poniedziałek, 4 czerwca 2012

Pierwszy dom 5. Mięso

Mięsny. Bywało, że musiałem towarzyszyć dorosłym w robieniu zakupów. Najgorzej wspominam sklepy z mięsem. Na przełomie lat 60 i 70, choć nie było jeszcze tak gigantycznych kolejek jak w latach osiemdziesiątych, wizyta w takim przybytku nie nastrajała malca, jakim wówczas byłem, zbyt optymistycznie.

Najintensywniej śmierdziało w sklepie przy ulicy Błaszaka.
Mama stała w kolejce, a ja kręciłem się jak bączek. Trochę w sklepie, trochę przed sklepem. Wypuszczałem się też do znajdującego się w tym samym ciągu handlowym, sklepu z zabawkami.

Pamiętam jak zimą, ubrany w misia, czyli coś w rodzaju dziecięcego, krótkiego płaszczyka ze sztucznego futerka, na niewiarygodnie wprost zabłoconej posadzce rysowałem obutą stópką jakieś dziecięce figury, za co zganiła mnie pani sklepowa, że niby, niszczę płytki.

To był zupełnie nowy sklep i wyłożono go terakotą. Higiena. Białe ściany i czarno biała, podłoga jak szachownica. W przeszklonych ladach prezentowały się wyroby garmażeryjne. Reszta asortymentu wisiała na hakach.

W sklepie unosił się słodkawy odór zepsutego mięsa. To śmierdziały pieńki na których potężne panie sklepowe rąbały tasakami i toporami mięso. Sklep po zamknięciu był sprzątany przy pomocy wiader i ścier nawijanych na szczoty. Na te pnie, rady komunistyczni spece od wszystkiego nie znaleźli.
Zimą było znośnie.

Latem zewsząd nadlatywały i nadbiegały muchy. Na sennie obracającym się wiatraku wisiały żółte taśmy lepów, zgodnie z nazwą i przeznaczeniem oblepione zdechłymi lub zdychającymi muchami.

Wracamy do zimowego sklepu. Wedle dostępnych mi danych jest to przełom roku 1969/70. Ja w "misiu" i czapce z pomponem. Mama w kolejce, ale kolejka nie kupuje, ponieważ akurat coś przywieźli i wszyscy oczekują, co? Chętni na dotychczas wystawione delicje są przepuszczani bez kolejki. Czekamy. Nudzę się i oburzam na niesprawiedliwe uwagi otrzymany pani sklepowej.

Wybawienie nadchodzi ze strony jakiejś pańci w futrze, która popisuje się swoją latoroślą. Dziewczynka recytuje wierszyki, wyrywając kolejkowiczów z marazmu. Komentarze. Pochwały.

Gdy jej repertuar się kończy, zaczyna jakiś chłopczyk, ale gubi pointy.

Na takie dictum, wyłażę na środek, a że jeszcze szkoła nie nauczyła mnie lęku i pokory, śmiało zaczynam deklamować "Redutę Ordona". Dziadek raczył mnie nauczyć to lecę mickiewiczowskimi uniesieniami.
Pewnie nie wszyscy kolejkowicze znali tekst, ale zyskałem jako taki aplauz. Mama nie była chyba zachwycona i na jej szczęście z zaplecza zaczęto wynosić towar, co zakończyło mój występ, a miałem jeszcze do powiedzenia, obszerne fragmenty "Maratonu", Kornela Ujejskiego.

Wspominając, mam świadomość, że w kontekście tamtych czasów, wobec umęczonej codziennością, skupionej na pozyskaniu kawałka mięsa w tym cuchnącym, zabłoconym sklepie, publiczności, patriotyczny występ malucha w misiu, robił wrażenie.

Jako dzieciak łatwo zapamiętywałem wiersze. W swoim dziecięcym repertuarze miałem też na przykład "Westerplatte" Gałczyńskiego, czy "Bagnet na broń" Broniewskiego. Dziadek mnie uczył- taki lajf. Nie wyjdziemy ze sklepu, by snuć rozważania o literaturze.

Po opisie sklepu, nie zdziwi was pewnie, że za mięsem nie przepadałem. Rosołu nie jadłem, ponieważ jakiś dobrodziej, pewnie mój sprytny Tata, oświecił mnie, że rosół to kurze siki. Nie wiem, czy z tego powodu często pojawiał się na stole "rosół wołowy". Jadałem gotowane mięso z takiego rosołu, obficie marząc je musztardą.



Mięso. Gdy chorowałem wmuszano we mnie rosołek i mięso z gołębi. Nabierali mnie, że to z dzikiego ptactwa, czyli jakby dziczyzna. Kiełbasy nie jadałem, ponieważ były w niej tłuste skwarki. Co innego serdelki czy parówki. Grube oczywiście. W nich nie było skwarek!

Świetnie smakowały na działce, podpieczone na jesiennym ognisku. Z oczywistego powodu, że dzięki Bogu jesień nie trwa cały rok, dziadek z braku wiedzy o grillu, albo węgla drzewnego, opiekał parówki nad płomyczkiem kuchenki spirytusowej, czyli takiej, w której paliwem był denaturat. Niebo w gębie!

Tłuszcz ściekał a parówki pachniały parówkami oraz spalenizną. Bułka , musztarda sarepska i do tego pomidor malinowy, wprost z krzaka. I solniczka do solenia pomidora.

Parówki dziadek kupował po drodze, w geesowskim sklepiku w Marantowie. Zaopatrywał się w nim także pewien dowcipniś. Kilka razy byłem świadkiem jego popisów w rodzaju

- Buły są?
- Są!
- To niech będą!

Muszę napisać, że najlepsze serdelki jadałem wówczas w Warszawie, w takim wesołym miejscu z widokiem na Wisłę. Jakiś dobrodziej, reprezentujący podwarszawską prywatną inicjatywę serwował je z wózka, spod kolorowego parasola.

Jego serdelkowy raj przeważnie znajdował się o rzut beretem od Muzeum Wojska w kierunku na Pragę. Nie dość, że serdelki były pyszne to musztarda i bułka w niczym im nie ustępowały.
Jako światowiec jadałem serdelki w jeszcze innych miejscach Warszawy, ale to już nie było to!

Tamte były wyjątkowe. Wspaniałe!

Zgoła inaczej mięso smakowało na wsi, w mojej ukochanej Nekielce. O, tam to była prawdziwa dziczyzna! Obyczajem wiejskim, na stole, pieczone mięso stawiano na półmisku i każdy sobie wybierał to co lubił. Ja na to brrr...

Wszystko smażone albo pieczone, a to co nie zostało zjedzone wracało nazajutrz w tak zwanym czarnym sosie jako mięso duszone! Dla niejadka horror.

Dla zachęty, znając moje ekscytacje, tłumaczono, że to wszystko dziczyzna, a las był faktycznie o dwadzieścia metrów od kuchni.
Nie bardzo wierzyłem i grymasiłem do momentu gdy w szopce z motorami, rowerami oraz bałaganem, przewróciłem z ciekawości ogromny wiklinowy kosz.

Spod wikliny, znad emaliowanej, białej misy spojrzał wówczas na mnie zgrabnie urżnięty jeleni łeb. Wystraszyłem się nieco, tym bardziej, że w misie zakrzepła krew a te oczy takie szklane, a rogi takie dziarskie.

W domu dostałem opieprz za ciekawość, która jest pierwszym stopniem na schodach wiodących wprost do piekła, ale wnioski z tego odkrycia wyciągnąłem prawidłowe.

Skoro moi dziecięcy bohaterowie na kartach książek ze smakiem zajadali się dziczyzną, nie mogłem być gorszy.

Niestety, po powrocie do domu, do Konina, nadal znajdowałem skwarki w kiełbasie, a jedząc pierś z kurczaka, w skupieniu wypatrywałem tłuszczu i zdradzieckich żył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz