środa, 27 czerwca 2012

Samobójstwo Czarnego Piotra

Inspektor Lestrade, starannie omijając przedziwną mapę wykreśloną na deskach podłogi przez krew samobójcy, by stanąć wobec słynnego detektywa na odpowiednim tle - Ostatni raz zbliżył się do zwłok.

Harpun przebił Czarnego Piotra na wylot i wbił się na więcej niż sześć cali w drewnianą belkę, ściany “kajuty”.

Nieboszczyk smętnie zwisał, nadziany na ostrze. Chwytając za włosy, przez szmatkę i zrozumiałe obrzydzenie, Lestrade uniósł głowę denata. Okrutna, okolona czarną brodą twarz zastygła w grymasie nieludzkiej wściekłości. W niewielkim pomieszczeniu pobzykiwały muchy zwabione odorem krwi.

- Moi ludzie zabezpieczyli ślady i przesłuchali domowników, dzięki czemu wyrobiłem sobie ostateczny pogląd na przebieg tego ponurego incydentu. Oczywiście nikt nic nie słyszał i nikt niczego nie widział. To charakterystyczne. Z wywiadu wiemy, że Czarny Piotr był bardzo silnym, ponurym i złym człowiekiem. Nim przeszedł na emeryturę zabijał wieloryby a pod koniec kariery został kapitanem wielorybniczego statku. Drogi Holmesie…

Holmes nie odezwał się, ponieważ akurat rozpalał fajkę i jedynie spojrzeniem zachęcał inspektora do kontynuowania przemowy. Lestrade ziewnął nerwowo.

- W zasadzie wszystko jest jasne. Sądzę, że Czarny Piotr w przypływie szału spowodowanego tęsknotą za dawnym, pełnym przygód życiem, popełnił samobójstwo. Służba zeznała, że ostatnio dziwnie się zachowywał. Strzelał do jałówki, czytał książki, grał na organkach i bił żonę, ale, nie jak to miał w zwyczaju, własną, tylko żonę sąsiada, pana Ple…Pru… Niewyraźnie zapisałem. - Lestrade zamknął notatnik

Holmes zakrztusił się dymem i wymownie wzniósł oczy ku poczerniałym od dymu deskom sufitu “kajuty“

- Nie zgadzasz się z tokiem mojego rozumowania? - Zdziwił się Lestrade

Holmes rozkasłał się na dobre. Inspektor kontynuował.

- Pewnie uważasz, że to dość osobliwy sposób rozstania się z życiem. Początkowo i ja tak sądziłem, ale przypomniałem sobie sprawę tego estońskiego imigranta, pana Kuolta - Kamienicznika. Najpierw wybudował kamienicę a potem rzucił się z jej dachu na bruk. To taki odruch zawodowy. Pamiętam. Sugerowałeś, że to robota podwykonawców, ale ostatecznie wyszło na moje. Nie stwierdzono udziału osób trzecich. Na dachu. A Czarny Piotr jako wielorybnik przebił się harpunem. Za moją tezą przemawia to, że nieboszczyk był wyjątkowo silnym mężczyzną. Zwróciłeś pewnie uwagę, z jaką mocą został zadany cios. To wymagało…

- No dobrze, gheh, ale to przecież niewykonalne. Nie, ghul, sposób cisnąć harpunem a potem podbiec i stanąć, gheeem, na jego drodze!

- Holmesie, czepiasz się szczegółów technicznych! Czarny Piotr był wyjątkowo złośliwym człowiekiem i zapewne chciał sprowadzić policyjne śledztwo na manowce. Świadczy o tym, choćby, brak listu pożegnalnego. To coraz częstsze. Wszystko po to by epatować opinię publiczną rzekomym zagrożeniem, podczas gdy statystyki wskazują na znaczną poprawę stanu bezpieczeństwa publicznego.

- Jasne, szczególnie po serii samobójstw prostytutek, które na złość władzy powycinały sobie różne, że się tak wyrażę, narządy.

- Zauważam z przykrością, drogi Holmesie, że pozostajesz pod wpływem groszowych gazet. To one wykreowały aferę “Kuby rozpruwacza” wbrew faktom i wszelkiemu prawdopodobieństwu. Dzisiejszy Londyn jest najspokojniejszym miastem w Europie. Martwi nas plaga samobójstw, ale świat nie jest doskonały. Zmierza do doskonałości, ale…

- Lestrade, ośle jeden! Przecież na stole stoi niedopita butelka ciskacza. Dwie szklanki. Morderca pił z Czarnym Piotrem. Doszło do kłótni, której finałem było brutalne zabójstwo gospodarza.

- Proszę bez takich impertynencji! To, że na stole stoją dwie szklanki o niczym nie świadczy, za to niedopity trunek w butelce, jak najbardziej. Gdyby Czarny Piotr z kimś pił, tamten jako pijak, niezawodnie dopiłby alkohol. Jeszcze raz powtórzę, że na podstawie zebranych danych, śmiało mogę wykluczyć udział osób trzecich w tym przykrym zdarzeniu!

- Inspektorze! Inspektorze!

- Czego chcecie konstablu?

- Ujawnił się Kuba…

- Rozpruwacz?

- Nie, jakiś inny. Teraz wszyscy tylko o tym innym Kubie. Jakaś grubsza afera!

- W takim razie pędźmy! Niech ktoś tu posprząta. Holmesie…

- Jedźcie, jedźcie… Zostanę tutaj. Przez chwilę.

Konsultacja medyczna

Ludzie zawsze znajdą powód by narzekać. Choćby na lekarzy, którzy w ramach sporu z rządem, mają zamiar utrudniać życie chorym.

I lekarze narzekają, ponieważ przeważnie są ludźmi. Ludźmi ciężko pracującymi. Wielokrotnie czytałem o lekarzach, którzy mdleją z przepracowania. Ostatni przypadek; Lekarz stracił kontakt z rzeczywistością po 36 godzinach nieprzerwanego dyżuru. Nigdy nie spotkałem się z podobną tragedią dotyczącą fryzjerów, listonoszy czy ślusarzy.

Lekarze by dopiec rządowi, będą wypisywali jedynie pełnopłatne recepty. Ich prawo.
Ich prawo, czy tam lewo, jak kto woli.

Wszystko pod hasłem “dla dobra” i “nie dajmy się władzy poróżnić z pacjentami” Można i tak, ale co powie lekarz, gdy w nocy zacznie szturmować jego posesję, mój skromny koleżka, niejaki Dżony Mamarony?

Dżony nie jest w ciemię bity i zna na pamięć przeróżne taryfy, w związku z czym, od trzech tygodni wyleguje się w domu jako chory. Naoglądał się telewizji i wyciągnął wnioski.

- Już mnie Jarecki, od medycyny mdli - zagaił rozmowę - Jestem chory od trzech tygodni, ale dopiero wczoraj mnie olśniło.

- Znowu spadłeś z tapczanu?

- Nie, obudziłem się o pierwszej w nocy ze strasznym bólem głowy. Męczę się, przewracam z boku na bok. Nie mogę zasnąć. Wstałem. Wyjrzałem za okno. Ciemno. Głowa pęka. Żona i dziateczki śpią.
Ja do kuchni, zażyć przeciwbólowe tabletki. Pies za mną. Diabeł nie pies!

- Do rzeczy - Dżony, do rzeczy! - Słucham, a torba z zakupami ciąży

- I wtedy przypomniałem sobie, co cięgiem słyszę w reklamach z telewizora. Ubrałem się i wyszedłem z chaty.

- Ubrałeś się i wyszedłeś z chaty o pierwszej w nocy?

- Jasne, przecież nie wyjdę na ulicę goły. Idę sobie, obce psy szczekają…

- Chwila, ale po co niby wyszedłeś?

- Aby przed zażyciem tabletek, skontaktować się najpierw z lekarzem lub farmaceutą

- O pierwszej w nocy?

- Dokładnie, kwadrans po pierwszej. Nie słyszałeś nigdy tego zastrzeżenia - Reklam nie oglądasz? Jak mogę zażyć tabletkę bez konsultacji?

Idę, uważasz, wiaterek chłodzi. Ktoś w oddali drze mordę. U lekarki świeci się światło. Dobra nasza. Dzwonię. Lekarka odzywa się śpiąco.

- Kwadrans po pierwszej, nic dziwnego!

- Już było wpół do drugiej. Na wstępie nieco się skompromitowałem. Nie pasowało powiedzieć dzień dobry, ani dobry wieczór, bo co to za wieczór o wpół do drugiej? - I jakoś tak wyszło, że powiedziałem “dobranoc”
Lekarka odpowiedziała “dobranoc” i domofon zamilkł.

Dzwonię ponownie i już bez żadnych wstępów zaznaczam, że ja w sprawie konsultacji. Ta się dziwi a ja powiadam, że boli mnie głowa i chciałem zażyć tabletkę, ale w telewizji ostrzegali, że przed zażyciem należy…

- Pewnie zrzuciła cię ze schodów?

- Nie mogła, stałem na płaskim, poziomym asfalcie, przed furtką. Nawet wyraziła się dość oględnie, że niby, mogę łykać wszystko co chcę i nic złego się nie stanie. Zawracanie głowy!

- Wróciłeś, zażyłeś…

- A gdzie tam! Od tego łażenia na świeżym powietrzu głowa przestała mnie boleć. Wszystko byłoby dobrze, ale w domu czekała na mnie żona z pytaniem, gdzie się włóczę?

- Odpowiedziałem zgodnie z prawdą i dostałem w łeb, że niby jestem kurwiarzem.

Faktycznie Dżony ma plaster na czubku głowy i chętnie wierzę w jego zapewnienia, że “łeb mu rozsadza”

- Zażyj tabletkę - Doradzam

- Tabletkę? Ot tak, bez żadnej konsultacji? Wytrzymam do północy, a od lekarki dostałem przy okazji adres tej czarnulki z apteki…

wtorek, 26 czerwca 2012

Stefan Jagiełło

- Dzień dobry! Gościmy dzisiaj profesora Pućkę, prezesa “Ligi Walczących z Przeszłością“. Panie profesorze…

- Dzień dobry! Na wstępie pragnę odciąć się od “Ligi Ahistorycznych Bęcwałów” której członkowie są wodzeni na manowce przez profesora Pompkę. Niestety często jesteśmy myleni, a nie mogę z oczywistych powodów odwołać się do historycznych uwarunkowań, które ukształtowały nasze, podobne co do celów, ale różne co do stosowanych metod, organizacje.

- Panie profesorze, pan jako historyk…

- Nigdy nie będziemy w przeciwieństwie do Ligi, zawiadywanej przez profesora Pompkę organizowali idiotycznych happeningów czy przemarszów z Gazetą Wyborczą w dłoni. Ich ostatni event, gdzie składający się z ahistorycznych miernot, tłum, skandował hasła, doskonale wpisał się w narrację czcicieli historii, że niby, panie tego, jesteśmy idiotami. Nie rozumiem, jak można w czasach “wikipedii” demonstrować pod skandowanymi hasłami ,w rodzaju:

“Zawsze i wszędzie, Jagiełło Stefanem będzie”

albo

“Chrobry nie był dobry, spytajcie się Ziobry”

Przecież takie hasła zachęcają by zapoznać się z dorobkiem wymienionych, starodawnych polityków, a nie mam tu na myśli Stefana Ziobry.

- Panie profesorze - Dlaczego pan walczy z przeszłością?

- Walczymy - nie jestem sam - Z przeszłością, ponieważ przeszłość nie jest nam do niczego potrzebna, choć obiektywnie trzeba przyznać, że w pewnym sensie istnieje. Nie tak jak burak, kapsel od piwa czy szpargały. Tkwi w ludziach i z tychże ludzi należy ją usunąć. Nie jest to łatwe zadanie, ale mam nadzieję, że temu zadaniu sprostamy.

- Rozumiem cel, ale nie potrafię zrozumieć, dlaczego to takie ważne?

- Ważne, ponieważ w ludzkich głowach trzeba przygotować miejsce na przyszłość. Wszystko ma swoją pojemność. Ludzka głowa też. Miejsce w którym kokosi się, przywołany powyżej Chrobry, należy oczyścić, wyglancować i przewietrzyć, by skutecznie zasiać tam całkiem nowe, pozytywne idee. To nie jest prosta wymiana, ani próba negacji starodawnych ekscesów. Historii niech sobie zażywają Rosjanie, Niemcy, Anglicy, Amerykanie, Francuzi i podobne nacje. Polska powstała z niczego dziewięć minut temu.

- Dlaczego akurat, dziewięć minut temu?

- Od dziewięciu minut trwa nasza rozmowa. Kawa panu, panie redaktorze, stygnie.

- Pan głosi, że przeszłość nie istnieje, nieciągłość pan głosi? Przecież wstałem o siódmej, wziąłem prysznic…

- Widzi pan, to są sprawy skomplikowane. Jako dziennikarz i groszorób, nie jest pan w stanie przyznać, że przeszłość to złuda. Upiera się pan przy prysznicu, szorowaniu zębów, jajach na bekonie - Pan jest historyczną, mroczną bestią! Pański prysznic jest akurat tyle wart co hetman Żółkiewski na Kremlu, czyli nic.

- Żółtaczka na Kremlu?

- Jaka żółtaczka? Hetman Żółkiewski na Kremlu!

- A kto to są “hetman” “Żółkiewski” i “kreml” a tak w ogóle, kim pan jest i co ja tu robię?

- Jest pan dziennikarzem, który prowadzi bardzo istotny, z mojego punktu widzenia, program. Jest pan krzewicielem, nauczycielem nowego. Dzisiejsza edycja, pańskiego autorskiego programu, przechodzi akurat do historii zmagań z historią.

- Dziękujemy za uwagę. Po przerwie reklamowej, będziemy gościli profesora Pompkę, lidera “Ligi Ahistorycznych Bęcwałów”



- Zawsze i wszędzie Jagiełło Stefanem będzie! Zawsze i wszędzie…. Jagiełło Stefanem będzie! Zawsze

poniedziałek, 25 czerwca 2012

"PZPN " Od morza do może

Zabawni są politycy chcący zbawić polską piłkę nożną, pokonując PZPN.

Ich propozycje, nawoływania do przejrzystości struktur, demokratyzacji, dopuszczenia krwi świeżej a pracowitej, młodych i uczciwych menadżerów i temu podobne banialuki, nie zasługiwałyby na uwagę, gdyby nie zabawny kontekst.

Oto wypowiadają się o PZPN ludzie tkwiący w strukturach partyjnych, w których nijak nie można dopatrzyć się realizacji postulatów, zgłaszanych wobec “Związku”

Ludek partyjny, na co dzień żyjący z dotacji budżetowych dziwnie radykalizuje się wobec stowarzyszenia żyjącego z własnych środków.
PZPN, mimo wszelkich możliwych zastrzeżeń, jakie są wobec niego podnoszone, jednak organizuje rozgrywki w których bierze udział kilkanaście tysięcy drużyn, czego o partiach politycznych, nie sposób napisać bez śmiechu.

Ludek partyjny pędzi z receptami na uzdrowienie piłki kopanej, a nie potrafi uzdrowić własnych struktur. Dziwactwo!

Ludek partyjny nie wie gdzie uderzyć, w związku z czym, wyartykułowane przez polityków propozycje zmian są w najlepszym przypadku śmieszne.

Jeśli wrogiem polskiej piłki jest PZPN, pierwszym krokiem przed podjęciem bitwy, powinno być rozpoznanie terenu wroga.

Jeszcze nie spotkałem się w mediach, na przykład, z postulatem zwalniającym dół piłkarskiej piramidy z obciążeń finansowych kreowanych przez PZPN. Można przeczytać o milionach przewalających się w ramach związku, ale nikt z tych, którzy mogliby realnie pomóc lokalnej piłce, nie raczy powiedzieć rzeczy oczywistych.

To na tym, najniższym poziomie, w ligach okręgowych, klasach A czy B jest matecznik polskiego futbolu. Żadne orliki, żadne komercyjne szkółki piłkarskie, żadne Barcelony czy Reale nie stworzą u nas generacji wspaniałych piłkarzy.

To jest robota dla klubów, które w 99 % klepią biedę, a w 95% ich jedynym źródłem finansowania są dotacje gmin, w większości oscylujące w przedziale, od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych rocznie.

Wyobraźcie sobie klub dotowany sumą 60 000 złotych, w którym trenuje i rozgrywa mecze w trzech drużynach : seniorów, juniorów i trampkarzy, około 60 chłopaków.

Przyjmijmy, nieco na wyrost, że sprzęt kupują sponsorzy a koszty utrzymania boisk, trybun i etat “gospodarza obiektu” przejęła dodatkowo gmina.

Klub opłaca trenera oraz instruktora. Niech to będzie koszt 30 000 złotych rocznie. Zostaje 30 000.

Z tego trzeba opłacić sędziów, pomoc medyczną, obserwatorów (!) kary za żółte i czerwone kartki, opłaty za pozyskanie lokalnych graczy, zapewnić dojazdy na mecze wyjazdowe, kupić napoje, zapłacić za badania zawodników. I co zostaje? Ano, guzik z pętelką.

Od razu, by uprzedzić atak, zaznaczę, że suma 60 000 to całkiem niezła kwota. Nieźle sytuowana gmina może zapewnić zbliżoną kwotę, ale dla jednego klubu. Jeśli w gminie istnieje drugi czy trzeci ośrodek piłkarski, przeważnie muszą obyć się smakiem.

To jest jedna z przyczyn słabości a wręcz braku możliwości prawidłowego szkolenia na poziomie podstawowym. Gdyby nie zaangażowanie lokalnych działaczy i sympatyków piłki, już dawno ta powiązana sznurkami konstrukcja raczyłaby się zawalić.

Jeśli ktoś chce zmian w PZPN powinien rozpocząć kampanię właśnie od odciążenia finansowego tych najmniejszych, skromnych klubów. Skoro w związku walają się miliony na opłacanie nieudaczników zawiadujących “dużą piłką” niechże to nie będą pieniądze zdzierane z klubów, gdzie wydatek stu złotych jest problemem, a sposób rozliczania z donatorem mógłby pod względem szczegółowości konkurować z miliardowymi przetargami w zbrojeniówce czy służbie zdrowia.

Tu tkwi problem polskiej piłki. Remedium nie okazały i nie okażą się “orliki” choćby dlatego, że system jaki stworzono, sam je przymknął.
Są to obiekty zamknięte, w związku z czym wymagają w godzinach otwarcia stałego nadzoru człowieka z przeszkoleniem medycznym.
To jest etat za który płaci gmina. Przez pół dnia boiska są zamknięte i tak jak dawniej chłopcy kopią piłkę na osiedlowej uliczce, choć “orlik” jest o rzut beretem. Dosłownie.

Jasne, że budowa tych boisk to krok w dobrym kierunku, ale gdyby były obiektami otwartymi, byłoby z nich dziesięć razy więcej korzyści.

Wracając do PZPN. Po prostu nie da się zmienić na korzyść tej organizacji, nie pozyskawszy, że użyję wytartego za komuny zwrotu, piłkarskich dołów. Dlatego śmieszy mnie gaduła polityków czy innych dziennikarzy, postrzegających piłkę przez pryzmat reprezentacji czy ekstraklasowych klubów. To są dwa światy. Ten, który jest na medialnym celowniku zajmuje się dojeniem swoich mniejszych i zupełnie malutkich “braci”.

Nigdy, co podkreślam, nie uda się żadna reforma PZPN, dopóki nie zamilkną bajkopisarze reform, którzy chcą uzdrawiać związek od góry. To czy kawior będzie zapijał szampanem Lato, Boniek czy inny ananas w rodzaju Bieleckiego, niczego nie zmieni, ponieważ, dzięki Bogu i statutowi, delegaci klubów wybierają swoich przedstawicieli do OZPN a tamci na zjazd PZPN. Tam z kolei wybiera się prezesa i zarząd.

Ględzenie o młodych, ambitnych menadżerach zda się tu psu na budę. Jakoś ich nie widać w lokalnych strukturach. Starzy, te przysłowiowe “leśne dziadki” w 99% angażują się w działania społecznie. Trzeba kosić -koszą boisko. Trzeba wyrwać chwasty wyłażące z popękanych, pamiętających Gomułkę, betonowych trybun - przyjdą i powyrywają. Jechać na mecz z dzieciakami - jadą. Trzeba załatwić transport - załatwią. Wysupłać dwie, trzy stówy z własnej kieszeni - wysupłają na chwałę swojego klubu. Młodych, zdolnych menadżerów na poziomie okręgówki i niżej, zwyczajnie brak. Pracować za darmo? To takie nienowoczesne!

Jasne, że Grzegorz Lato niespecjalnie sprawdza się jako prezes PZPN, ale propozycje, jakie padają ze strony PT polityków, uważam za całkowicie bezsensowne. Sprowadzają się bowiem do starej komuszej idei przywiezienia kandydata w teczce i zmuszenia do zaakceptowania teczkowej, politycznej, kandydatury.

Panowie politycy, od PiS-u, aż do idiotów Palikota. Najpierw wyleczcie się sami, a dopiero gdy będziecie zdrowi na umysłach oraz jędrni intelektualnie, zabierajcie się za leczenie piłkarskiej Polski.

Jeśli jest prawdą, że 16 000 000 Polaków jest kibicami piłkarskimi, niechaj, gdy ruszy sezon, choć 3 000 000 odwiedzi swe lokalne kluby i zacznie im kibicować, a z nich jeden procent, czyli 30 000 niech postara się w jakiejkolwiek formie zaangażować w ich działalność.

Będziemy mieli wówczas “Piłkę” od Morza do Może, i nie zastraszy nas jakaś tam… Hiszpania.

niedziela, 24 czerwca 2012

Nauka niech nie idzie w las! (FYM)

W blogosferze stosunkowo łatwo natknąć się na ewidentnego maniaka. Jeśli na portalu znajduje się zakładka „nauka” przeważnie wodzą tam rej pseudonaukowcy. Jeśli pojawi się prawdziwy naukowiec szybko rezygnuje, wyśmiany i zakrzyczany przez nich samych, oraz ich zwolenników, których ci starannie hodują.

Szersza publiczność nie jest w stanie zweryfikować jakości przedstawianych teorii, ponieważ nie posiada przydatnej ku temu wiedzy i umiejętności.

Publiczność jest leniwa a maniak pracowity.

Publiczność pojawia się w trakcie działalności maniaka, czyli niewielu rozpoczyna przygodę z maniakiem na „gołej ziemi” Większość pojawia się w momencie gdy maniak jest już „guru” i prezentuje zdumionej gawiedzi, gotowe konstrukcje myślowe.

Stosunkowo łatwo jest rozpoznać maniaka.

- przedstawia się jako poszukiwacz zakazanej przez establishment prawdy

- do establishmentu zalicza wszystkich poza sobą i swoimi zwolennikami, choćby stało to w jawnej sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem

-występuje z pozycji autorytetu, chętnie prezentując swoje naukowe tytuły czy inne osiągnięcia

-aby wyrobić sobie pozycję mentora, zwalcza, miast jawnych przeciwników, zarażonych wątpliwościami potencjalnych zwolenników

-konstrukcja myślowa, którą tworzy nie jest sprawdzalna, o ile nie przyjmie się założeń zaprezentowanych przez maniaka

-wszelkie wątpliwości co do jakości swoich przemyśleń rozstrzyga na własną korzyść. Dane nie zgadzające się z jego wnioskami, po prostu odrzuca.


Niezłym przykładem maniactwa są Kreacjoniści. Istnieje kilkanaście odmian kreacjonizmu, ponieważ kreacjonizm jako idea, w oczywisty sposób ewoluuje. 

Kościół Katolicki jest od prymitywnego kreacjonizmu oddalony o sto milionów kilometrów. Mało tego! Jest od stulecia najsłodziej ze wszystkich religii zaprzyjaźniony z nauką. I co?

Ano to, że jest zwalczany za idiotyzmy rozmaitych ananasów, którzy sądzą, że Świat powstał – powiedzmy – pięć tysięcy lat temu.

Publiczność jest, o czym już wspomniałem, leniwa, a propagandyści pracowici.

Korzystając z okazji liberalny kreacjonista ogłasza, że świat powstał dwanaście tysięcy lat temu.

Pięciotysięczniki w krzyk i dalejże go okładać skarpetami wypełnionymi krowim łajnem. A wszystko, co nie dziwi, spada na głowy PT Katolików.

Ten nudnawy tekst tyczy oczywiście sprawy FYM-a.

Naprawdę dziwię się tym, którzy przez kilka lat nie zorientowali się, z kim mają do czynienia – I dlaczego ze zwykłym maniakiem?

Domniemania o przejęciu konta, bez mała o politycznym mordzie, są żałosne. Podobnie jak komentarze odsyłające FYM-a do wariatkowa.

On po prostu stworzył, wedle zasad pseudonauki swoją własną, prywatną konstrukcję i wyciągnął wnioski. To wszystko. Reszta zostanie łatwo rozegrana przez kłamców i łajdusów z którymi, wedle swych deklaracji się zmagał.

Niechcący, mam nadzieję, stworzył maczugę, którą będą okładani wszyscy wątpiący w oficjalną wersję wydarzeń.

FYM był/jest maniakiem, pasącym się na łączce razem ze swoimi akolitami.

Odrzucenie, zanegowanie jego odkryć i przede wszystkim włożonej w nie pracy zaowocowało erupcją nienawiści wobec Macierewicza i Kaczyńskiego. Reszta, niech będzie milczeniem.

Szanowni blogerzy! Nie karmcie swoich i cudzych Chimer, skoro koszt jest tak obłędny! Nic nie znaczy, że druga strona idiotyzuje się od samego początku kłamliwym bełkotem. To ich sprawa oraz ich własny idiotyzm.
Ich grzech, że się tak wyrażę

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Nie odczuwam żalu, że nie wyszliśmy z grupy

Chyba dlatego, że nie poniosłam mnie fala Euro - mistrzostw i nie dałam się też porwać polskiej "fieście" z tymże Euro związanym, nie odczuwam rozczarowania.

Nigdy nie lubiłam, żeby mnie ktoś zmuszał do cieszenia się z czegokolwiek, a media dość nachalnie nam tę radość serwowały i to bez popicia.
Podejrzewałam też, że raczej nie wyjdziemy z grupy, choć jeszcze dziś media próbują nam wmówić, że "mamy" mistrzowską drużynę.

Nie, nie mamy takiej!

Mistrzowska drużyna po prostu wygrywa!

Nie ma się co oszukiwać.

Od ostatnich, naprawdę poważniejszych osiągnięć w piłce kopanej minęło akurat 30 lat!

To od tamtego Mundialu w Hiszpanii zaczęła się wtedy moja fascynacja piłką nożną.

Co prawda na początku była do sympatia pod przymusem, bo mój świętej pamięci ojciec prosił mnie, żeby oglądała wszystkie mecze. On był bardzo chory, umierający i często pod działaniem leków zasypiał bezwiednie.
Ale dość o historii.
Od kilku lat mam już dość podniecania się tzw. reprezentacjami Polski.

Dlaczego?
Powód jest bardzo prosty, nie odczuwam specjalnego połączenia, ani z piłkarzami, ani ze skoczkami narciarskimi, czy innymi lekkoatletami.

Dlaczego mam odczuwać jakieś do tego przywiązanie?

Do napompowanej medialnej szopki z dobrym sponsoringiem?

W jakim procencie to są reprezentanci mojego Kraju? I nie chodzi mi bynajmniej, że grają w zagranicznych klubach!

To nie tak.

Tylko, że te wszystkie Mistrzostwa, Olimpiady, to już tak naprawdę nie rywalizacja między drużynami Narodowymi, a sztucznie napompowane przez reklamodawców przedstawienia i to jakby nie patrzeć z coraz mnie zdolnymi aktorami.

Nie mam zamiaru wypowiadać się o PZPNie, bo tu to szkoda mojego głosu, że o p. M od ministerstwa sportu nie wspomnę.

środa, 13 czerwca 2012

Euro 2012. Nie daj się złapać!

Mistrzostwa Europy bronią się doskonale piłkarskimi emocjami. Nie bardzo rozumiem, po co fundowane są te dodatkowe. Pika jest królem i nie interesują mnie biegające i gryzące się króliki.

Niemniej, tak, jak napisałem kilka dni temu, nic osobliwego się przecież nie dzieje. Impreza jest wyjątkowo spokojna i przebiega w zadziwiająco przyjacielskiej i kulturalnej atmosferze.

Jeśli ktoś sądzi, że jest inaczej, niech zajrzy na “tubkę” i obejrzy sobie film zrealizowany przez “Planetę” ukazujący chuligańskie obrzeża Mistrzostw Świata 2006, rozgrywanych w Niemczech.

Nie, nie cieszą mnie żadne zadymy, bójki, szarpaniny czy skandowanie obelg, ale obecnie trzeba mieć niezłą lupę by dostrzegając oczywiste ekscesy, , uogólniać je, emocjonować się nimi a nawet dodawać do nich teorie socjologiczne czy lewacko głupologiczne.

Naprawdę łakniecie społeczeństwa opisanego przez Lema w “Powrocie z gwiazd” że o nakręcanej pomarańczce nie wspomnę?

Jasne, że na meczu futbolowym dużo łatwiej dostać w mordę niż na przykład w filharmonii. W przybytku sztuki nikt, poza postmodernistycznie nastawionymi artystami się nie wydziera. Nikt z publiki nie krzyczy, że dyrygent to bęcwał, a zwolennicy Strawińskiego nie łamią krzeseł na głowach fanów Mozarta. W każdym razie, jest to dość rzadkie.

Dlaczego trwa medialna histeria do której dołączają się niestety, także przeróżni zidiociali komentatorzy z blogosfery?

Odpowiadam.

Dlatego, że impreza jest tak intensywnie głaskana, lukrowana, odświętnie ubierana, że każde wydarzenie nie będące emanacją tego infantylnego “ciuciu - ciuciu” staje się radykalnym dysonansem. Zgrzytem.

Lepiej, bardziej neutralnie wygląda psia kupa albo inny, na przykład, dorodny mlecz na łące a inaczej na wypielęgnowanym trawniku.

Uważam, że do pewnego momentu zwalczanie z wielkim krzykiem stadionowych patologii miało sens, ale już dawno wkroczono w krainę absurdu. Stan przedwczorajszy wydaje się w miarę racjonalny.

Tyle, że mdłości powodują, wtykając swoje paluchy w moje delikatne gardło panny i chłopcy z rozmaitych telewizji dopytujący się, czy już jest czarownie, czy tylko fajnie?
\
Próbujący martwić mnie informacjami, że w komercyjnym ogródku, zwanym “Strefą kibica” na Błoniach Krakowa jest mało fanów, albo że małpa “Rezus” nie odgadła wyniku meczu.

Pani w telewizji prezentując rzeczonego Rezusa, odgadującego wyniki meczów zauważyła, że małpy niewiele różnią się od ludzi. Dodam, że szczególnie od ludzi, którzy sądzą, że małpy znają się na piłce nożnej.
Małpy znają się na piłce akurat tak jak nasi przygłupi celebryci czy inni kretyni zapełniający ekrany, łamy i portale. Niedzielni znawcy futbolu czerpiący swą socjologiczną wiedzę jeden od drugiego, zgodnie z zasadą “uczył Marcin Marcina a sam głupi jak świnia”

Przed chwilą przeczytałem wywody jakiegoś socjologa Sobiecha - nie tego naszego piłkarza - w których wywodzi, że publiczność jest wspaniała, ponieważ przeszła przez finansową selekcję.
Nie, panie futbolowy idioto, przeszła przede wszystkim przez obrzydliwe sito dystrybucji.
Stąd kilka tysięcy Rosjan skanując “Maładcy! Maładcy!” łatwo przebijało się przez kilkadziesiąt tysięcy gardeł, w większości przypadkowych, polskich kibiców. W Rosji najwyraźniej przeprowadzono selekcję nieco inaczej.

Z dalszych wywodów tego pana można wnosić, że na mecze Legii w Warszawie wchodzą i tam “dymią” bezrobotni dresiarze. Gratulacje! Czy nikt w studio nie mógł spytać gościa, po czemu rozdają karnety i bilety na Łazienkowską?

Piłka nożna ma taką a nie inną publiczność.
Nie mówię tu o publiczności na meczach Euro.

W Polsce przed publiką gra mecze kilkanaście tysięcy drużyn. Od maluchów do seniorów. Od klasy “C” do ekstraklasy. W sezonie te zmagania na żywo ogląda co tydzień 1,5- 2 miliona kibiców.
Ilu z nich zasiada na trybunach Euro 2012?
Ilu z tych, którzy nie zasiadają dopuszcza się w codziennym kibicowaniu stadionowych ekscesów?

Mamy Euro? Mamy! Frekwencja meczowa i telewizyjna jest znakomita, co skłania mnie do przedstawienia apelu/ prośby do zauroczonych międzynarodowym futbolem, fanów.

Euro 2012 niedługo się skończy. Piłka jest fajna, prawda?

No to idź, jeden z drugim, na mecz swojej lokalnej drużyny. Tej najbliższej. Istnieje obawa, że gapiąc się w telewizor oderwiecie się od piłkarskiej rzeczywistości.

Na przykład w maju, odwiedził mnie jeden z dzielniejszych blogerów. Zabrałem go na mecz ulubionej przeze mnie Polonii Golina. Jego pierwsza uwaga, gdy wszedł na trybuny była taka, że boisko jest przecież o połowę mniejsze niż w normalnej piłce.

“Normalna piłka” to dla niego głównie, rozgrywki u Angoli.
A nasze boisko ma wymiary 108 na 70 metrów.
Tyle tylko, że istnieje naprawdę w takich wymiarach i można go dotknąć łapą albo nogą. Małe? Sprawdźcie wymiary “lotnisk” na których rozgrywane są Mistrzostwa Europy.

Telewizja robi z telewizyjnych kibiców głuptasów dzięki wykorzystaniu, jak mówiono w starodawnym szmoncesie “ aptecznego złudzenia ludzkiego oka” I nie poprzestaje na “optycznych wymiarach” piłkarskich boisk.

Niestety.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Telewizyjni. Tekst o niczym

Kabarety mamy do chrzanu. Wolę oglądać setny film o grubasach wiążących krokodyle gdzieś na południu USA niż naszych licencjonowanych wesołków.
Gdy mam ochotę pośmiać się szczerze i wesoło włączam TVN24 czy jakiś inny program w którym brylują nasi dziennikarze.
Nigdy nie czekam na okazję do śmiechu dłużej niż kwadrans, co w kontekście występów kabaretowych jest dobrym osiągnięciem.
Niezastąpiony jest oczywiście Jarosław Kuźniar. Żałuję, że mam okazję oglądać fragmenty jego występów jedynie w weekendy.

Na przykład wczoraj, zapowiadając mecze “utonął” próbując przyporządkować cyferki do literek. Mecze grupy trzeciej, czyli “D” - chwila zastanowienia i wyliczanka na palcach - A, B, C - Nie, grupy “C”

Chwilę później by zabłysnąć sportową erudycją przypomniał historię zwycięskich sportowych bojów pomiędzy Polską a ZSRR. Wymienił trzy wyniki w tym dwa błędnie. Prawidłowo wynik finału siatkarzy z Montrealskiej Olimpiady (3-2)
Hokeiści nie pokonali podczas MŚ w Katowicach “Zbornej” 7-6 tylko 6-4 i nie było to bynajmniej ich jedyne zwycięstwo w tym turnieju. Fakt, spadli do grupy “B” i w tym Kuźniar ma rację. Podobnie, na MŚ w Hiszpanii, drużyna Piechniczka nie zremisowała z Ruskami 1-1 a 0-0.

Rozumiem, że nie każdy musi, znać wyniki tak starodawnych rozgrywek, ale skoro nie zna, po jaką cholerę o tym ględzi? Żebym się pośmiał?

To tylko taki przykład. Cały program tych telewizji informacyjnych usiany jest tego rodzaju “gagami” dotyczącymi wszelkich możliwych dziedzin życia.

Pośmiałem się a do oglądania telewizji wróciłem przed meczem Chorwatów z Irlandią. Zaglądam oczywiście do TVN24 by się dowiedzieć co tam, panie dzieju, w Poznaniu? Obejrzałem scenki rodzajowe z rzucaniem krzesełkami oraz czym popadnie ale panna dziennikarka uspokoiła mnie, że obecnie jest w Poznaniu bardzo spokojnie. Tyle, że pada deszcz.
Panna zżymając się na pogodę, określiła ją mianem “bestialskiej”

- Obecnie pogoda w Poznaniu jest bestialska! - Powiedzcie sami, jaki kabareciarz wymyśliłby tak jędrne i dosadne określenie?

Proszę Państwa! Rosną nam dziennikarskie kadry, rosną jak na drożdżach.

Dziwnymi za to drogami podąża zagraniczny kapitał. Niemcy wywalają na zakup Onetu prawie miliard złotych i ten przy okazji, poza forsą uzyskuje też dostęp do ekskluzywnych informacji.

Wlazłem tam rano, zgoła nie wiem po co i pierwszą informacją jaka przykuła moją uwagę był okraszony zdjęciem i linkiem do filmiku materiał o obecnym trenerze niemieckiej reprezentacji w gałę.

Okazuje się, że ten miły pan ma brzydki zwyczaj dłubania w nosie i zjadania “baboków” Niestety jest to udokumentowane.
Czyli nie jest tak najgorzej z dziennikarstwem śledczym, choć niemieckim, a wy ciągle o tym samolocie, że zacytuję na koniec kabareciarzy by w ten sposób domknąć ten tekst, dosłownie o niczym.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Pierwszy dom 5. Mięso

Mięsny. Bywało, że musiałem towarzyszyć dorosłym w robieniu zakupów. Najgorzej wspominam sklepy z mięsem. Na przełomie lat 60 i 70, choć nie było jeszcze tak gigantycznych kolejek jak w latach osiemdziesiątych, wizyta w takim przybytku nie nastrajała malca, jakim wówczas byłem, zbyt optymistycznie.

Najintensywniej śmierdziało w sklepie przy ulicy Błaszaka.
Mama stała w kolejce, a ja kręciłem się jak bączek. Trochę w sklepie, trochę przed sklepem. Wypuszczałem się też do znajdującego się w tym samym ciągu handlowym, sklepu z zabawkami.

Pamiętam jak zimą, ubrany w misia, czyli coś w rodzaju dziecięcego, krótkiego płaszczyka ze sztucznego futerka, na niewiarygodnie wprost zabłoconej posadzce rysowałem obutą stópką jakieś dziecięce figury, za co zganiła mnie pani sklepowa, że niby, niszczę płytki.

To był zupełnie nowy sklep i wyłożono go terakotą. Higiena. Białe ściany i czarno biała, podłoga jak szachownica. W przeszklonych ladach prezentowały się wyroby garmażeryjne. Reszta asortymentu wisiała na hakach.

W sklepie unosił się słodkawy odór zepsutego mięsa. To śmierdziały pieńki na których potężne panie sklepowe rąbały tasakami i toporami mięso. Sklep po zamknięciu był sprzątany przy pomocy wiader i ścier nawijanych na szczoty. Na te pnie, rady komunistyczni spece od wszystkiego nie znaleźli.
Zimą było znośnie.

Latem zewsząd nadlatywały i nadbiegały muchy. Na sennie obracającym się wiatraku wisiały żółte taśmy lepów, zgodnie z nazwą i przeznaczeniem oblepione zdechłymi lub zdychającymi muchami.

Wracamy do zimowego sklepu. Wedle dostępnych mi danych jest to przełom roku 1969/70. Ja w "misiu" i czapce z pomponem. Mama w kolejce, ale kolejka nie kupuje, ponieważ akurat coś przywieźli i wszyscy oczekują, co? Chętni na dotychczas wystawione delicje są przepuszczani bez kolejki. Czekamy. Nudzę się i oburzam na niesprawiedliwe uwagi otrzymany pani sklepowej.

Wybawienie nadchodzi ze strony jakiejś pańci w futrze, która popisuje się swoją latoroślą. Dziewczynka recytuje wierszyki, wyrywając kolejkowiczów z marazmu. Komentarze. Pochwały.

Gdy jej repertuar się kończy, zaczyna jakiś chłopczyk, ale gubi pointy.

Na takie dictum, wyłażę na środek, a że jeszcze szkoła nie nauczyła mnie lęku i pokory, śmiało zaczynam deklamować "Redutę Ordona". Dziadek raczył mnie nauczyć to lecę mickiewiczowskimi uniesieniami.
Pewnie nie wszyscy kolejkowicze znali tekst, ale zyskałem jako taki aplauz. Mama nie była chyba zachwycona i na jej szczęście z zaplecza zaczęto wynosić towar, co zakończyło mój występ, a miałem jeszcze do powiedzenia, obszerne fragmenty "Maratonu", Kornela Ujejskiego.

Wspominając, mam świadomość, że w kontekście tamtych czasów, wobec umęczonej codziennością, skupionej na pozyskaniu kawałka mięsa w tym cuchnącym, zabłoconym sklepie, publiczności, patriotyczny występ malucha w misiu, robił wrażenie.

Jako dzieciak łatwo zapamiętywałem wiersze. W swoim dziecięcym repertuarze miałem też na przykład "Westerplatte" Gałczyńskiego, czy "Bagnet na broń" Broniewskiego. Dziadek mnie uczył- taki lajf. Nie wyjdziemy ze sklepu, by snuć rozważania o literaturze.

Po opisie sklepu, nie zdziwi was pewnie, że za mięsem nie przepadałem. Rosołu nie jadłem, ponieważ jakiś dobrodziej, pewnie mój sprytny Tata, oświecił mnie, że rosół to kurze siki. Nie wiem, czy z tego powodu często pojawiał się na stole "rosół wołowy". Jadałem gotowane mięso z takiego rosołu, obficie marząc je musztardą.



Mięso. Gdy chorowałem wmuszano we mnie rosołek i mięso z gołębi. Nabierali mnie, że to z dzikiego ptactwa, czyli jakby dziczyzna. Kiełbasy nie jadałem, ponieważ były w niej tłuste skwarki. Co innego serdelki czy parówki. Grube oczywiście. W nich nie było skwarek!

Świetnie smakowały na działce, podpieczone na jesiennym ognisku. Z oczywistego powodu, że dzięki Bogu jesień nie trwa cały rok, dziadek z braku wiedzy o grillu, albo węgla drzewnego, opiekał parówki nad płomyczkiem kuchenki spirytusowej, czyli takiej, w której paliwem był denaturat. Niebo w gębie!

Tłuszcz ściekał a parówki pachniały parówkami oraz spalenizną. Bułka , musztarda sarepska i do tego pomidor malinowy, wprost z krzaka. I solniczka do solenia pomidora.

Parówki dziadek kupował po drodze, w geesowskim sklepiku w Marantowie. Zaopatrywał się w nim także pewien dowcipniś. Kilka razy byłem świadkiem jego popisów w rodzaju

- Buły są?
- Są!
- To niech będą!

Muszę napisać, że najlepsze serdelki jadałem wówczas w Warszawie, w takim wesołym miejscu z widokiem na Wisłę. Jakiś dobrodziej, reprezentujący podwarszawską prywatną inicjatywę serwował je z wózka, spod kolorowego parasola.

Jego serdelkowy raj przeważnie znajdował się o rzut beretem od Muzeum Wojska w kierunku na Pragę. Nie dość, że serdelki były pyszne to musztarda i bułka w niczym im nie ustępowały.
Jako światowiec jadałem serdelki w jeszcze innych miejscach Warszawy, ale to już nie było to!

Tamte były wyjątkowe. Wspaniałe!

Zgoła inaczej mięso smakowało na wsi, w mojej ukochanej Nekielce. O, tam to była prawdziwa dziczyzna! Obyczajem wiejskim, na stole, pieczone mięso stawiano na półmisku i każdy sobie wybierał to co lubił. Ja na to brrr...

Wszystko smażone albo pieczone, a to co nie zostało zjedzone wracało nazajutrz w tak zwanym czarnym sosie jako mięso duszone! Dla niejadka horror.

Dla zachęty, znając moje ekscytacje, tłumaczono, że to wszystko dziczyzna, a las był faktycznie o dwadzieścia metrów od kuchni.
Nie bardzo wierzyłem i grymasiłem do momentu gdy w szopce z motorami, rowerami oraz bałaganem, przewróciłem z ciekawości ogromny wiklinowy kosz.

Spod wikliny, znad emaliowanej, białej misy spojrzał wówczas na mnie zgrabnie urżnięty jeleni łeb. Wystraszyłem się nieco, tym bardziej, że w misie zakrzepła krew a te oczy takie szklane, a rogi takie dziarskie.

W domu dostałem opieprz za ciekawość, która jest pierwszym stopniem na schodach wiodących wprost do piekła, ale wnioski z tego odkrycia wyciągnąłem prawidłowe.

Skoro moi dziecięcy bohaterowie na kartach książek ze smakiem zajadali się dziczyzną, nie mogłem być gorszy.

Niestety, po powrocie do domu, do Konina, nadal znajdowałem skwarki w kiełbasie, a jedząc pierś z kurczaka, w skupieniu wypatrywałem tłuszczu i zdradzieckich żył.

sobota, 2 czerwca 2012

Jacek Kaczmarski "Kosmopolak"

Strachy na Lachy. Spokoju życzę!

Państwo wybaczą, ale mam wrażenie, że niektórzy z was, jawnie gonią w piętkę, wietrząc najazd bolszewickich hord na Wrocław i Warszawę. Obserwuję jak rośnie ilość rosyjskich kibiców wybierających się na Euro. Z trzydziestu, przez pięćdziesiąt, a w porywach sięga stu tysięcy. Można jeszcze dodać tych, którzy już teraz są w Polsce a jest ich sporo.

W zeszłym roku, gdy odwiedzałem królewskie miasto Kraków, językiem obcym jaki najczęściej słyszałem, był rosyjski, a już na Wawelu to przez cyrylicę ciężko się było przedrzeć. I jakoś nikt z gości nie darł mordy ani nie prowokował w sowieckim stylu. W katedrze podziwiali co trzeba, nie rozpychali się w kolejce do wiadomej krypty i w ogóle sprawiali raczej sympatyczne wrażenie. Ktoś powie, że to nie byli kibice, że kibice są zupełnie inni. Przepraszam bardzo, ale ja też jestem kibicem a na Wawel się wybrałem.

Dziwne, ale spora część naszej opinii publicznej przyjęła za swój obraz kibica forowany przez nasze media.

Tak naprawdę, specjalnie przyjedzie na Euro kilkanaście tysięcy Rosjan, z czego na pewno, jak to bywa w każdej większej grupie ludzi, kilkuset idiotów. Tamtejsi kibice nie są jakoś przesadnie mobilni w obsadzaniu imprez wyjazdowych i nie są też znani z wywoływania burd w krajach, które odwiedzają. Piszę oczywiście o kibicach, nie armii czerwonej czy jej spadkobiercach.

Pierwszą bramką zaporową jest w tym wypadku kwestia finansowa, ponieważ taki wyjazd sporo kosztuje, a drugą specyficzny kompleks wobec państw i społeczeństw „zachodu” skłaniający, by prezentować się na wyjazdach lepiej niż na własnym podwórku, nawet ponad stan godnie.

Na przykład, jeśli gość schla się w ogródku piwnym na krakowskim rynku i wrzeszcząc raczy się wysikać tam gdzie ucztuje, miejscowi nieprzypadkowo wietrzą w nim Anglika, nie Rosjanina.

A to, że jakiś tamtejszy oszołom wzywa w internecie do przemarszu w koszulkach z sierpem i młotem, pod czerwonymi sztandarami, ma akurat taką moc sprawczą jak, odwracając sytuację, gdyby ktoś w rodzaju Starucha wezwał polskich kibiców przed meczem w Moskwie by maszerowali na Łużniki z przypiętymi do ramion husarskimi skrzydłami.

W podgrzewaniu atmosfery dziwaczną rolę odgrywa nasz rząd, ale w kwestii rozumienia spraw związanych z szeroko pojętym ruchem kibicowskim nie powinno to dziwić. Idea przewodnia jest zapewne taka, że jeśli dojdzie do jakichś zamieszek czy nawet poważniejszych incydentów, można będzie tym grac w polityce wewnętrznej, a jeśli nie, ogłosi się sukces rządu, który dzięki swojemu spokojowi, profesjonalizmowi… Nie kończę, bo chyba już wszyscy znacie tę formułkę w całości. Tak czy tak, rządzący zdadzą, przynajmniej sami przed sobą, egzamin.

No chyba, że tradycyjnie zawalą w kwestii liczebności dostępnych toalet, albo po pierwszych meczach padną te nieszczęsne murawy. Zresztą takie ME to szpas i bujda.

W Polsce odbędzie się, przypominam, tylko piętnaście spotkań piłkarskich i naprawdę nie sądzę, że zbliża się czas apokalipsy. Spokoju życzę!