cyrografy odrzuca. Pierwszy z powodu zbyt natrętnego chamstwa oferowanej duszy a drugi z powodu niemożności powielania tak zasadniczej deklaracji.

- Takich, prawda, nam nie potrzeba! – Tłumaczy Premierowi i popija z bukłaczka. Biznes to biznes. Spotkanie się przeciąga, a należy je zakończyć przed trzecim pianiem kura. Coś już świeci na wschodzie.

- Mamy uzgodnione? – dopytuje niespokojnie Premier – Wszystko się znakomicie uda?

- Eeeps… - odpowiada Diabeł, który jak raz dostał czkawy – Być może tak, a być może nie…

- Jak to nie? Przecież, przecież podpisaliśmy wzajemne zobowiązania. Cyrografy…

- A co waść … eeeps… nie słyszałeś o łamaniu obietnic? To co nasze, my eeeps… wyegzekwujemy, a wasze, prawda… eeeps. A poza tym jestem pijany i spać mi się chce. Usnę i co mi waść zrobisz? W winie prawda, prawda?
Premier chciał przywołać ochroniarzy ale język kołkiem, dokumenty w teczkach. Zadość. Stało się zadość. Przecież, może nie pierwszego sortu, ale zawsze to Diabeł z właściwym umocowaniem. Sankcja pragmatyczna?

- Ciii … - odzywa się Diabeł - Auto nadjeżdża! - Faktycznie nadjechało auto z którego głowa kudłata się wychyla i pyta.

- Parle coś tam po francusku? Bien, my na Euro, la Franse peregrynujem z friendami. From Paris! Kuda, pardą, w Donieck?

- Jeszcze czas, ponad dwa tygodnie – dziwi się Premier – Odpocznijcie u nas, w Polsce. Ludzie tu gościnni, serdeczni. Drogi, dworce, lotniska…

- Pardą, my nie chcący na dworcu bzy bzy!

- Są hotele, autobany, tfu – autostrady!

I tak by sobie gadali i gadali, a tu jak się nagle nie wydrze kogut z bagażnika! Zaraz drugi i trzeci! Wiadomo, że szczery francuski kibol, bez koguta na mecz się nie wybierze! Tragedia! Cała umowa w diabły!

Diabeł zamyka teczkę i już na poważnie cuchnie siarką. – Taka z wami robota! Teraz zmykać muszę. Taki lajf. Koguty. Zachciało się wam kogutów!

- Przecież wszystko podpisane! Parafowane! Nie możecie się wycofać i Premier szarpie teczkę z cyrografami, ale w dłoniach zostaje mu nicość i tylko siarką cuchnie dookoła.

- Parle wu, że co? – Dopytuje się kudłaty, a nie otrzymując odpowiedzi, bierze i odjeżdża.

Premier siedzi na kamieniu i po ciemku przegląda listę warunków.

- Panie Premierze, niech pan tak nie siedzi na kamieniu bo pan wilka dostanie! – Interesują się i martwią ochroniarze a po chwili ponura karawana odjeżdża w kierunku Stolicy. Mniej więcej we właściwym kierunku.

piątek, 18 maja 2012

Frajerzy z Wrocławia

Sądzili pewnie, że to im ujdzie na sucho. Zestaw nazwisk po prawej jest zupełnie passe. Same, prawda, świnie.

Posypały się kary za chamskie okrzyki piłkarzy wymierzone w ukochany klub wszystkich Polaków.

Uchylając czapeczki pytam, jak długo te parszywe komusze świnie będą zarządzać i puszyć się w PZPN? Tak długo jak imć Donald ze swoją bandytierką w Polsce?

U, to niedługo!

Maj, mili moi, rozsiewa swe wdzięki. Czerwiec się zbliża szurając nogami. Lipiec się pasie w siana gorączce, a za nim słodki, nagi sierpień. Rozkoszna ziemia, słodkie miesiące, a w telewizji same mendy i plugastwo. Skąd to się importuje i po co?

Frajerzy z Wrocławia sądzili naiwnie, że nie zostaną ukarani za taki eksces? Mój Boże! Wielka jest naiwność, albo moc udawania naiwności. Jakże to tak?

Tu bohater a tu mordercza świnia – Od takich porównań 3RP może popękać, rozpęknąć się i zdechnąć w krótkich abcugach!

Karać, karać trza!

- Nie – zaraz tam, „pif – paf” w potylice - nie da rady. Nie te czasy, szechterki tego świata. Nie te czasy, ale karać trzeba! Niech sobie Polaczki nie myślą

czwartek, 17 maja 2012

Rząd zdał egzamin

To nie dziwi, tym bardziej, że sam zasiada w komisji egzaminacyjnej.

Podobnie jak przy okazji pożaru w korupcyjnym burdelu jakim była afera hazardowa, tryumfuje chamstwo zakłamanej narracji. Premier przemawia do ludzi, niczym do idiotów, ponieważ zna swój elektorat. A reszta?

Resztę ma za jaje! Racja po jego stronie, dopóki słupek stoi. Że to tupeciarz i ciężki idiota? Być może, ale my przecie gorsi!

Wczoraj jego podwładny ględził o 80 procentach i zamiast nawsadzać, nieudaczników do medialnej ciupy, hojnie ich obdarował. Dzisiaj sam wódz opowiada o tym, że jesteśmy przygotowani w 100%.

W sobotę zacznie wyszarpywać PT Angolom, Olimpiadę!

- Dawajcie Olimpiadę! Jesteśmy przygotowani w 150 %! Stadiony! Hale! Tor wodny na Malcie! Wszystko mamy, a wam się łódka przewróciła! – I ciągnie na poważnie za Olimpiadę, bo mu się 50% zmarnuje!

Angole nie puszczają! Rwetes. Angole, jak to Angole – dopytują, że „co proszę?” Walijczycy mruczą po swojemu, a nasz premier im Małyszem w oczy świeci, że niby, skoro nie Olimpiadę, niech oddają Wimbledon!

- Ci znowuż w kwik, że tradycja, trawniki oraz truskawki ze śmietaną!

- A nasze truskawki lepsze! – Śmieje się nasz Donald – odrabiając pijarowskie straty, a trawy ci u nas dostatek, choćby na stadionie w Poznaniu! Co tydzień zmieniamy i jest nam dobrze, jako nigdy nie bywało. I gadaj z takim!

Już się Anglicy mieli poddać, ale przypomnieli sobie o PiS- ie, że w Anglii PiSu nie ma, a w Polsce jest. I to się nazywa szkopuł. Gryzie premier patyk i się złości, ponieważ przez takie głupstwo nie odbierzemy durnym Angolom Olimpiady ani Wimbledonu.

Rząd zdał egzamin, choć pytania były takie bardziej tendencyjne, w rodzaju; - Dlaczego rząd zdał egzamin? Uzasadnij, opierając się na przykładach!
Proszę bardzo!

Rząd zdał egzamin, chociaż niczego specjalnego nie dokonał. Tylko wyjątkowy złośliwiec może wymagać od rządu, który przejął władzę kilka miesięcy temu, jakichś cudownych działań. Zastawszy Polskę rozgrzebaną przez różnych Grabarczyków czy inne Kopaczki, wziął się za robotę, ale terminy goniły niczym wilki, sanki.

Do tego Balcerowicz kręci jakimś licznikiem, tracąc swój jawny i niejawny etos. Wałęsa łaknie efektów specjalnych przy użyciu nowomodnego ZOMO. Kaczyński ponoć pije kawę ze śmietanką. Miller zjadł kołdrę, Pawlak „w” i został „Palakiem” a Palikot chcąc zostać księciem, udał się w Alby z dorodnym salcesonem w plecaku.

W takich warunkach ani pisać, ani rządzić się nie da. Ba. Nawet czytać trudno, bo trzęsie jak sto tysięcy diabłów i ogarek cięgiem gaśnie.

Kibitka na polskich drogach.

piątek, 11 maja 2012

Nic nowego

Aby rządzić skutecznie należy w rządzeniu wykazywać się żelazną konsekwencją, stalową wolą i odpornym na ciosy, powiedzmy, mosiężnym łbem. Posiadanie miedzianego czoła ani srebrnych ust nie wystarczy o ile efekty rządzenia mają być korzystne dla rządzonej społeczności, nie tylko dla samych rządzących.

Mamy, wybraliśmy sobie takich polityków, którzy w zasadzie niczego nie potrafią poza utrzymywaniem status quo, poszerzaniem swej bazy poprzez dynamiczny rozwój administracji oraz zaglądaniem do kieszeni rządzonych. Aby trwać.

Nasz premier jest niczym niespieszny Noe, który zabiera się za budowę arki w drugim dniu ulewy. Idzie przeto do przedpotopowego GS-u by nabyć piły i siekiery, a tam akurat remanent. Idzie do urzędu po zgodę na wycięcie lasu. - Proszę przyjść za dwa tygodnie! Noe do tartaku, a tartaku nie ma, ponieważ Rosenblaum kupił jednak psa “bulgota” i zamiast desek jest tylko dziura po sęku, przez którą, gdy ktoś ma odwagę zajrzeć, ujrzy migotanie cyferek takiego licznika, który zawiesił pewien złośliwy fanatyk. Przeciwnicy Noego się cieszą, licząc zapewne, że z potopu uratują się wpław.

Co robić, ludu mój ubogi? - Mógłby zapytać premier, ale nie zapyta, ponieważ musi konsekwentnie udawać, że pośród powszechnej niewiedzy, posiada dostęp do tajemnego źródła mądrości. Niestety nie posiada.

Na przykład trwa dyskusja nad ustawą anty korporacyjną, dzięki której zostanie ułatwiony dostęp do wykonywania niektórych zawodów. Idea ze wszech miar słuszna i szkoda, że pomyślana w jednak dość wąskim zakresie. Dobre i to. Co nie dziwi, od razu rozpoczęły się protesty środowisk, którym to nie w smak. Mamy do czynienia z sytuacją charakterystyczną dla współczesnej, skarlałej demokracji. Interes konkretnych, mierzalnych grup społecznych w starciu z interesem ogólnym, czyli zdawałoby się nadrzędnym. Może i nadrzędnym ale niedookreślonym, gdyż przelicznikach poparcia inną ma siłę oraz stopień determinacji obecny, realny taksówkarz czy inny prawnik, a inną potencjalny kandydat - powiedzmy.

I niby jest okazja, bo kryzys jest znakomitą okazją, by uwolnić zawody, potrzaskać system koncesyjny, odchudzić administrację a przy okazji kombinowania przy wieku emerytalnym, znieść nagromadzone przez lata, skrajnie niesprawiedliwe przywileje dla mundurowych, kufajkowych, jajogłowych, posłujących i rządzących.
Jest okazja, która minie zalana potopem ględzenia, podliczania słupków poparcia, uników i pijarowskich zwodów. Aby się na takie czyny odważyć trzeba mieć - Patrz pierwszy akapit tekstu!

Na dodatek należy uderzyć zmianami szerokim frontem, tak aby powstające a konieczne umartwienia dotychczasowych beneficjentów systemu choć trochę kasowały się satysfakcją z likwidacji oczywiście niesłusznych przywilejów innych grup społecznych.
Poza tym rządzący mogą uzbierać w zamian głosy osób wspierających dotychczas opozycję, jeśli ta stanie w obronie dzierżycieli przywilejów.

Jasne, że ten tekst to takie pisanie dla samego pisania, ponieważ wiadomo, że nikt nic nie zrobi. Ot, może z sań umykający od rzeczywistości politycy, wyrzucą wilkom na pożarcie jakiegoś politycznego kolegę truposza. Tyle, że to tani popis, ponieważ wilków nie ma. Zostało tylko wycie a na smutnym niebie nasmarowany przez idiotę napis:

Nihil novi!

wtorek, 8 maja 2012

Dostojewski strzela, Mistewicz proch wącha

We wczorajszym „UważamRze” znany i popularny Eryk Mistewicz, poza cotygodniowym felietonem, nasmarował tekst o zgubnych skutkach przesiadywania w sieci. Używa przy okazji argumentu z literatury, który polega na tym, że wedle autora:

„Nie wyobrażamy już sobie lektury „Braci Karamazow” czy „Wojny i pokoju” Papierowe książki wydają się nam z innej epoki”

Dalej Pan Eryk pisze coś, co pewnie wbrew jego intencjom potwierdza przedstawioną powyżej tezę. Uwaga, bo to mocne jest!

„ Słowa Dostojewskiego już nam nie wystarczą, jego batalistyczny opis chcielibyśmy jeszcze bardziej urealnić, zobaczyć, usłyszeć, poczuć zapach dymu odpalanych armat”

Przepraszam, jeśli ktoś oparskał ekran. To nie ja, to Pan Eryk!

sobota, 5 maja 2012

Uważajcie na diabła!

Sprzedał duszę diabłu. Na co mu to było, diabli wiedzą, skoro jako ateista nie wierzył ani w duszę, ani w diabła. No, ale wziął i sprzedał. Była okazja to sprzedał.

Drugiego maja wstał z łóżka. Umył się, ogolił, zjadł jajko. Podumał chwilę nad przewrotnością sąsiada z naprzeciwka, który akurat wieszał flagę, tak jakby nie mógł jej powiesić pierwszego. Niby patriota i katolik, a do kościoła nie chodzi - hipokryta. Gdybym był wierzący to bym chodził co niedziela i nie urządzał, jak ten tutaj, grilla w piątek - Przekonująco pomyślał nasz ateista po czym zasiadł za klawiaturą komputera.

Na zamówienie pewnego wydawnictwa, którego nazwy z litości nie wymienię, pisał poradnik pod roboczym tytułem “Ateizm w weekend”

Początkowo planował dwieście stron, ale dojechał do czterystu a końca nie było widać. Istniała uzasadniona obawa, że przeciętny kandydat na ateistę nie zdąży podczas weekendu przeczytać poradnika, a co dopiero zastosować rad w nim zawartych w życiu codziennym.

W niedzielę zaprowadzą biedaka do kościoła, potem obiadek z rosołkiem i zrazy, na przykład, zawijane, gdzie cebulka, papryka i ogórek smakowicie kiszony. Zje, obejrzy mecz w telewizji a do następnego weekendu zapomni o szczytnych ideach i planie zostania świadomym ateistą.
I na co komu moja robota? Zasmucił się nasz ateista i wzruszył ramionami. - Trzeba będzie skracać, a co tu skracać skoro w tekście perła na perle? Sznury pereł, bez żadnej przesady.

Akurat w tym momencie, całkiem niedaleko od domu ateisty przechadzał się diabeł. Nie, w żaden sposób byście go nie rozpoznali. Trampki, koszulka polo, krótkie portki. Do tego w okularach, a między zębami źdźbło trawy. Na głowie czapeczka z daszkiem a na czapeczce z daszkiem serduszko, że niby Aj Love NY. Poznalibyście? Figę z makiem.
Przechadza się. Tu zajrzy, tam zajrzy. Na tulipany popatrzy, kwitnącą czereśnię pochwali.

Słysząc myśli ateisty zatrzymał się, wypluł źdźbło. - O! - pomyślał. Rozejrzał się w myślach ateisty i przywołał go wielkim głosem, ale zupełnie po cichu. Wszystkie psy w okolicy zaczęły warczeć i wyć a z kotów posypały się iskry. Nasz autor przerwał rozmyślania o doskonałości swojego pióra i wyszedł na dwór zobaczyć co się dzieje? Psy hałasowały a przed furtką stał nietutejszy młodzieniec z białą, grubą kopertą pod pachą. Ateista pomyślał, że to jakaś przesyłka dla niego i podszedł do furtki.

- Dzień dobry - przywitał się grzecznie diabeł - Jestem nietutejszy a chciałem się dowiedzieć czegoś… Zapytam wprost. Czy pan jest tym znanym propagatorem ateizmu, autorem wielu znakomitych artykułów oraz broszury “W katolickiej opresji” ? W centrali pańskie prace wywarły wielkie wrażenie. Pańskie pióro, złota fraza… Byłbym zaszczycony, gdybym mógł uścisnąć pańską dłoń. Poza tym, mam dla pana pewną propozycję.
Już siedzą w domu przy stole. Ateista zaparzył kawę, postawił po ciastku i z lubością wsłuchuje się w komplementy tyczące jego pisarskich uzdolnień. Wiadomo, diabeł to grubszy cwaniak i mając dostęp do duszy ateisty dobrze wie, gdzie połaskotać, gdzie pogłaskać.

Autor rozpłynął się i zaczął skarżyć, że musi poradnik pisać, a tam perły, a nawet całe sznury pereł, a tu trzeba skracać, bo poradnik, komercja i takie tam. Diabeł przegląda wydruki dzieła ateisty. We właściwych miejscach rechocze, w innych niby ukradkiem łzę ociera. Idealne! W końcu wymógł na ateiście obietnicę, że ten niczego skracał nie będzie, choćby napisał nawet ponad sześćset sześćdziesiąt stron.

- W zamian, powiada, mam coś dla pana, żeby nie musiał się pan z komercją borykać.I bach kopertę na stół, a w kopercie maszynopis i płyta.

Patrzy ateista a na pierwszej stronie jak byk “Ateizm w weekend - Poradnik Praktyczny” Imię i nazwisko autora.

Jego imię i jego nazwisko. Niewyraźnie mu się tak jakoś zrobiło. Wertuje. No, po prostu śliczności.

Jasno, lekko, dowcipnie. Są nawet pouczające obrazki z życia ateistów. Praca wykonana perfekcyjnie. Niemniej obiekcje są. Kto napisał? Czy to aby nie tłumaczenie z zagranicznego języka? Tu nie ma żadnego haczyka - tłumaczy diabeł. Widzi pan, jestem diabłem i mam pewne uzdolnienia, że się tak wyrażę - praktyczne. Mam tu kontrakt. Wystarczy podpisać, a poradnik staje się pańską własnością. Nie trzeba krwią - Ma pan, o tutaj, odpowiednie rubryki. Numer dowodu, Pesel, czytelny podpis.
Moja jednoosobowa agencja roztoczy nad panem i pańską pracą pisarską opiekę impresaryjną, nie roszcząc sobie żadnych pretensji do wynagrodzenia. Niech pan zobaczy. Po naszej stronie dwadzieścia jeden obowiązków a po pańskiej tylko jedno zobowiązanie w kwestii przekazania praw własnościowych do pańskiej duszy, w której istnienie i tak pan nie wierzy.

Ateista zaśmiał się wesoło i złożył podpis. Może jestem w ukrytej kamerze? - Pomyślał i dodał - Idź duszyczko do piekła!

Nagle światło przygasło a młodzieniec to już nie młodzieniec, ale wszerz, wzdłuż i do przodu się rozrasta. Jakieś pióra, skrzydła błoniaste - Już ja ci się łajdaku pośmieję! Ty już mój na zawsze! - wrzeszczy i jak nie trzaśnie ateistę w łeb łapskiem szponiastym, aż się ateiście Droga Mleczna ukazała w całej okazałości.

Obudził się cały spocony. Łeb masuje, którym, podskakując we śnie na kanapie, o półkę z książkami zawadził boleśnie. Maca, gdzie żona? Nie ma, pojechała z dzieciakami do teściowej. To dobrze! Patrzy na cyferblat komórki. Aha! Drugi maja. Wstał. Umył się, ogolił, zjadł jajko. Podumał chwilę nad przewrotnością sąsiada z naprzeciwka, który akurat wieszał flagę, tak jakby nie mógł jej powiesić pierwszego. Niby patriota i katolik, a do kościoła nie chodzi - hipokryta. Gdybym był wierzący to bym chodził co niedziela i nie urządzał, jak ten tutaj, grilla w piątek - Przekonująco pomyślał ateista i poczłapał do swojej literackiej samotni.

Próbował włączyć komputer. Nie ma prądu! Co jest? Przecież dopiero co gotował jajko i kawę. Wrócił do kuchni. Nie ma kuchni! Chciał wyjrzeć przez okno. Nie ma okna! Biegiem do pokoju. Nie ma pokoju. Zamiast pokoju jest osobliwość.

Nie wiadomo jak na to patrzeć, a o zrozumieniu nie ma mowy. Wzruszył ramionami. Ot, ze snu w sen wpadłem. Znał ten koncept z Cyberiady, więc mało się zdziwił i zaraz głową, dla otrzeźwienia, przywalił w ścianę.

Obudził się. Leżał na dywanie. Dobrze, że żona wyjechała bo najadłby się wstydu. Z drugiej strony, on śpi od ściany, czyli raczej by nie spadł. Wstał. Umył się. Ogolił. Chciał zjeść jajko. Jak to, nie ma jajek? Pogmerał w lodówce. Nie ma. Zastanowiło go, że wszystkie psy w okolicy wyły jak potępione. Na goły tyłek wciągnął dżinsy i na bosaka wyszedł przed dom. Przed jego furką stał chłopczyk w marynarskim mundurku.

- Pseprasam, cy to pan?

- Ja! - odruchowo odpowiedział ateista

- To poprosę ze mną - wyseplenił malec

- Gdzie?

- Cy to nie wsystko jedno? Mam tu pana podpis i pesel i numer dowodu osobistego. Poprosę ze mną, poprosę….

***

- A skąd ja mogę wiedzieć, gdzie on teraz jest? Wstałem rano, umyłem się, ogoliłem, zjadłem jajko. Ubrałem się w szare spodnie i białą koszulę. Zawiązałem krawat…

- Dalej, dalej!

- Ok. Streszczam się. Zawiązałem krawat i poszedłem do piwnicy po drabinę. Przyniosłem drabinę. Oparłem o mur i wróciłem się po flagę narodową. Musi pan wiedzieć, panie inspektorze, że ja flagę, jako antykomunista wywieszam drugiego maja.

- Niech pan mnie nie popędza, już kończę! Wszedłem na drabinę z flagą i akurat czyściłem palcem rurkę, bo drzewce nie wchodziły gdy pojawił się na ulicy ten komuch spod dziewiątki. Ateista, psia krew! I tak jakby do mnie idzie. Pomyślałem, że jak zacznie mi przygadywać to zejdę z drabiny i dam mu po łbie. A ten, owszem, podszedł, a muszę zaznaczyć, że był na bosaka, w samych dżinsach. Podszedł. Oparł się o mój prywatny płot i mówi:

- Przedtem zeznawał pan, że sąsiad najpierw się przeżegnał.

- Tak, przeżegnał się, ale tak zamaszyście, jak Rusek w cerkwi. - Już miałem zejść i mu za kpiny z religii przywalić, ale facet miał takie jakieś oczy. I wtedy powiedział: - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Nie wiem czy z tego wrażenia, czy mnie się noga omsknęła na aluminiowym szczebelku, dość że spadłem i wyrżnąłem głową w ten kamień, który pan inspektor widzi jako osobliwą ozdobę mojego ogródka. Ten kamień waży 163 kilo i ma polodowcowe pochodzenie. Wykopałem go….

- …

- Nie, nic więcej nie mam do powiedzenia. Straciłem przytomność, a gdy się ocknąłem nie było już ani sąsiada, ani co dziwniejsze, jego domu. Niech pan spojrzy na to zdjęcie. Widać piętrówkę w tle, a to jest zdjęcie z grilla jaki urządziłem w ubiegły piątek. Tu też widać! Nie, ten w czerwonej czapce bujający się na gałęzi orzecha to mój szwagier, nie żadna małpa!

środa, 2 maja 2012

Bojkot Ukrainy. Szczyt hipokryzji i świństwa

Czytam, że Ukraina jest niegodnym gospodarzem mistrzostw w kopaniu gały. Rozmaite świnki uwznioślają się moralnie i zewsząd nadlatują na skrzydłach hipokryzji. Skrzydlate świnie to żaden osobliwy wynalazek. Więcej ich niż na przykład bocianów.

Wyciągnijmy naukę dla siebie. Nie widzicie jak Ruska agentura miota tą naszą nieszczęsną Europą? Nas, podobnie jak Ukrainę też liczą na sztuki, a PT Ukraińców jest więcej niż nas. Bezczelne, rozwielmożnione do imentu Ojropejskie skrzydlate świnie und prosięta za moskiewski pieniążek rozwalają coś, co nazywało się przedwczoraj „światowym porządkiem”

Ukraina jest niegodna, ponieważ trzyma w kiciu skorumpowaną polityczkę, ale do wszelkich sportowych rozgrywek ( i organizacji imprez ) dopuszcza się Chiny, Rosję, Birmę, Sudan, Wietnam, Kenię, Laos, Pakistan, Iran, Irak (nowy) Kubę, Wietnam, Kongo, RPA, Egipt, KRLD, Arabię Saudyjską, Katar i sto innych krajów w których prawa człowieka są nagminnie łamane.

Gdy człowiek drze przeciw tak jawnemu kurewstwu mordę, zawsze usłyszy mantrę powtarzaną z uporem przez skorumpowanych politycznych dziadów, że sportu nie należy mieszać z polityką. Bo to, panie dzieju, sport! Pamiętam gadułę, że się Chiny raczą zdemokratyzować się w ramach Igrzysk Olimpijskich i zaprzestaną chociaż publicznych egzekucji. Wow!

Dlaczego nie słyszę tych argumentów teraz?

Ano dlatego, że Kacapowo uruchomiło swą, szczodrze opłacaną agenturę i zagoniło idiotyczne Ojropejskie towarzystwo do narożnika z którego nie ma żadnego dobrego wyjścia.

Oczywiście ME odbędą się zarówno w Polsce jak i na Ukrainie, ale smród i wrogość pozostaną na długie lata.

O, czytam, że Holendrzy bojkotują. O! - Austriacy! To są szczyty łajdactwa i hipokryzji! - Prosiaczku, słodki prosiaczku. Kto na tym skorzysta?

Jeszcze taka uwaga. Gdyby, w co nie wierzę, odebrano mistrzowski turniej Ukrainie, mam nadzieję, że Polska też zrezygnuje z tego eventu w geście solidarności.

Już kilka razy zrobiliśmy na przestrzeni dziejów, Ukraińców w popularnego „c…a”

Wystarczy!