piątek, 19 lutego 2016

Czas Apokalipsy



W latach osiemdziesiątych, czyli w czasach, gdy byłem wrażliwym młodzieńcem z aspiracjami, poza oczywistym i całodobowym nienawidzeniem komuny lubiłem zajmować się sztuką wysoką, do której, co przyznaję dzisiaj z pewnym zażenowaniem, zaliczałem także film.

I zdarzyło się wówczas, że wykryłem w bracie mojej ówczesnej ukochanej straszliwy brak, polegający na tym, że zacne to chłopię nigdy nie widziało filmu Coppoli „Czas Apokalipsy”. Ukochana wzgardziła zapachem napalmu o poranku, ale my zebraliśmy się i poszliśmy do kina. Kłopot w tym, że film pokazywano w ramach klubu filmowego razem z dziełem Miklosza Janczo „Cisza i krzyk”. 

Sprytny organizator umieścił w programie to wiekopomne dzieło, jako pierwsze. Muszę tu wyjaśnić młodszym czytelnikom, że wymieniony wyżej węgierski reżyser był gwiazdą przeestetyzowanego kina komunistycznego, rewolucyjnego i niewątpliwie mógłby ze swoimi produkcjami zająć dzisiaj poczesne miejsce w panteonie lewicowej wrażliwości, gdyby ktoś miał jeszcze do serce do takich pierdół.

Na przykład w jego filmach węgierskie wieśniaczki biegały w samych spódnicach ukazując na Puszcie cycki rozmaitej urody a dzielni rewolucjoniści padali pod salwami wrażej kontrrewolucji niczym łany zbóż w pełnym słońcu lata.

W foyer, wśród brodatych konińskich intelektualistów panowała zgodna opinia, że za chwilę spotkamy na swej drodze dzieło sztuki, a film Coppoli to tylko tak, niejako na deser się obejrzy. Mój kompan, który do tego stopnia był profanem, że jeszcze nie oglądał „Czasu Apokalipsy” śmiał się z tego i stwierdził, że skoro film jest czarno-biały, węgierski, oraz o komuchach to będzie nudny jak flaki z olejem i wszyscy usną podczas oglądania. Ta obiegowa, prostacka i pełna uprzedzeń opinia nieco mnie wówczas zaniepokoiła, ale sprawdziwszy, że film trwa tylko godzinę i trzynaście minut, pocieszyłem go, że jakoś wytrzyma.

Zgasły światła, bohater zaczął się ukrywać, kobiety machać tymi cyckami. Wiał wiatr i zgodnie z tytułem na ekranie panowała cisza. Obudziło mnie chrapanie. Uniosłem się i rozejrzałem po sali. Choć nie minęło jeszcze pół godziny, znakomita większość zwolenników kina artystycznego tkwiła w objęciach Morfeusza, a było ich ze dwie setki, co sprawiało iście apokaliptyczne wrażenie.

Rozumiem, że czytacie ten tekst, nie mogąc się pewnie nadziwić, co autor chce w ten sposób przekazać i jaki ma to związek z Kiszczakiem czy Wałęsą, poza latami osiemdziesiątymi, w których dzieje się ta nudna, acz pouczająca historyjka.

Otóż, chcę wam uświadomić fakt, że obiegowa, prostacka opinia, która na pierwszy rzut ucha czy oka wydaje się być w swej prostackości właśnie zupełnie niepodobna do prawdy, często okazuje się prawdziwa i celniej dotykająca sedna niż wyrozumowane opinie i analizy. Opinia, że węgierski, czarno-biały film o zabijaniu komunistów musi spowodować na sali epidemię śpiączki, bez względu na to ile wychwalających reżysera esejów Aleksandra Jackiewicza przeczytali przed seansem jego odbiorcy, okazała się równie prawdziwa w sposób dosłowny, jak powtarzana od dwudziestu kilku lat teza, że Kiszczak trzyma w domowej szafie teczki z hakami, dzięki którym zachowuje wpływ na polską politykę i szeroko pojętą rzeczywistość.

Nawet ci, którzy byli przekonani, że tak jest, traktowali tę szafę, jako przenośnię. Bo też ludzie  naoglądają się filmów, a tam Bondy, szyfry, ukradzione osobowości, sejfy tak stalowe, że strach!

No dobra. Wybudziliśmy się z ciszy i nim zaczął się krzyk, poszliśmy cichutko z bratem mojej ówczesnej ukochanej obmyć ze snu gęby w kinowej, kulturalnej łazience. Przy okazji wypaliłem dwie czy trzy fajki w towarzystwie innych miłośników kina, którzy też nie wytrzymali Puszty, cycków i padających w słońcu rozstrzeliwanych rewolucjonistów. Wróciliśmy na salę, a tam już helikoptery. Tak było i tak jest.


Aha, jaka to jeszcze popularna prawda obiegowa, prostacka i zgoła niepodobna do niczego krąży wśród tak zwanych oszołomów?

środa, 10 lutego 2016

Wyborcza przekroczyła ostatnią granicę

Na twitterze Wojciech Wybranowski napisał, że we wrocławskim dodatku Gazety Wyborczej ukazał się tekst, którego wyróżniony poniżej fragment zacytował. Znam Wyborczą i całą jej obrzydliwość, ale nie uwierzyłem i poprosiłem o link.
Co tu się rozpisywać, przeczytajcie sami!

„Był on niezwykle twórczym i utalentowanym architektem. Znamy jego inne projekty, jak choćby przy ul. Bałuckiego pod numerem 2 - śmiała modernizacja dawnej kamienicy czynszowej. Kubistyczna forma Haddy powstała na zlecenie Towarzystwa Ubezpieczeniowego 'Karlsruhe'. Niestety, popowickie realizacje nie przetrwały wojny, podobnie jak sam architekt. Moritz Hadda zginął w 1942 r. Dla ówczesnych miłośników prawa i sprawiedliwości wystarczyło żydowskie pochodzenie, aby wysłać go na śmierć do obozu koncentracyjnego KL Kaiserwald.

Ktoś łaknie kontekstu, który niczego nie zmienia, proszę bardzo!